Nazajutrz po
śmierci Zuzi napisałam, że nie ma jej już z nami. Jednak każdy dzień, każda
chwila uświadamia nam, że jest wręcz przeciwnie. Ona z nami jest w każdym jej
braku. W skojarzeniach, wspomnieniach, codziennych rytuałach, w zwyczajnej
codzienności, która bez żywej obecności tej suni stała się dziwna i niepełna,
obca jakby. To rozdziera serce i wciąż wywołuje łzy w oczach. A płakać już nie
możemy, nie powinniśmy, bo oczy mamy czerwone jak króliki a powieki spuchnięte
i piekące.
Zuzia była ważnym
członkiem naszej rodziny, przyjaciółką, dziecinką, bezgranicznie oddaną nam,
rozumną i pełną empatii istotą, zatem ból po jej stracie nie różni się niczym
od bólu po śmierci bliskiej osoby. Może to, co właśnie napisałam zda się niektórym
z Was obrazoburcze, przesadne, niestosowne, bo pies, to pies a człowiek, to
człowiek. Jednak my z Cezarym nie potrafimy i nie chcemy robić takich
sztucznych rozróżnień. Kochaliśmy Zuzię całym sercem a ona kochała nas. I nic
więcej się nie liczy.
Rozmawiamy o tej
słodkiej psinie codziennie. Wspominamy te dobre i te ostatnie, już bardzo
smutne chwile. Milczymy i tylko spoglądamy na siebie wiedząc, że wciąż myślami
jesteśmy z Zuzieńką. Mamy w komputerach tysiące jej zdjęć, ale na razie nie
możemy nawet zerknąć w stare foldery. To za bardzo jeszcze boli. Ogromnie za
nią tęsknimy, my i nasze trzy psy…
Zuzia była z
nami od samego początku naszego osiedlenia się tutaj. Oboje z Cezarym dobrze
pamiętamy ten wrześniowy dzień, gdy w wielkim, kartonowym pudle na targu w
sąsiedniej wiosce zobaczyliśmy tę grubą, piszczącą bezradnie szaro beżową kuleczkę.
Pięknego, puszystego psiaka, który od razu skradł nasze serca. Krążyliśmy
wówczas z godzinę po targu próbując ochłonąć z wrażenia. Przekonując samych
siebie, że chęć przygarnięcia tej suni jest tylko nic nieznaczącą fanaberią.
Ale nie. To nie była żadna chwilowa zachcianka, lecz mocna, nie dająca się
zagłuszyć potrzeba. Przeczucie, iż ten
piesek jest nam pisany. Miłość od pierwszego wejrzenia. I absolutnie nieważne było,
iż sporo trzeba było za szczeniaczka zapłacić. Liczyło się tylko to, by była
nasza, by była z nami. Zdecydowawszy o jej losie, o tym, że stanie się częścią
naszej rodziny już wkrótce pięliśmy się
autkiem stromą drogą w stronę naszego domu na górce. Trzymałam to piszczące
maleństwo na rękach a ono wymiotowało raz po raz, co było objawem stresu, ale i
choroby lokomocyjnej, z którą psinka zmagała się przez niemal całe swoje
późniejsze, dorosłe życie.
Przez pięć
następnych lat (nie licząc kotów) Zuzia była w naszym domu rozpieszczoną jedynaczką.
Spała z nami w łóżku. Szarpała nasze kapcie, buty i papierowe worki do
odkurzaczy. Radośnie witała przy bramie wszystkich sąsiadów i gości. Podskakiwała
wysoko aby każdego polizać po twarzy. Dla zabawy, bez śladu agresji ganiała
koty po podwórku. Przyjaźniła się z odważnym, mądrym kocim rudzielcem Tureckim.
Pomagała nam szukać po ogrodzie albo po polu naszych kurek zielononóżek kuropatwianych
a znalazłszy, nie robiąc im najmniejszej krzywdy przyciskała je do ziemi łapą i
cierpliwie czekała aż podejdziemy i wyjmiemy spod jej kurateli kolejną, pierzastą
uciekinierkę. Z ochotą wyżerała kurzą karmę. A znajdując w swojej budzie jajka
składane tam uparcie przez jedną z zielononóżek brała je ostrożnie do pyska i
wynosiła składając na naszych dłoniach. I robiła tak mimo, iż uwielbiała
chłeptać surowe jajka. Jednak nauczyła się je brać tylko od nas. W swojej białej
miseczce. Zaprzyjaźniła się z kozami a najbardziej z capkiem Łobuzem. Ścigała
się z nim i bawiła jak z psem. Radosna, wesoła, beztroska, szelmowsko
uśmiechnięta, pełna poczucia humoru, ufności i dobroci.
