Henryczek urodził się i dorastał w maleńkiej wiosce na Wileńszczyźnie. On, trzy młodsze siostry i dwóch starszych braci. Przed wojną rodzinie powodziło się nieźle. Był duży dom. Kilka krów, konie i świnie. Ojciec gospodarzył całą gębą i jego dzieciakom niczego nie brakowało. Jednak wkrótce po zajęciu terenów litewskich przez Rosjan sytuacja zmieniła się diametralnie. Tatko Henryczka nadal ciężko pracował, lecz radziecka władza większość z tego, co zarobił zabierała. W domu czasem ledwie trochę kapusty i ziemniaków się uchowało a chleb często był rarytasem. Dzieci nie miały porządnych butów i nawet zimą szły do szkoły owijając nogi onucami i wdziewając jakieś liche łapcie. A w szkole wszechwładna propaganda wkładała im w głowy historie o szlachetnych bohaterach armii radzieckiej, o pięknie socjalistycznych idei, o świetlanej przyszłości oraz o elementach złych i niegodnych uczestnictwa w tej cudownej rzeczywistości – kułakach i spekulantach. Wierzyły w to wszystko i z zazdrością popatrywały na rówieśników- komsomolców obnoszących na szyjach dumnie swe czerwone chustki.
Tatuś Henryczka nazywany był kułakiem, bo wciąż
jak na socjalistyczne standardy miał za dużo. A na dodatek żeby było w
przyszłym roku co dzieciakom dać do jedzenia chował w chlewiku aż dwie młode
świnki. Tuż przed świętami Bożego Narodzenia, czyli w samą porę wykryto to
przestępstwo i świnki powędrowały do kołchozu. Ośmioletni Henryczek łkał
bezradnie w pustym chlewiku, gdy wrócił ze szkoły i odkrył, że legowisko oswojonych
przez niego zwierzątek jest puste. Tyle razy zachodził do nich żeby przenieść a
to skórkę od chleba a to trochę obierków z ziemniaków czy buraków. Świnki
witały go zawsze mądrym i czułym spojrzeniem, łasząc się do dzieciaka lepiej
niż psy. Tulił się do nich, śpiewał im świeżo wyuczone w szkole rosyjskie
piosenki, czasami zasypiał wciśnięty między ich ciepłe boki. Zdawał sobie
sprawę, że świnki hodowane były na mięso, ale mimo to przywiązał się do nich i
nie myślał o momencie, gdy trzeba będzie się z nimi pożegnać. A teraz ta nagła
pustka w chlewie tak go przejęła, że powlókł się do domu ponuro, nie potrafiąc
schować przed rodzicami łez.
Mamusia przygarnęła go do piersi i z ogromną
tkliwością, tarmosząc jasną czuprynę chłopca popatrzyła porozumiewawczo na
męża. Ten delikatnie musnął dłonią ramię synka a potem nagle zdecydowawszy się
na coś siadł na zydlu by owinąć nogi ciepłymi onucami. Wziął siekierkę i
wyszedł z domu, kierując się ku widocznemu na horyzoncie lasowi świerkowemu. A
zima 1947 roku w tamtych stronach była ostra, śnieżna i dokuczliwa poprzez
zawieje, dujawice i porosłe twardą jak kamień lodową skorupą zaspy. Ojciec
wyszedłszy na dwór zmrużył oczy od tej wszechobecnej, oślepiającej bieli.
Mocniej wcisnął lisią czapę na uszy, skurczył się w sobie i poszedł.
- Cicha noc,
święta noc… - zanuciła mama patrząc za nim i ocierając przy tym wilgotne nagle
oczy. Potem otworzyła zamknięty zwykle na kluczyk wielki kredens kuchenny i
wydobyła stamtąd słodką, twardą kostkę ciasta zanurzoną w miodzie. I zaraz dała
ją na pociechę najmłodszemu, najbardziej ukochanemu ze wszystkich synkowi. Kilka
dni temu udało jej się uszykować trochę śliżyków w wielkiej tajemnicy przed
dziećmi. Gdyby odkryły te ukochane słodkości w domu tak długo by marudziły i
błagały, aż by połowy nie zjadły. A to przecież na wigilię. Najskromniejszą od
lat ich wspólną, świąteczną wieczerzę.
- Zjedz syneczku
szybciutko a potem idź Heniuś do sióstr. One tam łańcuchy ze słomy splatają i
gwiazdki z papieru wycinają. Pomóż im, bo ja tu swoją robotę mam! - poprosiła
mama, wypychając go wreszcie do drugiej izby. I zaraz zabrała się za odcedzenie
ugotowanych wczoraj suszonych prawdziwków. Przemieli je w maszynce do mięsa,
usmaży cebulki, zamiesi ciasto i zrobi ulubione przez wszystkich smażone uszka,
zwane na Wileńszczyźnie grzybowikami.
Poszedł bez ochoty. Siostrom nie bardzo
szło. Ich małe, nieporadne rączki nie radziły sobie z tą wymagającą precyzji
pracą. Do tej pory zawsze pomagali im w tym starsi bracia. Jednak w tym roku
poszli do pracy w odległym mieście i dobrze będzie jak na wigilię do domu
zjadą. Teraz Henryczek był starszym bratem i chcąc nie chcąc musiał przejąć nad
siostrami opiekę. Zagarnął na jedną stronę stołu papier a na drugą długie nitki
słomy i uspokajając sztucznie grubym, prawie dorosłym głosem rozgadane
siostrzyczki cierpliwie pokazywał im, co trzeba po kolei robić.
Po jakimś czasie dzieci usłyszały głośne
tupanie w przedpokoju. A chwilę potem do izby wszedł w wielkiej, ośnieżonej
czapie ich tatuś, niosąc przed sobą pachnącą choinkę z kołchozowego lasu. Wiele
ryzykował, idąc po nią. Było już paru, którzy ogromne kary w tym roku za
nielegalną wycinkę świątecznych drzewek zapłacili. Jeden nawet do „tiurmy” za to
popadł. Jednak jakże to mogła się wigilia bez pachnącej choinki odbyć? Jak tu
dzieciakom przyjemności nie zrobić? Jak nie osłodzić rodzinie tych ciężkich,
coraz cięższych ostatnio chwil?
- Tatku, tatuniu
kochany! – dzieciarnia przypadła radośnie do niego. Kleiły dotąd te świąteczne
ozdoby bez entuzjazmu, bo nie było wiadomo, na czym je potem będą mogły
zawiesić. Może tylko wokół okna, jak w zeszłym roku? Ale co to za święta bez
choinki?!
Gromadna i radosna była wigilia tego roku.
Rodzina śpiewała kolędy do późna a gdy już rodzice zmęczeni przysiedli w izbie
kuchennej, szepcząc o sytuacji politycznej Polski, o wciąż niegasnącej nadziei
na lepsze jutro, dzieciaki wymknęły się z domu, żeby na ślizgawce poszaleć.
