Strony

środa, 22 marca 2017

Pan P i pan K…



 


   Po chwilowym ociepleniu i rozpogodzeniu znowu na Pogórzu deszczowo, chłodno i mglisto. Dobrze, że zdołaliśmy wczoraj popracować w ogrodzie, nacieszyć się odrobinę słońcem. Dzisiaj nawet psy nie mają ochoty wychodzić z domu. Wszystkie śpią pokotem na swoich legowiskach i kanapach. Na piecu, w dwóch garach gotują się powoli kurze łapki. Będzie pyszny krupnik dla nas. Będzie wyżerka dla piesków. Popijamy herbatę z imbirem, cytryną i miodem. To taki magiczny napój dla duszy i dla ciała ocieplający kolejny marcowy dzień, zmiękczający jego nieco pochmurno - refleksyjny nastrój…

   Deszcz monotonnie uderza w parapety. Gdzieś tam ludzie się rodzą, gdzieś tam umierają. Wczoraj na przykład pożegnał się na zawsze z tym światem pan P. - jeden z naszych tutejszych, bliskich znajomych. W ostatnim czasie był schorowanym i mocno już niedołężnym starcem, jednak my poznaliśmy Go siedem lat temu jako krzepkiego, wylewnego, jowialnego, pełnego marzeń i planów mężczyznę. Pamiętamy spędzone z Nim chwile, te dobre i te złe. Mamy w pamięci zarówno Jego serdeczny uśmiech, gościnność,  ogromną uczynność, upodobanie do długich wspomnień i opowieści, jak i wybuchy gniewu, pociąg do kieliszka, przewrażliwienie na swoim punkcie, posunięty do granic możliwości egoizm, niemożność porozumienia się.  Każdy człowiek ma w sobie wiele twarzy i różne wspomnienia po sobie zostawia. Na tym polega jego prawdziwość, wielowymiarowość, niepowtarzalność.  Pan P. był ważną częścią naszej tutejszej historii. Jednym z elementów układanki pod tytułem „Jaworowe życie na Pogórzu”. Mam wrażenie, iż ostatnimi czasy coraz więcej jej starych kawałków ubywa. Pojawiają się natomiast nowe, niespodziewane. Przez to niektóre dziury powoli się zasklepiają, układanka nabiera innego charakteru, nieco odmienny obrazek się z niej wyłania…



   Oboje z mężem słuchamy piosenek Jacka Kaczmarskiego. Mnóstwo ich zgromadziliśmy na komputerze a wciąż jeszcze odnajdujemy w necie nowe, nieznane nam dotąd. Odnawiają się różne skojarzenia i wspomnienia z Kaczmarskim jakoś powiązane. Właśnie dzisiaj jest rocznica urodzin tego barda. Umierając miał tylko 47 lat! Gdyby żył miałby dopiero 60! Ileż jeszcze mógłby wspaniałych pieśni stworzyć, ile poezji i książek napisać, ile ludziom z siebie dać!  Czym nowym mógł się zainspirować? W jaką pójść stronę? Co skwitować krzykiem a co bezradnym milczeniem…? Ciekawa też jestem jak komentowałby w swych utworach obecną rzeczywistość? Czy chciałby się w coś angażować a może wycofałby się zupełnie bezradny wobec braku możliwości porozumienia się z niby mówiącymi tym samym językiem rodakami jednak mentalnie tkwiącymi na jakiejś obcej planecie…? Już się tego nie dowiemy. Na nic domysły. Możemy tylko słuchać jego utworów i przeżywać je na nowo oraz odnosić się do własnych, związanych z nim wspomnień.
   Czytam o życiu Kaczmarskiego. O jego trudnym charakterze, o problemach, jakie mieli z nim najbliżsi i przyjaciele.  O alkoholizmie. Rozstaniach. Krzywdach. Żalach. To bynajmniej nie była koturnowa postać. Nikt z nas taki nie jest, ale my – zwyczajni, niewidzialni ludzie nie jesteśmy oceniani przez szeroką publiczność. Nasza prywatność nie jest (a przynajmniej nie powinna być) celem niezdrowej ciekawości, ataków i pomówień, źródłem powtarzanych przez anonimowych gapiów plotek, obiektem zawiści.  My, ludzie tła jesteśmy bezpieczniejsi w swej anonimowości.  Fakt, iż bard „Solidarności” był człowiekiem z krwi i kości, skomplikowanym i pełnym sprzeczności sprawia, że staje nam się jeszcze bliższy niż gdyby był istotą bez skazy. Kaczmarski nie daje się zaszufladkować i zapomnieć…



