Po chwilowym ociepleniu i rozpogodzeniu
znowu na Pogórzu deszczowo, chłodno i mglisto. Dobrze, że zdołaliśmy wczoraj
popracować w ogrodzie, nacieszyć się odrobinę słońcem. Dzisiaj nawet psy nie
mają ochoty wychodzić z domu. Wszystkie śpią pokotem na swoich legowiskach i kanapach.
Na piecu, w dwóch garach gotują się powoli kurze łapki. Będzie pyszny krupnik
dla nas. Będzie wyżerka dla piesków. Popijamy herbatę z imbirem, cytryną i
miodem. To taki magiczny napój dla duszy i dla ciała ocieplający kolejny
marcowy dzień, zmiękczający jego nieco pochmurno - refleksyjny nastrój…
Deszcz monotonnie uderza w parapety. Gdzieś
tam ludzie się rodzą, gdzieś tam umierają. Wczoraj na przykład pożegnał się na
zawsze z tym światem pan P. - jeden z naszych tutejszych, bliskich znajomych. W
ostatnim czasie był schorowanym i mocno już niedołężnym starcem, jednak my
poznaliśmy Go siedem lat temu jako krzepkiego, wylewnego, jowialnego, pełnego
marzeń i planów mężczyznę. Pamiętamy spędzone z Nim chwile, te dobre i te złe.
Mamy w pamięci zarówno Jego serdeczny uśmiech, gościnność, ogromną uczynność, upodobanie do długich wspomnień
i opowieści, jak i wybuchy gniewu, pociąg do kieliszka, przewrażliwienie na
swoim punkcie, posunięty do granic możliwości egoizm, niemożność porozumienia
się. Każdy człowiek ma w sobie wiele
twarzy i różne wspomnienia po sobie zostawia. Na tym polega jego prawdziwość,
wielowymiarowość, niepowtarzalność. Pan
P. był ważną częścią naszej tutejszej historii. Jednym z elementów układanki
pod tytułem „Jaworowe życie na Pogórzu”. Mam wrażenie, iż ostatnimi czasy coraz
więcej jej starych kawałków ubywa. Pojawiają się natomiast nowe,
niespodziewane. Przez to niektóre dziury powoli się zasklepiają, układanka nabiera
innego charakteru, nieco odmienny obrazek się z niej wyłania…
Oboje z mężem słuchamy piosenek Jacka
Kaczmarskiego. Mnóstwo ich zgromadziliśmy na komputerze a wciąż jeszcze
odnajdujemy w necie nowe, nieznane nam dotąd. Odnawiają się różne skojarzenia i
wspomnienia z Kaczmarskim jakoś powiązane. Właśnie dzisiaj jest rocznica
urodzin tego barda. Umierając miał tylko 47 lat! Gdyby żył miałby dopiero 60!
Ileż jeszcze mógłby wspaniałych pieśni stworzyć, ile poezji i książek napisać,
ile ludziom z siebie dać! Czym nowym mógł
się zainspirować? W jaką pójść stronę? Co skwitować krzykiem a co bezradnym
milczeniem…? Ciekawa też jestem jak komentowałby w swych utworach obecną
rzeczywistość? Czy chciałby się w coś angażować a może wycofałby się zupełnie
bezradny wobec braku możliwości porozumienia się z niby mówiącymi tym samym
językiem rodakami jednak mentalnie tkwiącymi na jakiejś obcej planecie…? Już się
tego nie dowiemy. Na nic domysły. Możemy tylko słuchać jego utworów i przeżywać
je na nowo oraz odnosić się do własnych, związanych z nim wspomnień.
Czytam o życiu Kaczmarskiego. O jego trudnym
charakterze, o problemach, jakie mieli z nim najbliżsi i przyjaciele. O alkoholizmie. Rozstaniach. Krzywdach.
Żalach. To bynajmniej nie była koturnowa postać. Nikt z nas taki nie jest, ale
my – zwyczajni, niewidzialni ludzie nie jesteśmy oceniani przez szeroką publiczność.