Pobiegły nad pobliskie jezioro, które od kilku tygodni skute grubym lodem
wspaniale nadawało się do tego typu zabaw. Nie miały łyżew, więc do nóg
poprzywiązywały sobie jakieś żelazne szyny, listwy czy posmarowane świeczką
deszczułki. I w jasną, bezchmurną, księżycową noc długo jeździły na ślizgawce,
ciesząc się beztroską i świątecznie pełnymi brzuchami. Starsi bracia też bawili
się z nimi, przypomniawszy sobie znowu o tym, że chociaż mają szesnaście,
siedemnaście lat, to wciąż jeszcze dziecięce igraszki są dla nich
przyjemnością.
Kiedy już wszyscy spali Heniu wstał z łóżka
i poszedł sam jeden choinką pięknie ustrojoną się nacieszyć, przez okno na
bielusieńki, skrzący iskierkami śnieżnymi świat popatrzeć.
Westchnął. Przymknął oczy. Dziwne jakieś
przeczucia go opadły i wizje. Zdało mu się, że widzi siebie samego jak brnie
gdzieś daleko, daleko po śniegu. Że źle mu i smutno na sercu, bo sam jest, samiusieńki jak palec i tylko o
swoich rodzicach w ciepłym domu zostawionych rozmyśla, o małych siostrzyczkach
i kolegach szkolnych. Wreszcie otworzył oczy i aż przetarł je ze zdumienia.
Wydało mu się, że widzi przy chlewiku dziwną postać. Mróz mu po krzyżu przeleciał.
Głos w gardle uwiązł zdławiony. Oto rozpoznał bowiem postać Najświętszej
Panienki, która ciepło otulona siedziała na osiołku i uśmiechała się do niego
łagodnie. A po chwili usłyszał w głowie jej szept. Cichy i kojący, jak szmer
strumyka. Ciepły i czuły jak kołysanka
matczyna.
- Nie bój się
Henryczku! Wszystko będzie dobrze! Nie trwóż się dziecko niczym i idź spokojnie
teraz spać.
A potem święta postać rozpłynęła się w
szarej, napływającej od wschodu mgle a Henryczek wzruszony i przejęty wsunął
się pod pierzynę do łóżka, przylgnąwszy z całej siły do gorących boków braci.
Zasnął od razu
twardo jak kamień. Rano, po przebudzeniu natychmiast chciał o swojej
niezwykłej, nocnej wizji matusi opowiedzieć, ale ona stwierdziła tylko, iż się
to wszystko zmęczonemu dzieciakowi przyśniło. A że sen był dobry, to i cieszyć
się trzeba.
I znowu popłynęły zwykłe, codzienne dni.
Zaczął się Nowy Rok a rodzinie Henryczka coraz gorzej się działo. Państwo
radzieckie takie kontrybucje na chłopów nałożyło, że ledwie zipali. Głód
ludziom w oczy zaglądał i wilkiem na siebie patrzyli, bo donosicielstwo i
obmowy szerzyły się coraz bardziej.
Pod koniec stycznia mamusia i tatuś wzięli
Henryczka na rozmowę. Wytłumaczyli mu, iż nijak inaczej być nie może tylko na
służbę musi dzieciak iść do bogatych gospodarzy w trzeciej wsi mieszkających.
- Tam ci jeść
dadzą. Spać sobie będziesz ciepło w obórce z ich parobkami. Pomożesz
gospodarzom, w czym się da a na wiosnę, jak ciepło już będzie do nas wrócisz!
- To dla Twojego
i naszego dobra synku! – dodała mamusia, widząc zbierające się w oczach
Henryczka łzy żalu i niezrozumienia.
- Heniu! Tam Ci
nie będzie źle. To dobrzy gospodarze. Ugadaliśmy się z nimi i nie pokrzywdzą
cię wcale. A tutaj, sam wiesz! Każda dodatkowa gęba do jedzenia to kłopot –
dodał ojciec udawanie surowym, twardym głosem, w którym jednak słychać było nutki
wzruszenia i wstydu.
- To kiedy mam
iść? – wyjąkał chłopczyk widząc, iż mowy nie ma, by jakoś rodziców przebłagać.
- Jutro pójdziesz
z samego rana, to przed wieczorem do nich dojdziesz. Ciepło się ubierzesz. Ojciec
ci nawet swoją czapę lisią da! – A ja już Ci na drogę zaraz pierogów z
ziemniakami zrobię. Specjalnie dla Ciebie trochę ich schowanych trzymałam –
westchnęła matka i stęknąwszy, bo bardzo bolały ją spracowane kości wstała, by
za robotę się wziąć.
I przyszedł dzień następny, gdy Henryczek
musiał pożegnać się z rodziną. Zostawić wszystko, co bliskie i kochane i pójść odważnie
w ten daleki, nieznany świat za las, za rzekę, za dolinę i za niezmierzone
połacie śnieżnych, obcych równin…
Cz.2 - "Za chlebem"
Henryk nie lubi opowiadać o swoim dzieciństwie. Mówi, że to dla niego najgorszy okres w życiu. Po 1948 roku zaczęły się masowe wywózki Polaków na Syberię. Na ludzi padł blady strach. Nikt nie był pewny dnia ani godziny. Ojciec robił, co mógł by uchronić przed wywiezieniem swą rodzinę. Jeździł do urzędów, wciskał prezenty, pił z kim należało i we wszystkim potakiwał tym pyzatym, chamskim kierownikom kołchozu albo naczelnikom obwodu…
Bieda coraz gorsza była i nieustanny głód, który doprowadzał do tego,
iż ludzie
patrzyli na siebie wilkiem. Starcy umierali. Dzieciaki płakały i błagały
o cokolwiek do zjedzenia a bezradne matki zagryzały tylko usta i
gotowały jakieś cienkie polewki na obierkach ziemniaków albo na
pokrzywach... Sąsiedzi i znajomi żyli z dnia na dzień. Wszyscy poniżeni,
stłamszeni przez
system, wyzuci z honoru i subtelnych marzeń...Bo przecież jedynym
marzeniem
było poczucie bezpieczeństwa i jedzenie! Mała, codzienna kromka chleba z
masłem!
- Kiedyś, jako nastoletni
chłopak wyszedłem na pole. Nade mną niebo było niebieściutkie, spokojne i wszechwładne. A
mnie tak mocno głód trzewia ściskał, że żułem koniczynę i szczaw a od tego
brzuch tylko bolał. I ukląkłem na tym polu. Dłonie jak do modlitwy
złożyłem. Oczy wzniosłem do góry i łkając, zawołałem:
- Boże, Boże
jedyny! Spraw by nadeszły kiedyś takie dobre czasy bym mógł codziennie kromkę chleba zjeść. Niczego
więcej nie chcę! Tylko tego! Błagam! Spraw to, Boże mój kochany! – głos Henryka drżał. Słyszałam
w nim ogrom ówczesnej młodzieńczej nadziei i rozpaczy. Tamtą straszliwą bezradność. A
potem zamilkł i tylko jego przyspieszony oddech świadczył o tym, że nie może
się otrząsnąć z niewesołych wspomnień. A mnie serce się ścisnęło, bo nagle
zrozumiałam dlaczego w domu Henryka zawsze musi być zapas chleba. I nigdy ani
jeden kawałek, ani jeden okruch się nie marnuje.