Wspomnienie z  Australii:

…W deszczowe, chłodne, zimowe dni lipca odżywa moja tęsknota za Polską, za bliskimi, za tutejszymi klimatami i smakami. Przeszukuję Internet w poszukiwaniu polskich piosenek z lat młodości. Trafiam na Kaczmarskiego. Oczarowana zatapiam się w jego twórczości. Zakładam w komputerze folder z jego utworami. Ten sam, który powiększam do tej pory. Słuchamy razem z mężem tych wspaniałych pieśni. Przeżywamy je głęboko. Nieraz łza się w oku kręci. Tyle jest tych przejmujących, patriotycznych ballad, odnoszących się do historii ojczyzny, do najważniejszych jej symboli, do malarstwa, literatury, do tak typowej dla naszego narodu mentalności, do wspólnych przeżyć i skojarzeń...

   W tamtym czasie uczęszczałam do szkoły języka angielskiego. I oto na jedną z kolejnych lekcji miałam za zadanie napisać wypracowanie na temat jakiegoś ważnego dla mnie, godnego pokazania innym wielkiego Polaka. Różne nazwiska przelatywały mi przez głowę. Począwszy od Chopina a skończywszy na Wojtyle.    Jednak w końcu postanowiłam napisać właśnie o Kaczmarskim, jako o poecie i pieśniarzu, który poszukując swego miejsca w życiu, domu dla duszy i ciała, trafił także do Australii.

   Drżącym z tremy i emocji głosem odczytałam na forum klasy napisaną prostym językiem opowieść o tym niezwykłym bardzie. Poszło mi chyba nieźle, bo nauczycielka pochwaliła moją wymowę i styl. Jednak reszta klasy w tym czasie spoglądała obojętnie na zegarek czekając na zakończenie lekcji albo coś sobie szepcząc z chichotem na ucho. Nikogo prawdopodobnie nie obeszło to, o czym opowiadałam. Nie byłam tym ani zdziwiona ani rozczarowana. Znalazł się jednak ktoś, kto mnie wysłuchał. Oto nagle siedząca obok Chinka poprosiła, bym zaśpiewała jakąś piosenkę Kaczmarskiego i przetłumaczyła ją dla zebranych. Och, to było dla mnie stanowczo za trudne wyzwanie! Zaczęłam śpiewać „Obławę”, bo tylko ta pieśń przyszła mi wówczas do głowy, ale głos mi się rwał i słowa myliły… Szybko więc skończyłam i wyjaśniłam, że to piosenka o polowaniu oraz samotnym wilku. Niestety, ani moja ani zgromadzonych w klasie uczniów marna angielszczyzna nie pozwalała na głębsze tłumaczenia… Jednak Chinka zupełnie usatysfakcjonowana poklepała mnie krzepiąco po plecach. Natomiast siedząca w pobliżu Afganka szepnęła, iż język polski łudząco jest do chińskiego podobny!

   Kiedy usłyszałam powyższe, wszystkie emocje nagle uszły ze mnie jak z przekłutego balonu. Nie mogłam powstrzymać się od pustego chichotu. Zrozumiałam bowiem, że pewne rzeczy są i zawsze będą nieprzetłumaczalne, obce, niezrozumiałe dla przedstawicieli innych nacji. Kaczmarski jest, był i będzie tylko nasz, polski. I nasze są wzruszenia, nasza historia, w której tyleż samo mieści się sławy i chwały, co wstydu i hańby. Poza tym Chińczycy mają swoich Kaczmarskich. My swoich… I tak już zostanie. Ba! Nieraz w obrębie jednej nacji, czy społeczności tyle jest niezrozumiałych zachowań i postaci, źle interpretowanych symboli, niepotrzebnych kreacji… I choćby tłuc głową w mur, to bliźni nie daje rady pojąć bliźniego. To są po prostu różne światy. Często obce i nieprzenikalne. Poza tym ludzie bardzo często odgradzają się pancerzami pustych frazesów, pozorów i fałszu… A wspólnota języka czy narodu nie ma tu nic do rzeczy…