Nasza prywatność nie jest (a przynajmniej nie powinna być) celem niezdrowej ciekawości, ataków i pomówień, źródłem
powtarzanych przez anonimowych gapiów plotek, obiektem zawiści. My, ludzie tła jesteśmy bezpieczniejsi w swej
anonimowości. Fakt, iż bard „Solidarności”
był człowiekiem z krwi i kości, skomplikowanym i pełnym sprzeczności sprawia,
że staje nam się jeszcze bliższy niż gdyby był istotą bez skazy. Kaczmarski nie daje się zaszufladkować
i zapomnieć…
Wspomnienie z Australii:
…W deszczowe,
chłodne, zimowe dni lipca odżywa moja tęsknota za Polską, za bliskimi, za
tutejszymi klimatami i smakami. Przeszukuję Internet w poszukiwaniu polskich
piosenek z lat młodości. Trafiam na Kaczmarskiego. Oczarowana zatapiam się w
jego twórczości. Zakładam w komputerze folder z jego utworami. Ten sam, który
powiększam do tej pory. Słuchamy razem z mężem tych wspaniałych pieśni. Przeżywamy
je głęboko. Nieraz łza się w oku kręci. Tyle jest tych przejmujących, patriotycznych
ballad, odnoszących się do historii ojczyzny, do najważniejszych jej symboli,
do malarstwa, literatury, do tak typowej dla naszego narodu mentalności, do wspólnych przeżyć i skojarzeń...
W tamtym czasie uczęszczałam do szkoły
języka angielskiego. I oto na jedną z kolejnych lekcji miałam za zadanie
napisać wypracowanie na temat jakiegoś ważnego dla mnie, godnego pokazania
innym wielkiego Polaka. Różne nazwiska przelatywały mi przez głowę. Począwszy
od Chopina a skończywszy na Wojtyle. Jednak w końcu postanowiłam napisać właśnie o
Kaczmarskim, jako o poecie i pieśniarzu, który poszukując swego miejsca w życiu,
domu dla duszy i ciała, trafił także do Australii.
Drżącym z
tremy i emocji głosem odczytałam na forum klasy napisaną prostym językiem opowieść
o tym niezwykłym bardzie. Poszło mi chyba nieźle, bo nauczycielka pochwaliła
moją wymowę i styl. Jednak reszta klasy w tym czasie spoglądała obojętnie na
zegarek czekając na zakończenie lekcji albo coś sobie szepcząc z chichotem na ucho.
Nikogo prawdopodobnie nie obeszło to, o czym opowiadałam. Nie byłam tym ani
zdziwiona ani rozczarowana. Znalazł się jednak ktoś, kto mnie wysłuchał. Oto
nagle siedząca obok Chinka poprosiła, bym zaśpiewała jakąś piosenkę
Kaczmarskiego i przetłumaczyła ją dla zebranych. Och, to było dla mnie stanowczo
za trudne wyzwanie! Zaczęłam śpiewać „Obławę”, bo tylko ta pieśń przyszła mi
wówczas do głowy, ale głos mi się rwał i słowa myliły… Szybko więc skończyłam i
wyjaśniłam, że to piosenka o polowaniu oraz samotnym wilku. Niestety, ani moja
ani zgromadzonych w klasie uczniów marna angielszczyzna nie pozwalała na głębsze
tłumaczenia… Jednak Chinka zupełnie usatysfakcjonowana poklepała mnie krzepiąco
po plecach. Natomiast siedząca w pobliżu Afganka szepnęła, iż język polski
łudząco jest do chińskiego podobny!
Kiedy usłyszałam powyższe, wszystkie emocje
nagle uszły ze mnie jak z przekłutego balonu. Nie mogłam powstrzymać się od
pustego chichotu. Zrozumiałam bowiem, że pewne rzeczy są i zawsze będą
nieprzetłumaczalne, obce, niezrozumiałe dla przedstawicieli innych nacji.
Kaczmarski jest, był i będzie tylko nasz, polski. I nasze są wzruszenia, nasza
historia, w której tyleż samo mieści się sławy i chwały, co wstydu i hańby. Poza
tym Chińczycy mają swoich Kaczmarskich. My swoich… I tak już zostanie. Ba!
Nieraz w obrębie jednej nacji, czy społeczności tyle jest niezrozumiałych
zachowań i postaci, źle interpretowanych symboli, niepotrzebnych kreacji… I choćby
tłuc głową w mur, to bliźni nie daje rady pojąć bliźniego. To są po prostu różne
światy. Często obce i nieprzenikalne. Poza tym ludzie bardzo często odgradzają się pancerzami
pustych frazesów, pozorów i fałszu… A wspólnota języka czy narodu nie ma tu nic
do rzeczy…
Tymczasem kurze łapki wystarczająco zmiękły
a krupnik osiągnął pożądaną gęstość i smak. Trzeba wrócić do tu i teraz. Kaczmarski
śpiewa w tle swoją „Zbroję”, psy doczekać się nie mogą na obiad. Za oknem bezustannie siąpi…
Pojutrze pogrzeb pana P.