-Przecież nawet mocno czerstwy chleb można
rozmoczyć w mleku i zjeść ze smakiem – przekonuje czasem rodzinę, obserwującą z
jakim namaszczeniem szykuje sobie
kolejne skromne śniadanie, podczas gdy w lodówce leżą wędliny i kilka gatunków
serów.
- Ach, po co akurat
do tamtych koszmarnych czasów wracać, gdy potem było o wiele ciekawiej i weselej…?
– chrząknął wreszcie, przerywając tę pełną nabrzmiałych uczuć ciszę.
Pytam więc, czy poza tymi smutnymi wspomnieniami
ma też jakieś pogodne? Czy są takie chwile, które wywołują jego uśmiech.Czy na służbie lepiej mu było, niż w domu?
Zamyśla się,
wzdycha…
- Wiesz Olu, tam na tej służbie to byłem
ponad dwa lata. Tęskniłem za bliskimi, ale do domu wracałem tylko na święta a z tamtą rodziną zżyłem się,
jak z własną… - wzrusza się i znowu milknie.
- Jak tam u nich
było? Co takie małe dziecko mogło w ogóle robić? – zadaję pytanie, bo mimo
wszystko chciałabym się dowiedzieć czegoś więcej o tamtych czasach.
- Gospodyni czasem gotowała nam zacierki na mleku albo ziemniaki słoniną omaszczone...Pamiętam, siadaliśmy gromadnie wokół stołu. Każdy ze swoją łyżką w dłoni. I patrzyliśmy jak zaczarowani na wielką, parującą miskę strawy, którą ta dobra kobieta stawiała przed nami. Rzucaliśmy się wszyscy do jedzenia. Nikt nic nie mówił, bo szkoda czasu było na rozmowy. Jedliśmy na wyścigi ze wspólnej misy, tylko łyżki dzwoniły...Nawet przytyłem tam trochę! Mamusia nazachwycać się nie mogła moimi pełnymi policzkami, kiedy mnie na święta w domu powitała... - Henryk zwierza się z tym charakterystycznym, kresowym zaśpiewem w głosie i uśmiecha z rozczuleniem. Chyba znowu w tej chwili jest tamtym małym, sytym i szczęśliwym Henryczkiem!
- Gospodyni czasem gotowała nam zacierki na mleku albo ziemniaki słoniną omaszczone...Pamiętam, siadaliśmy gromadnie wokół stołu. Każdy ze swoją łyżką w dłoni. I patrzyliśmy jak zaczarowani na wielką, parującą miskę strawy, którą ta dobra kobieta stawiała przed nami. Rzucaliśmy się wszyscy do jedzenia. Nikt nic nie mówił, bo szkoda czasu było na rozmowy. Jedliśmy na wyścigi ze wspólnej misy, tylko łyżki dzwoniły...Nawet przytyłem tam trochę! Mamusia nazachwycać się nie mogła moimi pełnymi policzkami, kiedy mnie na święta w domu powitała... - Henryk zwierza się z tym charakterystycznym, kresowym zaśpiewem w głosie i uśmiecha z rozczuleniem. Chyba znowu w tej chwili jest tamtym małym, sytym i szczęśliwym Henryczkiem!
-
A co tam na służbie robiłem? Zimą przeważnie zajmowałem
się najmłodszymi dzieciakami gospodarzy. Bawiłem brzdące a starszym w
lekcjach
pomagałem. Zwłaszcza w matematyce, bo zawsze dobrze mi szło liczenie.
Zwierzęta gospodarskie też ja często karmiłem. Najbardziej lubiłem do
świnek chodzić. Głaskać te ich śmieszne ryjki. Słomkami łaskotać...
- Przez ciepłe
miesiące pasałem bydło, pomagałem na polu albo przy układaniu drzewa na opał. A
raz, gdy gospodarz zostawił siekierę wbitą w pieniek i pijany poszedł spać, to
ja kupę drzewa sam porąbałem. Bo okazało się, że chociaż mały byłem i szczuplusieńki, to
bardzo silny. I potrafiłem udźwignąć takie kloce, jakim starsi ode mnie chłopcy
nie dawali rady. W bójkach też byłem niezły, ale nie ma czym się chwalić…
- Mieszkała tam w
sąsiedztwie pewna bardzo ładna dziewczynka. I to ją pamiętam z tamtych czasów
najwyraźniej.
- Miała cudownie
czarne włosy i ciemne jak smoła oczy. I tak ślicznie się uśmiechała, że wzroku
od niej oderwać nie można było – głos mężczyzny stał się tkliwy, miękki i
drżący. Czułam, że znowu przeżywa mocno tamte chwile.
- Chodziliśmy
razem do lasu na grzyby. I ja wkładałem do jej koszyka wszystko, co nazbierałem.
A potem ona dla mnie wybierała najładniejsze prawdziwki, żeby się moja
gospodyni nie gniewała…
- Marysia jej
było na imię. Czasem rozpuszczała swój długi warkocz i wplatała kwiatki we
włosy. Wiedziała, że mi się podoba. Śpiewała dla mnie takie cudne piosenki,
których ją babunia nauczyła. Nie te rosyjskie, wszechobecnie natrętne, ale
delikatne, melodyjne, stare polskie pieśni…A jak biegła do domu i który kwiatek
jej wypadł, to ja go zbierałem i do kieszeni ukradkiem wkładałem. I gdy już
wszyscy spali trzymałem go mocno do nosa przyciskając i marząc, że się kiedyś z
tą Marysią ożenię! – Henryk poważnieje nagle i znów przerywa opowieść.
- I co się stało
potem z tą dziewczynką? – nie odpuszczam, choć wiem, że pewnie zaraz dowiem się
czegoś smutnego.
- Gdzieś tak na początku lat pięćdziesiątych
Marysia wraz ze swymi bliskimi zniknęła nagle. Pewnej nocy cała jej
dziesięcioosobowa rodzina przepadła po prostu jak kamień. Została po nich pusta
chata. I moje suche kwiatki, które trzymałem potem długo w książeczce do
nabożeństwa. Nigdy więcej już Marysi nie spotkałem. Zresztą nie szukałem jej
nawet. Tyle innych rzeczy się działo…
- W jakiś czas
potem rodzice zaczęli starać się o zgodę na wyjazd do Polski.
-Wiesz, mnóstwo repatriantów wówczas wracało.
My nie mogliśmy wtedy wyjechać…
-Kiedy już wszystkie, potrzebne dokumenty były
w urzędzie repatriacyjnym złożone okazało się, że mama znowu jest w ciąży.
Zaledwie w miesiąc po przyjściu na świat mojej najmłodszej siostrzyczki
dostaliśmy pozwolenie na wyjazd. Ale to była bardzo mroźna zima. Siostrzyczka
była maleńka i chorowita, więc trzeba było odłożyć podróż.
- Wyjechaliśmy w
ostatniej turze repatriacji w 1956 czy może siódmym roku…Nie umiem sobie teraz
przypomnieć dokładnej daty.