   Tymczasem kurze łapki wystarczająco zmiękły a krupnik osiągnął pożądaną gęstość i smak. Trzeba wrócić do tu i teraz. Kaczmarski śpiewa w tle swoją „Zbroję”, psy doczekać się nie mogą na obiad. Za oknem bezustannie siąpi… Pojutrze pogrzeb pana P.



czwartek, 16 marca 2017

Muzyka otwiera worek wspomnień…






    Słucham mistrzowsko napisanych, inteligentnych, zapadających w pamięć tekstów piosenek, ciepłej, emanującej wrażliwością poezji, społecznej satyry autorstwa wnikliwego obserwatora ludzkich słabości i uniesień - Wojciecha Młynarskiego… Choć właśnie odszedł, choć Go już nie ma, to jednak Jego głos nadal pełen jest energii, teksty zawsze prawdziwe i aktualne, muzyka im towarzysząca kipiąca mocą, zapraszająca do wspólnego z Nim śpiewania oraz do wspominania czasów minionych, niby tak nieodległych jednak jakże już dalekich jakby w jakimś innym życiu, na innej planecie się działy. Nic tak jak muzyka nie otwiera worka ze wspomnieniami…

Ogrzej mnie – słowa W. Młynarski, muzyka W. Korcz



Dzień, czy noc, czy to skwar, czy
też mróz, jednaka treść
nieodmiennie rozbrzmiewa w tej piosence:
memu ciału wystarczy
trzydzieści sześć i sześć,
mojej duszy potrzeba znacznie więcej.
Memu ciału wystarczy
coś wypić i coś zjeść,
trochę pospać na boku czy na wznak
i nasz cud gospodarczy
zapewnia mi to, lecz
moja dusza codziennie prosi tak:

Ogrzej mnie
wierszyku pełen cudowności,
wspólniku mojej bezsenności
ogrzej, ogrzej mnie!
Rozżarz mnie
niedokończona zdań wymiano,
cudowna kłótnio, w pół urwana
rozżarz, rozżarz mnie!
Ach, życie rozpal ogrzej duszę mą, bo skona,
do stu, do dwustu, do tysiąca, do miliona,
wsłuchaj się w duszy mojej prośby natarczywe:
Chcę mieć gorączkę! Give me fever!
Rozpal mnie
blada kuzynko Melpomeno,
jedną zagraną dobrze sceną,
rozpal, rozpal mnie.
Ogrzej mnie,
świecie utkany z głupich marzeń,
akordeonie w nocnym barze,
ogrzej, ogrzej mnie.

A świat na to odpowiada:
normalny duszy stan,
to nie musi być stan podgorączkowy,
pana trzeba przebadać,
przedsięwziąć jakiś plan
by te bzdurne problemy raz mieć z głowy!
Kombinują, badają
czy pies to, czy to bies
a mej duszy radości ciągle brak,
po staremu nadaje uparte SOS
po staremu codziennie błaga tak:

Ogrzej mnie
zażarta na ten świat niezgodo,
z którą rozstałem się tak młodo
powróć, ogrzej mnie!
Rozżarz mnie
chwilo szaleństwa i radości
mej tożsamości, niezmienności
dowiedź - rozżarz mnie!
Mój świecie rozpal duszę moją aż do końca,
mój świecie zamień duszę mą w cząsteczkę słońca,
niech świeci w mroku, niech rozjaśnia dni parszywe
chcę mieć gorączkę! Give me fever!
Rozpal mnie,
słonecznikowa kresko krzywa,
złota Van Gogha perspektywo
rozpal, rozpal mnie.
Ogrzej mnie
miłości, której nie znam jeszcze
z wiosennych bzów liliowych deszczem
przyjdź i ogrzej mnie!