Początkowo
nieufnie i niechętnie przyjęła pojawienie się w naszym domu lawendowego pieska
Jacusia. Obrażona na nas wrogo łypała na tego znienawidzonego intruza Jacka. Zazdrosna
o wszystko co i rusz pokazywała mu, gdzie jego miejsce. Ustawiała go,
musztrowała i odsuwała od nas, gdy tylko zdało się psinie, że Jacuś na zbyt wiele
sobie pozwala. Po jakimś czasie ku naszej uldze zaczęły pojawiać się między
tymi psiakami dobre chwile, gdy Zuzia decydowała się zakopać topór wojenny,
kiedy znikała w niej zazdrość i napięcie. Wówczas aż miło było patrzeć jak
bawili się oboje, podgryzając się, przewracając na trawniku w ogrodzie, goniąc
wokół wiaty na drewno a potem ziając zgodnie położywszy się obok siebie łeb w
łeb. Jednak to dzisiejsze zbratanie i wzajemna akceptacja w niczym nie
przeszkadzały by na drugi dzień Zuzia zapominała o niedawnych zabawach i znowu
zabierała się za surowe musztrowanie i bezlitosne stawianie do pionu biednego
Jacka. (O pojawieniu się w Jaworowie Jacusia opowiada post z 2015 r. pt. " Towarzysz dla Zuzi")
Życie Zuzi i
Jacusia zmieniło się, gdy na świat przyszły ich dzieci. Odmieniły się też ostatecznie na lepsze stosunki
między nimi. Zniknęły zmienne nastroje Zuzi. Odtąd Jacuś stał się w pełni jej
partnerem i towarzyszem a oboje opiekuńczymi, serdecznymi rodzicami (co rzecz
jasna nie wykluczało kontynuacji wesołych zabaw i beztroskich gonitw). Ale w centrum
zainteresowania tej pary stały teraz ich córeczki: niewidoma Misia i podobna z
ubarwienia do swej mamy Hipcia.
Dzieci Zuzi i
Jacusia dorastały, nie wiedząc nawet jakimi są szczęściarzami mając oboje
rodziców przy sobie i mogąc zawsze na nich liczyć. Dla Misi i Hipci to było po
prostu oczywiste i zwyczajne, że jest ich czworo, że są zawsze razem tworząc
zgodne przeważnie stado, wspólnie bawiąc się, jedząc, chodząc na spacery, śpiąc
na domowych legowiskach albo pokładając się w ulubionych, cienistych miejscach
ogrodu.
Zuzia przez pięć
lat bycia matką przejawiała ogromną czułość i troskę względem swych córeczek.
Po powrocie z leśnych chaszczy zawsze czyściła im futerka, wyciągając z nich
zębami wszelkie rzepy i kolce, przeczesując je cierpliwie w poszukiwaniu
kleszczy, wylizując im najmniejsze choćby skaleczenia i rany. Pozwalała swym dzieciom na głowę sobie
wchodzić, prawie nigdy na nie warcząc i nie odpędzając od siebie. A do tego jak
cudownie się z nimi bawiła na podwórku! Porzuciwszy wszelkie nawyki wynikające
z wieku i dostojeństwa szalała w radosnych gonitwach i podgryzaniach. A jej oczy,
wyraz jej pyska wskazywał na to, że jest po prostu bezgranicznie
szczęśliwa. I my Z Cezarym byliśmy
częścią tego szczęścia. Zanurzeni w nim ufnie, nie chcieliśmy pamiętać o tym,
że wszystko kiedyś się skończy, że takie wspaniałe chwile nie mogą niestety
trwać wiecznie…
Zuzia z nami
jest w jej dotkliwym, bolesnym braku. W każdym momencie, który z nią się
kojarzy. A kojarzy się nam nieomalże wszystko. Bo przecież była we wszystkim.
Szykuję jedzenie
dla Jacusia, Hipci oraz Misi i wyciągam tylko trzy a nie cztery miski. Biała
miska Zuzi stoi samotnie na półce w spiżarni. Niepotrzebne już naczynie.
Wychodzimy z psami na
spacer. I nie ma już jej intensywnego, wszystkowiedzącego patrzenia w oczy. I
nie ma żywiołowej reakcji na hasło: idziemy do lasu. Nie ma nieokiełznanej
radości Zuzi. Jej szalonych skoków i entuzjastycznych tańców. Ani swobodnego biegania po znajomych dąbrowach, łąkach, wykrotach i paryjach. Brodzenia w strumykach. Chłeptania wody z kałuży. Tarzania się w suchych liściach. I tylko na szafce na
ganku leży bezużytecznie Zuzina obroża oraz smycz.