- O wyjeździe
dowiedziałem się z listu rodziców, który wysłali do mnie do Karelska, gdzie pracowałem
jako elektromonter tuż obok granicy z Finlandią.
...Tkwiłem akurat z
dziesięć metrów ponad ziemią, mocując do drewnianego słupa druty i operując
wielkimi obcęgami, gdy usłyszałem głos brata, który pracował tam razem ze mną,
ale akurat tego dnia został w baraku, bo na coś tam niedomagał. Wokół nas była
niezmierzona, biała przestrzeń śniegów, zamarzniętych, ogromnych jezior i
wystających gdzieniegdzie spomiędzy pofalowanych zasp srebrzystych, pokrytych szronem i lodem, porostów.
Widziałem to wszystko z góry i chociaż już ponad dwa lata pracowałem w tamtych
stronach, wciąż nie mogłem się tym surowym pięknem nazachwycać.
- Heniu! Heniu –
wołał z dołu brat dziwnie podnieconym głosem.
- Złaź szybko, to
coś ci powiem!
- Gadaj teraz
Grzesiek!- odkrzyknąłem zirytowany! -
Widzisz przecież, że mam robotę!
- A rzućże już w
diabły tę całą robotę! To teraz nieważne! – wołał tamten, stojąc na mrozie bez
czapki i wymachując szaleńczo jakimś kawałkiem papieru.
Zlazłem więc
niechętnie, mrucząc jakieś niezbyt cenzuralne wyrazy pod adresem zwariowanego,
starszego brata. Tamten porwał mnie w objęcia. Wycałował serdecznie a potem
obwieścił.
- Gomułce udało
się nareszcie załatwić u władz radzieckich zgodę na wysiedlenie Polaków z
naszych stron!
- Wyjeżdżamy stąd
chłopie! Heniuś! Nareszcie wyjeżdżamy do Polski! – ryknął mi wprost do ucha a potem
odtańczyliśmy na tym karelskim śniegu niedźwiedzi taniec radości…
Cz. 3 - "Repatriacja"
…Łatwo było
powiedzieć – wyjeżdżamy! Jednak po początkowej fali euforii zaczęły pojawiać
się nieoczekiwane wątpliwości i przeszkody. Bo naprawdę ciężko pożegnać się na
zawsze z domem rodzinnym, dorobkiem całego żywota, z cmentarzem, na którym
leżało tylu krewnych, z bliskimi sercu zakątkami a także z pozostającymi na
miejscu przyjaciółmi. Ta daleka, nieznana Polska kusiła dostatnim, spokojnym
życiem, nowymi perspektywami zawodowymi a nade wszystko większą wolnością. Była jednak dziwnie obca…Mityczna i
nierealna. Będąca zbieraniną nieznanych sobie ludzi o dziwnych dla Kresowiaków
nawykach, tradycjach i obyczajach. Krainą z wyśnionej, lecz bardzo dalekiej
planety…
- Chciało się
jechać! Bardzo chciało! Jednak w bezsenne noce serce dudniło ni to oczekiwaniem
wielkiej odmiany losu, ni to panicznego lęku przed nią – opowiada Henryk i
widać, że trochę się nawet wstydzi tamtych uczuć i dziecinnych, jego zdaniem,
wątpliwości.
- Miałem już
prawie osiemnaście lat! Pragnąłem czegoś w życiu dokonać. Uciec od biedy,
poniżenia, tych wszystkich codziennych niemożności. Znaleźć prawdziwe szczęście!-
błękitne oczy Henryka zalśniły w rozmarzeniu. Po chwili jednak otrząsnął się ze
swych serdecznych wizji i gwałtownie spoważniał. Najwidoczniej przypomniał sobie coś, z czym
do tej pory nie umiał się pogodzić.
- Okazało się
jednak, że nie cała moja rodzina zamierza przesiedlać się za Bug. Najstarszy
brat, Eugeniusz kilka lat po wojnie ożenił się z Rosjanką i nie wiadomo, czy to pod
wpływem żony, czy też znajomych przeistoczył się w zażartego komunistę. Związek Radziecki
stał się jego prawdziwą ojczyzną a słowo Polska poza politowaniem nie wzbudzało
w nim żadnych żywszych uczuć. Ileż to razy przyjeżdżał do nas, do domu, by
agitować i przekonywać, jakaż to świetlana przyszłość czeka nas w Kraju Rad, o
ile zmienimy poglądy i podporządkujemy się we wszystkim nakazom partii! –
Henryk uśmiecha się z przekąsem i mamrocze:
- Aż wstyd
opowiadać o takim bracie! Ale tak było! Tak właśnie było!
- Jak on płakał w
1953 po śmierci Stalina! Upił się i ryczał jak osioł, że chyba przyjdzie mu
gardło sobie poderżnąć, bo nijak teraz mu żyć bez ojca narodu, bez gwiazdy
przewodniej!
- Nawet będąc na
emeryturze, w latach dziewięćdziesiątych, kiedy te wszystkie niesamowite zmiany
polityczne dokonywały się w krajach byłego bloku socjalistycznego, Eugeniusz
nic nie zmądrzał! I wieszczył w listach, które czasami słał do mnie z
Leningradu, wielki powrót i ostateczny tryumf wspaniałej idei komunistycznej! W
swym mieszkaniu, na specjalnym ołtarzyku trzymał portrety Lenina i Stalina. I
chyba modlił się do nich! – żachnął się Henryk przepełniony uczuciami
nieutulonego żalu oraz irytacji w stosunku do fanatycznego brata.
- Poza Gienkiem
także młodsza ode mnie o rok siostra Felicja nie chciała, a raczej nie mogła
wtedy z nami wyjechać. Niedawno wyszła za mąż i była w dość zaawansowanej
ciąży. Jej mąż miał dobrą posadę w urzędzie i roiły mu się wielkie plany pięcia
po szczeblach kariery urzędniczej. Mimo wszystko Felusia marzyła o tym, że jak
trochę dziecko odchowa, to wkrótce do nas w Polsce dołączy. Była bardzo blisko
związana z drugą siostrą, Krysią. Papużki nierozłączki, na nie mówiono. Nie
wyobrażała sobie życia z dala od niej, od kochanych rodziców…
- Biedna Felusia!
– Henryk westchnął i otarł załzawione nagle oczy.
- Tak się z nami
żegnała długo! Tak szlochała, gdy wszyscy siedzieliśmy już na swoich tobołkach
w wagonie kolejowym! Jej zapłakana twarz to ostatnie, co pamiętam stamtąd…
- Felicja nigdy nie przyjechała za nami.