…Druga połowa lat osiemdziesiątych.  W sklepach pustki.  Przechodnie na ulicach jacyś bezbarwni, zgaszeni, przytłamszeni siermiężną rzeczywistością. Ale dla mnie świat odkrywa właśnie swe blaski. Jeszcze wszystko przede mną! Jestem dość nietypową dwudziestolatką obojętnie omijającą dyskoteki  oraz młodzieżowe prywatki a zauroczoną piosenką poetycką i aktorską a szczególnie utworami Młynarskiego śpiewanymi przez Michała Bajora. Słucham w jego wykonaniu pieśni Brela i Brassensa tłumaczonych mistrzowsko właśnie przez Młynarskiego.  Zdobywam płyty, kasety. Pożyczam książki z poezją oraz tekstami piosenek. Przepisuję je. Piszę też własne. Nieudolne, ale pełne młodzieńczego żaru. Nagrywam ulubione utwory z radia. Wyłuskuję w telewizji interesujące programy muzyczne. Wrocławskie festiwale piosenki aktorskiej. Recitale. Okazjonalne składanki muzyczne. Słucham i śpiewam. Zupełnie niedotknięta szarością tamtych późnych, socjalistycznych lat. Otoczona jakimś wielobarwnym kloszem intensywnych uczuć, emocji, silnych doznań. Razem z dzielącą moje zainteresowania Mamą jeżdżę na koncerty do domów kultury w pobliskich miastach. Dąbrowa Górnicza, Zabrze, Sosnowiec, Chorzów. Na żywo oglądamy tam Młynarskiego, Bajora, Kalinę Jędrusik, Alicję Majewską, Dorotę Stalińską, Krystynę Jandę, Wiesława Gołasa, Zbigniewa Wodeckiego i wielu innych popularnych w tamtych czasach aktorów i piosenkarzy… Razem z Mamą siedzimy na widowni i z zapartym tchem słuchamy ulubionych wykonawców. Oczy tętnią wzruszeniem, dłonie oklaskami… Otaczają nas równie przejęci, zbliżeni wspólnotą podobnie głębokiego przeżywania ludzie. Pewnego wieczoru po zakończonym koncercie odważnie biegnę za kulisy.  Zamieniam parę słów z napotkanym tam, zmęczonym i spoconym po występie, ale wciąż buzującym energią Młynarskim. Z radością ściskam Jego dłonie.  On śmieje się zadowolony. Prowadzi mnie do garderób pozostałych artystów. Przedstawia. Tam zbieram ich autografy. Entuzjastycznie wyrażam swój podziw i zachwyt. Jednego razu przynoszę nawet swym ulubieńcom własnoręcznie upieczony kruchy placek z truskawkami. Bajor, Młynarski i chyba Stalińska (nie umiem sobie dzisiaj tego przypomnieć) z apetytem zjadają go na spółkę, chwaląc mój pierwszy w życiu wypiek. Uszczęśliwiona, że trafiłam w ich gusta żegnam się i jak na skrzydłach wracam do Mamy. Cierpliwie czeka na mnie przy szatni. Taka jeszcze wówczas młoda. Czarnowłosa. Uczesana na gładko w koński ogon. Bardziej przyjaciółka niż matka. Otulona w swój ulubiony niebieski prochowiec. Pachnie perfumami „Być może”. Uśmiecha się do mnie. Przypomina, że za dziesięć minut mamy autobus. Trzeba się pośpieszyć. Pomaga mi ubrać czarną, sztruksową kurteczkę kupioną okazjonalnie w pierwszym w naszym mieście butiku. Z zainteresowaniem wysłuchuje mojej nieco chaotycznej relacji ze spotkań z tak cenionymi przez nas obie, znanymi dotąd tylko z radia i telewizji wykonawcami. Czułym gestem poprawia moje rozwichrzone, rude włosy. Trzymając się za ręce biegniemy na przystanek. Zziajane wpadamy do autobusu. Jest późny, październikowy wieczór.  Mijamy ciemne, oświetlone nielicznymi neonami miasta aglomeracji śląskiej. Patrzymy na krople deszczu osadzające się na szybach autobusu.  Cichutko nucimy nasze ulubione piosenki. Dobre, wspólne chwile…

Lubię wracać tam, gdzie byłem – słowa W. Młynarski, muzyka Z. Wodecki



Co dzień nas gna
W nowe strony zadyszany czas.
Sto dat, sto spraw
Wciąga nas, gna nas.