Urodziła tam kilkoro dzieci. Owdowiała. Z trudem wiązała koniec z końcem. I co
jakiś czas słała do nas pełne tęsknoty listy. A w połowie lat osiemdziesiątych
nagle zmarła na serce…
Mężczyzna oddycha ciężko. Wstaje i łyka jakieś
leki na uspokojenie. Uśmiecha się przepraszająco:
- Wszyscy w
rodzinie mamy problemy z sercem. Ja po zawale. Brat Grześ po dwóch. Krysia też
narzeka na kłucia w klatce piersiowej i kiepskie krążenie krwi. A te wszystkie
wspomnienia otwierają stare rany i budzą dawne zgryzoty – mówi ze smutkiem,
lecz niedługo potem ściskając pocieszająco moją dłoń oświadcza:
- Jednak jak obiecałem,
że wszystko ci opowiem, to opowiem! Nie martw się o mnie Oleńko! Wierz przecież, że my Kresowiacy mamy
skłonności do przesadnego roztkliwiania się i zbytniej wylewności!
- Dobrze! Wróćmy
więc do początku tamtego exodusu z 1957 roku…Jak to było? Ile czasu trwała
podróż? – pytam ponownie ośmielona i znów jak zaczarowana wsłuchuję się w
melodyjnie brzmiący, ciepły głos Henryka.
- Tamtego dnia wiele osób w wagonie
pochlipywało – przypomina sobie starszy mężczyzna - A
jakiś chłopak grał na harmonii patriotyczne, polskie melodie. Śpiewaliśmy razem
i patrzyliśmy przez okno na zmienne krajobrazy, na coraz mniej znane strony.
Żal serce ściskał, gdy mijaliśmy jakąś wioskę tak bardzo do naszej podobną albo
las zupełnie taki sam, jak ten w tyle zostawiony…
- Było nas w
wagonie około trzydziestu osób a każdy zabierał ze sobą wszystko, co miało dla
niego jakąkolwiek wartość i mogło się w nowym miejscu przydać. Ubrania, garnki,
pościel, książki, zegary, centryfugi, rowery, jakieś meble…W ostatnim składzie
pociągu, w wagonie towarowym jechały zwierzęta gospodarskie. Często dobiegało
nas stamtąd ich muczenie, beczenie, kwiki, rżenie i pianie…Nie było wśród nich
głosu naszej krowy. Ją oraz konia sprzedaliśmy przed wyjazdem, decydując się
rozpocząć w ojczyźnie zupełnie inne, niż dotąd życie. Bardziej miejskie niż
wiejskie i co ważniejsze, wolne od ograniczających nas do tej pory kajdan
kolektywizmu. A właśnie z tym kojarzyły nam się polskie PGR-y.
- I wreszcie po
mniej więcej trzech tygodniach takiej jazdy dotarliśmy do Polski! – podsumowuje
Henryczek i przenosi się w myślach do tamtych pierwszych chwil w ojczyźnie.
- To było do
niedawna niemieckie, pomorskie miasto Prabuty. Pusto jakoś i szaro mi się tam
zdawało. A może to tylko dzień był taki zachmurzony? Sam nie wiem…
-W Prabutach
zakwaterowano nas w obozie dla repatriantów, usytuowanym w jakimś dużym,
obskurnym budynku. W wieloosobowych salach. Mieliśmy czekać na ciąg dalszy podróży.
Już do ostatecznego miejsca przeznaczenia. Jedni planowali pozostanie gdzieś w
tamtych okolicach, na Pomorzu. Inni wybierali się na Śląsk albo Mazury. Tylko
my nie wiedzieliśmy, co mamy z sobą począć? Gdzie się udać? Nikogo tu przecież
nie znaliśmy…
- To władze
polskie nie wyznaczały wam miejsca osiedlenia? Nie pomagały w odnalezieniu się
w tej nowej dla was rzeczywistości? – pytam, pamiętając o filmowej sadze
Chęcińskiego opisującej dzieje Pawlaków i Kargulów.
- Owszem,
kierowały nas do miejscowości, w których istniały możliwości osiedlenia się,
przejęcia ziemi, czy całej gospodarki. Mnóstwo jeszcze było wówczas w kraju
opustoszałych po wysiedlonych Niemcach terenów. Jednak w naszym przypadku
istniał dziwny stan zawieszenia. Zaraz ci powiem, dlaczego – odrzekł tamten i zasępił
się przez moment.
- A swoją drogą,
jakaż szkoda, że nie wypytałem w swoim czasie dokładniej moich rodziców o tamte
sprawy. Teraz mam problem z poukładaniem tego wszystkiego logicznie w głowie –
dodał, wzdychając bezradnie.
… Na długo przed
wyjazdem z Wileńszczyzny moja mama rozpoczęła intensywne starania o ustalenie
miejsca pobytu jej zaginionego w czasie okupacji brata.
- To taka pełna
niejasności historia. Znam tylko jej fragmenty, marne strzępki…
- Brat mojej
mamusi, Zenek jako jeniec trafił w czasie wojny do Stalagu. Stamtąd pisywał
listy. Korespondencja trwała aż do czasu, gdy śmiertelnie obraził się na swoją
matkę, czyli babkę moją, która nie zdołała wysłać mu do obozu ciepłych ubrań i
koców.
- Nie wiem, czy babka
nie chciała mu pomóc, czy bieda taka panowała, czy po prostu nie było
możliwości wysłania takiej paczki. Wiem tylko, ze Zenek przestał pisać a babka
przestała o nim wspominać…
- Wiem, nie
powinno się źle mówić o zmarłych, ale moja babka była naprawdę dziwaczną,
kłótliwą i egoistyczną kobietą. Sprzedawała jajka a za pieniądze w ten sposób
uzyskane kupowała sobie cukierki. Potem trzymała je w zamkniętej na kluczyk
drewnianej skrzynce, która stawiała zawsze wysoko na szafie żebyśmy my,
dzieciaki nie mogły się dostać do jej bezcennej zawartości…Pod koniec lat
czterdziestych zachorowała na raka żołądka. Przechodziła niewyobrażalne
męczarnie. Dom pełen był jej krzyków, jęków i przekleństw…Jedynym, co ją
znieczulało i na chwilę uciszało był alkohol. Upijała się więc do nieprzytomności
i zasypiała w stodole na sianie.
- Pamiętam taki
dzień, gdy nie było skąd i za co zdobyć bimbru. Babka przy mojej pomocy dokaraskała
się jakoś do studni i tam, wprost z kolejnych, wyciąganych przeze mnie wiader,
piła lodowatą wodę…
- Heniuś! Heniu
kochanieńki!Wnuczusiu najmilejszy! –
zawodziła – Ja tobie wszystkie cukierki dam. I czekoladę, co ją mam schowaną na
czarną godzinę. Tylko ty zdobądź dla mnie choć butelczynę, chociaż kieliszek
gorzałki. Błagam! – jęczała, ściskając mnie mocno za rękę i nie potrafiąc
zaznać ani chwili ukojenia…
- No i co się z
nią stało? – wstrząśnięta jego zwierzeniem pytam wreszcie nieśmiało, przerywając
kolejną, dłuższą chwilę milczenia, w czasie której Henio oddychał ze
wzburzeniem i na przemian bezradnie splatał i rozplatał palce.
- Kilka dni potem
babka umarła. Pod siennikiem jej łóżka odkryliśmy zlepione w jedną, ohydną masę
ogromne ilości cukierków i czekoladek oraz zawinięte w chustę listy od Zenka.
- Parę dni po jej
pogrzebie, moja mama poprzez Polski Czerwony Krzyż rozpoczęła starania o
odnalezienie wuja. Nie wiadomo czemu wierzyła, miała wręcz pewność, że wuj żyje
i wreszcie się do niej odezwie…
- Jednak lata
mijały i wciąż nie udawało się trafić na choćby najmniejszy jego ślad …
- Wreszcie,
trzeciego dnia pobytu w obozie w Prabutach, podczas cudownie obfitego
śniadania, na które uraczono nas chlebem z masłem, rozpływającą się w ustach pasztetową
i przepysznym salcesonem dostarczono nam do stołówki tak długo wyczekiwany list.
- To cudownie
odnaleziony wuj Zenek pisał z kaszubskiego miasteczka, że zaprasza nas wszystkich do siebie…
Cz.4 - "Długo i szczęśliwie"
Cała rodzina Henryka zamieszkała u wuja Zenka na Kaszubach. Było to maleńkie, dwupokojowe mieszkanko, w którym gnieździli się przez kilka następnych miesięcy. Repatrianci w liczbie siedmiu osób zasiedlili jeden pokój, natomiast wuj Zenek wraz z żoną i dwoma córkami - bliźniaczkami zajął drugie pomieszczenie. Żona wuja, ciotka Róża z wielkim trudem ukrywała niechęć do nowoprzybyłych. Wszystko ją w nich drażniło. Brak obycia, śmieszny jej zdaniem, wileński akcent a przede wszystkim skromność ich środków finansowych i żałosna bezradność w tym nieznanym, nowym świecie.
Cz.4 - "Długo i szczęśliwie"
Cała rodzina Henryka zamieszkała u wuja Zenka na Kaszubach. Było to maleńkie, dwupokojowe mieszkanko, w którym gnieździli się przez kilka następnych miesięcy. Repatrianci w liczbie siedmiu osób zasiedlili jeden pokój, natomiast wuj Zenek wraz z żoną i dwoma córkami - bliźniaczkami zajął drugie pomieszczenie. Żona wuja, ciotka Róża z wielkim trudem ukrywała niechęć do nowoprzybyłych. Wszystko ją w nich drażniło. Brak obycia, śmieszny jej zdaniem, wileński akcent a przede wszystkim skromność ich środków finansowych i żałosna bezradność w tym nieznanym, nowym świecie.
Niekiedy nocami słychać było jak ciotka
suszy głowę wujowi o ich nadmiernie przedłużającą się, obecność.
- Wziąłeś te
biedoty, te dziesiąte wody po kisielu i teraz Bóg wie, ile będą siedzieć nam na
karku! – syczała.
- A mówiłam ci,
żebyś cicho siedział i nie odpowiadał na zawiadomienia z Czerwonego Krzyża?! Po
co nam to było? Wstyd nam tylko przed sąsiadami robią. A zauważyłeś jak oni jedzą?
Ten twój szwagier strasznie siorbie. A jego dzieciaki chyba nawet nie potrafią
posługiwać się nożem i widelcem!
- Ucisz się
kobieto! Jeszcze cię usłyszą i przykro im będzie. To poza wami najbliższa moja
rodzina. Należało im się moje wsparcie. Gdybym im nie pomógł, zjadłyby mnie
wyrzuty sumienia! – tłumaczył wzburzony wujek.
- Przecież wiesz,
w jakich warunkach dotąd żyli. I nie mają na razie gdzie się podziać. Robią, co
mogą. Szukają pracy i mieszkania. Ja też rozpytuję między znajomymi o miejsce
dla nich. Jeszcze trochę i znowu zostaniemy sami, Różyczko moja umiłowana. Jak
dawniej! – usiłował uspokoić ją i udobruchać łagodny z natury i za bardzo
skłonny do ustępstw wobec znacznie młodszej od niego a przy tym wielce
urodziwej żony mężczyzna.
- Nie dotykaj
mnie Zenek! Póki twoja rodzinka tkwi za ścianą zapomnij o tych sprawach. A poza
tym dziewczynki mogą się obudzić! – szeptała tamta gniewnie i po chwili w
pokoju obok zapadała złowroga cisza.
Rodzice Henryczka, słysząc te powtarzające
się dyskusje na swój temat tulili się do siebie mocno, pocieszając wzajemnie a
mamusia popłakiwała żałując, iż w ogóle Zenka szukała i teraz jej biedny brat
ma przez nich problemy ze szwagierką.
Henio natomiast czerwieniał
z gniewu i upokorzenia, zrozumiawszy jak bardzo niepożądanym towarzystwem są w
domu wuja. Postanawiał sobie na przyszłość, iż nigdy już nikogo o pomoc nie
poprosi i zrobi wszystko by nie być od nikogo zależnym. Następnego poranka razem
z równie zdeterminowanym bratem Grzesiem wcześnie wychodził z domu, byle tylko
nie wchodzić w oczy ciotce. Byle tylko nie widzieć jej fałszywie serdecznego
uśmieszku. Byle zaczerpnąć wreszcie świeżego powietrza i odzyskać spokój ducha
oraz wiarę w dobrą przyszłość.
Jakiż był szczęśliwy, gdy udało mu się zatrudnić
na stanowisku elektromontera. Już to kiedyś robił a więc miał doświadczenie.
Jednak kiepsko tam płacili, dlatego szukał dalej. Wkrótce potem pracował już jako drwal w
Borach Tucholskich! Silny był, uparty i ambitny. Obiecał sobie, że będzie tyrał
najciężej jak się da, byleby odłożyć trochę grosza i wreszcie się usamodzielnić.
Lubił tę swoją robotę. Otaczały go lasy tak podobne do tych,
zostawionych w rodzinnych stronach. A ludzie, z którymi wycinał drzewa byli
prości i małomówni. Ale dobrze im z oczu patrzyło. I polubili sympatycznego,
prostolinijnego i pracowitego Henia. Jeden z kolegów, pochodzący ze Lwowa
Jasiek zaoferował mu nawet miejsce na sienniku w swoim baraku. Do czasu aż
chłopak nie znajdzie czegoś lepszego, na miarę jego ambicji i potrzeb. Mógł się
więc nareszcie wyprowadzić od wuja.
Wieczorami pili z Jaśkiem i grali w karty
albo włóczyli się po wiejskich zabawach, obtańcowując miejscowe piękności.
Henio był przystojnym, błękitnookim blondynem o szczerym, wesołym
uśmiechu. A przy tym chłopcem
szarmanckim i grzecznym, choć niekiedy nieco zuchwałym a nawet pełnym brawury. Dziewczęta
oczy sobie za nim wypatrywały. I zawsze kilka z nich się wokół niego kręciło. Ale
płytkie i krótkotrwałe to były znajomości. Przelotne miłostki. Letnie romanse.
Chłopak lubił się popisywać i imponować
kolegom. Siłował się na rękę z największymi osiłkami z okolicy i prawie zawsze
wygrywał. Zakładał się z innymi o ilości zjedzonych pączków i wypitych piw.