I moje dni
Wszechobecny pośpiech, czasu znak
Naznaczy mi,
Może przez to tak lubię:

Lubię wracać tam, gdzie byłem już
Pod ten balkon pełen pnących róż,
Na uliczki te znajome tak.
Do znajomych dni
Pukać myśląc, czy,
Czy nie stanie w nich czasami
Ta dziewczyna z warkoczami.

Lubię wracać w strony, które znam,
Po wspomnienia zostawione tam,
By się przejrzeć w nich, odnaleźć w nich
Choćby nikły cień, pierwszych serca drżeń,
Kilka nut i kilka wierszy z czasów,
Gdy kochałaś pierwszy raz.

W samym środku zdyszanego dnia
Oglądasz się tak jak ja, jak ja.
Oglądasz się
Tam, gdzie miłość zostawiłaś, swą
Ty jedna mnie umiesz pojąć, bo lubisz:

Lubisz wracać tam gdzie byłaś już
Pod ten balkon pełen pnących róż,
Na uliczki te znajome tak.
Do znajomych drzwi
Pukać myśląc, czy,
Czy nie stanie w nich czasami
Tamten chłopak ze skrzypcami.

Lubisz wracać w strony, które znasz,
Do mej twarzy zbliżyć twoją twarz,
By się przejrzeć w niej,
Odnaleźć w niej
Choćby nikły cień, pierwszych serca drżeń
Kilka nut i kilka wierszy z czasów,
Gdy kochałaś pierwszy raz…



środa, 8 marca 2017

Dobra dziewczynka...


   Bądź taka, owaka… Nie rób tego, owego. To wypada a to nie. Siedź w kącie a znajdą cię (zazwyczaj nie znajdują!).Przez całe życie dostosowujemy się do cudzych albo nawet własnych, nazbyt wyśrubowanych wymagań. Gubimy w tym siebie. Gubimy się we własnych uczuciach. W porównywaniu z innymi, niedosycie, w przesycie, w zobojętnieniu, w zdenerwowaniu, w zmęczeniu, w oczekiwaniu, w zmartwieniu, w nadziei, w beznadziei, w żalu, co zbyt długo trwa i w radości, co zawsze za krótka…
   Są chwile, gdy bywamy sam na sam ze sobą.  Coraz trudniej zajrzeć do lustra a zajrzawszy uśmiechnąć się do siebie. Znaleźć tam tę siebie, którą lubimy, której ufamy i z którą naprawdę się identyfikujemy.
   Czas przepływa przez palce… Przemijamy… Niektórych cierni z serca wyjąć nie sposób. Ale na szczęście nadal są dobre, sprawiające przyjemność rzeczy, momenty niosące spokój, zapomnienie, ukojenie, uśmiech a nieraz i wrażenie nieskrępowanego niczym odlotu. Czymś takim jest dla mnie słuchanie muzyki, śpiewanie, fotografowanie, pisanie, obcowanie z naturą a przede wszystkim psami. Wciąż jest coś, co naprawdę cieszy. Myślę, że każda z nas coś takiego ma…

   Z okazji naszego święta życzę sobie i Wam takich dobrych chwil oraz tego by się nam chciało chcieć!:-))

   A poniżej piosenka, do której posłuchania i pośpiewania zachęcam. Piosenka pochodzi z koreańskiej dramy pt. „Nice guy”. Zilustrowałam ją najpiękniejszymi, australijskimi zachodami słońca, jakie dane mi było widzieć. 

Dobra dziewczynka

Dobrą dziewczynką winnaś być
Cichą jak śnieg, łagodną jak mgła
Jeśli za sercem będziesz iść
Ominie cię grzech i ustrzeżesz się zła
Lecz co to, świat kręci się wkoło
Wszystkie ścieżki pomieszał zły duch
Zgubiłaś swe szczęście i dobro
A miłość rozwiała się w puch

Musisz się uczyć żyć na nowo
Zapamiętać tę lekcję i łzy…

Dobrą dziewczynką nie chcesz być
Grasz w różne gry, próbujesz mieć głos
Tylko czy w lustrze Ty to Ty
I ile ról chce Ci narzucić Twój los

I znowu świat kręci się wkoło
Wszystkie ścieżki pomieszał zły duch
Zgubiłaś swe szczęście i dobro
A miłość rozwiała się w puch

Musisz się uczyć żyć na nowo
Zapamiętać tę lekcję i łzy…