Żołądek miał nadzwyczaj mocny a więc w każdej z tych młodzieńczych,
zwariowanych konkurencji odnosił sukcesy. Czuł się ważny, podziwiany i chciany.
Szalał i czerpał z życia całymi garściami. Aż do zawrotu głowy.
W ten sposób spędził kilka miesięcy. Nie
udało mu się przez ten czas odłożyć ani grosza, bo lubił kolegom stawiać piwo,
prezenty i kwiaty dziewczynom kupować, matce i ojcu nowe części garderoby
sprawiać, żeby mieli w czym do miasta wyjść i nie rzucać się tak bardzo w oczy,
jak dotąd.
Wreszcie chłopak zrozumiał, iż powinien coś
w swym życiu zmienić, jeśli naprawdę chce do czegoś dojść. Okazja nadarzyła się
niebawem. Będąc w kinie z kroniki filmowej dowiedział się o tym, iż śląskie
kopalnie prowadzą nabór do pracy. A każdy zdrowy, silny mężczyzna na pewno
znajdzie na Śląsku zatrudnienie. Kopalnie oferowały dobre wynagrodzenie,
szkolenia i kursy oraz miejsce w hotelu robotniczym. Henio słuchał pełnego
egzaltacji głosu lektora z coraz większym entuzjazmem.
-Tak! Zostanę górnikiem! Dlaczegóżby nie? To
ciężki, ale godziwy fach! – postanowił błyskawicznie a wychodząc z kina
intensywnie rozmyślał o swojej sytuacji. Podnosząca się wciąż po zgliszczach
wojennych ojczyzna potrzebowała właśnie takich, jak on. Młodych, pełnych
energii i ogromnego uporu mężczyzn. Wprawdzie trzeba będzie odjechać na drugi
koniec Polski, rozdzielając się znów z rodziną, ale przecież Henryk był już
dorosły i najwyższa już była pora by się usamodzielnił.
Podjąwszy tę przełomową dla siebie decyzję
odwiedził rodziców, wciąż jeszcze przebywających w mieszkaniu wujka Zenka. Na
szczęście im także zaczynały otwierać się nowe perspektywy. W Państwowym
Ośrodku Maszynowym, mającym swoją siedzibę w pobliskim miasteczku potrzebowali
do pracy stróża oraz sprzątaczki. Pracownikom oferowano mieszkanie zakładowe i
całkiem przyzwoite pensje. I już za kilka dni rodzice Henryka wraz z siostrami
mieli się tam przeprowadzić i nareszcie żyć po swojemu i na swoim. Uściskali
serdecznie syna, pobłogosławili i pożegnali się z nim wierząc, iż na tym
nieznanym, dalekim Śląsku znajdzie prawdziwe szczęście i spełnienie.
Po kilkunastogodzinnej podróży Henryk znalazł
się w wielkim, śląskim mieście, pełnym secesyjnych, poniemieckich kamienic, ceglastych,
poszarzałych od dymu budynków mieszkalnych wybudowanych dla robotników w latach
dwudziestych i trzydziestych a także ogromnych, socrealistycznych gmachów
urzędów. Ponad tym wszystkim królowały wysokie kominy, szyby kopalniane oraz żurawie
z placów budowy. Wszystko to zachwycało chłopaka.
Mimo zmęczenia długą jazdą postanowił nie
tracić czasu i od razu załatwić wszelkie formalności związane z pracą. Trwało
to dobrych parę godzin. Kadrowa na kopalni kazała wypełnić Heniowi mnóstwo
dokumentów. A gdy wreszcie udało mu się dobrnąć do końca kobieta oświadczyła,
że chłopak może się zgłosić do pracy za dwa dni. Wtedy także otrzyma przydział
do hotelu robotniczego. A co ma ze sobą począć do tej pory? Jakoś musi sobie
poradzić i już.
Wobec tego Henryk
całymi dniami jeździł tramwajami, oglądał sklepy, spacerował po parku, zwiedzał
muzea, odwiedzał kina i bary. Robił wszystko, byleby czas przeleciał mu jak
najszybciej. A gdy nadchodził zmrok układał się na twardej ławce na dworcu
kolejowym i tam usiłował spać.
Pierwszej nocy zaczepił go patrol milicji,
tłumacząc surowo, że zakazane jest spanie na dworcu. I jeśli znowu go na tym
przyłapią, będzie ukarany wysoką grzywną albo i więzieniem. Henryk popatrzył
prosto w oczy tym młodym mężczyznom w mundurach i szczerze, bez lęku
opowiedział o swojej sytuacji. O dziwo, spodobała im się jego prostota i
otwartość. Uśmiechnęli się do chłopaka serdecznie i zaproponowali mu nocleg na
posterunku milicji.
- Tam będziesz
miał spokój i ciepło. Nikt cię nie zaczepi. A rano dostaniesz nawet kubek
gorącej herbaty! – przekonywali – Tutaj, na dworcu kręci się mnóstwo
podejrzanych typów. Jeszcze cię kto pobije albo okradnie!
- Okraść, nie
okradnie, bo nic nie mam prócz tego, co na sobie. Pobić, nie pobije, bo silny
jestem i, nie chwaląc się, każdemu dam radę.
- Ja się ludzi
nie boję! Pozwólcie mi tu zostać. To przecież tylko dwie noce! – tak długo prosił
ich Heniu aż wyprosił. Wzruszając ramionami odeszli miarowym krokiem i odtąd
udawali, iż nie widzą jego skulonej, przykrytej filcową kurtką postaci, leżącej
na wąskiej ławce w kącie poczekalni.
Następnej nocy ktoś delikatnie pogładził
policzek śpiącego Henryczka. Uśmiechnął się przez sen, bo zdało mu się, że to
mama go dotyka. Może tylko śniło mu się, iż jest dorosły? A tak naprawdę wciąż
jest małym, niewinnym chłopcem i całe życie przed nim?
- Całe życie
przed tobą, piękny panie! – usłyszał – Daj Cygance parę złotych, to ci wszystko
wywróży!
Henio, słysząc te słowa ocknął się
momentalnie. Usiadł gwałtownie, ujrzawszy nad sobą twarz starej, pomarszczonej
kobiety o niezwykle głębokich i czarnych, błyszczących oczach. Zadzwoniły
bransoletki na dłoniach Cyganki. Zamigotały cekiny na kolorowej spódnicy. I oto
kobieta siedząc obok niego, ujmowała delikatnie dłoń Henryczka i wodząc palcem
wskazującym po liniach papilarnych mamrotała:
- Ja wszystko
widzę i wszystko już o Tobie chłopcze wiem.
A Ty, co chcesz wiedzieć?
- Powiedz mi, czy
spotkam wreszcie wymarzoną dziewczynę i czy długo będę żył! – odrzekł bez
zastanowienia chłopak i szperając po kieszeniach znalazł tam ostatnie pięć
złotych. Wręczył je Cygance. Jego serce biło bardzo mocno. Czekał z zapartym
tchem na jej wróżbę.
- Piękna,
kruczowłosa panna stanie wkrótce na twej drodze. Jak ją zobaczysz, od razu
poznasz, że to ta jedyna – szepnęła,
skwapliwie chowając do kieszeni pieniądze.
A potem,
wwiercając się w niego intensywnym spojrzeniem dodała:
- Ona miłować cię
będzie z całego serca i dwoje ślicznych dzieciątek ci urodzi!
- A ty
dziewięćdziesięciu lat dożyjesz. Tak…A żyć będziesz długo i szczęśliwie…I
jeszcze jedno na twojej ręce widzę. To ciekawe.…
Widać było, ze
Cyganka chciałaby jeszcze coś powiedzieć, ale wówczas w pobliżu pojawił się
patrol milicji, więc kobieta przerwała gwałtownie, wstała i odeszła stamtąd
szybko, szeleszcząc obfitą spódnicą i dzwoniąc kolczykami…
- Długo patrzyłem
za nią, mając nadzieję, że wróci i dopowie, ale nie pojawiła się więcej.
- Całe życie
byłem ciekawy, co ona takiego zobaczyła w mojej przyszłości? I nie wiem, nie wiem… - wzdychając, kończył
swą opowieść Henryk.
Ze wzruszeniem popatrzyłam w intensywnie
błękitne, wciąż młode oczy siedemdziesięciopięcioletniego Henryka. A potem,
dziękując mu za długą rozmowę, uściskałam go serdecznie, całując rumiane,
pomarszczone policzki mężczyzny.
Odchodząc myślałam o tym jak wiele wydarzeń
zmieścić się może w życiu jednego człowieka. Ile przeróżnych uczuć! Ile marzeń!
I codziennego, monotonnego trudu. A tak szybko to wszystko przelatuje. Jak sen.
Jak film…
Przypomniałam też sobie, iż kiedyś mnie też
pewna Cyganka wróżyła. I dokładnie pamiętam, co wtedy powiedziała. Czy się to
jeszcze spełni? – Nie wiem, nie wiem…
Witaj ..Z ogromnym zainteresowaniem przeczytalam Twoje rodzinne wspomnienia ..Moj ojciec urodzil sie na wschodzie , w 1927 roku we wsi nie pamietam dokladnie ...Pamietam ,ze jak grymasilismy przy jedzeniu to opowiadal ,ze w latach trzydziestych byl tam taki glod ,ze chodzili zbierac wrzos ,tarli go , dodawali troszeczke maki i piekli takie placki ..jego 16nastoletni brat poszedl do lasu i wiecej nie wrocil ...moze z glodu i wycienczenia gdzies padl,moze jakies zwierzeta go ? :( Jego ojca ruskie wyprowadzili za stodole i ...zniknol na zawsze ...kamien w wode ..zostalo piecioro dzieci z matka ...Moj ojciec zaciagnol sie do II Armii Kosciuszkowskiej ...tam chociaz dostal cokolwiek do jedzenia ...koniec wojny zastal go pod Praga ,tam zostal ranny .Po podleczeniu juz po wojnie szukal swojego miejsca ,ale juz nie wracal w rodzinne strony ,tylko zajol poniemiecki domek na Zulawach ...tam poznal moja mame ,ale to tez juz inna historia ...na poczatku lat 50siatych sciagnol do siebie matke z rodzenstwem itd...itd...ot losy ...Pozdrow prosze serdecznie swojego tate ...i pisz prosze nadal ...
OdpowiedzUsuńSerdecznie dziękuję za Twoją opowieść, Magdaleno. My, dzieci Kresowiaków mamy wiele wspólnego...Podobne wspomnienia, niełatwe przezycia naszych ojców,a nawet trochę podobną mentalnośc.Tamta kraina, tak daleka a jednoczesnie bliska...
OdpowiedzUsuńTrzeba wypytywać naszych bliskich o co się da, póki jeszcze są. I spisywać to, żebysmy nie zapomniały, żeby nasze dzieci wiedziały to, co my...
Dziękuje za pozdrowienia i Ciebie również pozdrawiamy!*
No, patrz Olu jak to się dzieje! Piękna opowieść o ludzkim losie, a tu nagle niespodzianka w komentarzu, też jestem dzieckiem kresowiaków. Moja mama - córka leśniczego z poleskich lasów, nie żyjący już ojciec urodził się i wychował na Wołyniu, w osadzie mieszczącej się w głębi rozległego lasu. Rodzice kochający las zaszczepili mi miłość do niego. Nie dziwię się, że na Waszym blogu czuję się jakbym wracała do dzieciństwa, do naszych wycieczek po lesie, do zbierania grzybów, jagód, do piosenek śpiewanych przez mamę, do opowiści o bezkresnych poleskich lasach, do wspomnień mojego ojca o biednym i jakże często głodnym życiu w małym gospodarstwie, w osadzie w głębi wołyńskiego lasu...
OdpowiedzUsuńDziękuję za piękną opowieść. Pozdrawiam niedzielnie :-)
Marytka
Widocznie ciągnie swój do swego, Marytko! Cieszę się, że mamy ze sobą coś wspólnego. Te Kresy jakoś w człowieku siedzą, jakos go naznaczają, odciskaja pewną tęsknotę, są jak jakiś raj utracony, gdzie wszystko choć siermięzne i biedne, to jednak jakoś sercu było bliskie, jakieś prawdziwsze, wyrazistsze i mocniejsze, niż to, co jest...Bardzo lubię wypytywać Tatę o tamte czasy.Widzę jednak, że zaczyna już coraz wiecej zapominać zapominać.Cóz, ma w 2017 prawie osiemdziesiatkę na karku. Ale na jego wiek i tak wspaniale sie trzyma!Oby zdrowie nadal mu dopisywało. Bo Mama już po tamtej stronie, niestety...
UsuńSerdeczne myśli zasyłam Ci Marytko - krajanko!:-))
Oj siedzą, siedzą Olu... Obyś jak najdłuzej mogła cieszyć się przytomną obecnością taty, moja mama dobiega dziewięćdziesiątki i niestety od kilku lat żyje już w swoim, urojonym świecie...
UsuńDobrych snów i radosnego poranka :-)
Marytka
Och,prawie dziewięćdziesiąt lat ma Twoja Mama? Och, imponujący, piekny wiek! Szkoda tylko, że umysł już niesprawny, że te wszystkie wspomnienia, uczucia i przeżycia okryła mgła...To pewnie Alzheimer robi swą destrukcyjną robotę. Moja przyjaciolka od siedmiu lat zmaga sie z tym problemem u swojej mamy...
UsuńSciskam Cie serdecznie Marytko o deszczowym poranku!♥
Tak, tak, to dokładnie ten "wredny Niemiec" co wszystko gdzieś chowa itd.
OdpowiedzUsuńSerdeczne uściski, u nas pojawiło się słoneczko, oby jak najdłuzej. Przytulam do serca
Marytka
Że też nie ma lekarstwa na tego wrednego Niemca...
UsuńPozdrawiam serdecznie nadal marząc o słoneczku, bo u nas go do tej pory ani widu ani słychu.
Marytko i ja przytulam Cię życzliwie!