Hipcia przesypia
teraz prawie całe dnie na dawnym miejscu Zuzi. Ona jedna przełamała opór co do
legowiska swej mamy. Och, tak bardzo jest z umaszczenia do Zuzi podobna, że
gdyby nie inny kształt jej pyska, inny kolor oczu i rodzaj spojrzenia można by
ją z Zuzią pomylić. Zuzia jednak miała spojrzenie pełne słodyczy, łagodności,
mądrości, ciepła i bezbrzeżnego zaufania. Hipcia natomiast ma we wzroku mieszaninę
uważności i roztargnienia a także Jacusiowej, nieco wilczej ostrości. Jednak
widać, iż rozumie, czuje dużo i przeżywa głęboko czas żałoby. Ostatnio w zastępstwie swojej matki przejęła troskliwą
opiekę nad swoją siostrzyczką Misią. I zaczęła ją czule iskać tak, jak to do
niedawna robiła w stosunku do swych córeczek Zuzia.
Misia codziennie
wącha z mieszaniną nieufności, smutku i lęku legowisko Zuzi. Kiedyś uwielbiała
się na nim kłaść i tylko czekała na moment, gdy Zuzia położy się gdzie indziej.
Teraz to dla niej ziemia zakazana. Tak, jakby ktoś postawił tam zakaz wjazdu i
ona czuje go ze wszystkich psów najmocniej. Cała jej postawa, pyszczek,
ułożenie uszu wszystko to wyraża głęboki smutek i bezradność. Wskakuje na kanapę i rozkłada nóżki żeby gładzic ją po
brzuszku (jakże to w niej podobne do Zuzi, obie gustowały zawsze w tego rodzaju
pieszczotach). Ona oraz reszta psów potrzebują teraz znacznie więcej pieszczot,
naszej bliskości, niż za życia Zuzi.
Wciąż śledzi nas
spojrzenie smutnego Jacusia, jej przyjaciela, wyrażające tęsknotę,
przygnębienie, zagubienie. I nadzieję, że ta bolesna, niezrozumiała dziwność w
naszym domu minie jak zły sen. I znowu będzie wszystko normalnie. Był i nadal
jest wiernym towarzyszem Zuzi. I ciężko mu bez niej, ciężko. Co dzień szuka ten
biały psiak w naszych oczach odpowiedzi na najważniejsze pytanie. Szuka też jakiejś iskry otuchy. Pieścimy go, przemawiamy
czule, próbujemy się uśmiechać, ale on czuje, że w naszych sercach tkwi
drzazga. Taka sama jak w jego serduszku. W końcu, w poszukiwaniu Zuzi idzie
biedny Jacuś do ogrodu. Zagląda w każdy kąt...
To, że nie da
się uratować Zuzi stało się dla nas jasne kilka dni przed jej odejściem. Cierpiała
a środki przeciwbólowe niewiele już pomagały. Biedulka przez kilka tygodni swojej
choroby schudła ponad dziesięć kilo. I
nie dziwota, przecież prawie nic nie
jadła i nie piła. Trzeba było dożywiać ją kroplówkami a i to niewiele dawało. Jakąś
ulgę w bólu przynosiło Zuzi leżenie na mrozie, na śniegu. Dlatego po wielekroć każdej
nocy prosiła o wypuszczenie do ogrodu. Przynosiliśmy
ją stamtąd z Cezarym na rękach bo pod koniec już nawet nie miała sił chodzić.W planie była rychła operacja, ale czuliśmy, że Zuzia jej nie doczeka, a nawet gdyby, to jej nie przetrzyma. Sam weterynarz zakomunikował nam, iż może być tak, że gdy po otwarciu brzucha Zuzi stwierdzi, że to nieoperowalny nowotwór, trzeba będzie zdecydować, czy wybudzać psinę z narkozy, czy też nie...
Tego styczniowego,
czwartkowego wieczoru, gdy zbliżała się jej śmierć podczołgała się resztką sił
do swego legowiska pod balkonem. Zaczęła ciężko oddychać. Drżeć. Próbowała się podnieść.
W końcu dała za wygraną. Ułożyła się na boku i tylko unosiła główkę, spoglądając
na nas gasnącym wzrokiem. Zdawszy sobie sprawę, iż to ostatnie jej chwile szlochając
leżeliśmy przy niej na podłodze, głaskaliśmy ją i przemawialiśmy do niej czule.
Wreszcie przez ciało Zuzieńki przeszła fala gwałtownych konwulsji i psinka
oddała ducha. (...)
W kilka dni po śmierci Zuzi miałam sen, który przyniósł mi chwilową ulgę. Otóż śniło mi
się, że razem z Cezarym szukaliśmy po wielkim osiedlu naszych psów. Byliśmy już
bardzo zmęczeni tym chodzeniem i wołaniem, przerażeni ich zaginięciem. Aż w
końcu jakieś dwie napotkane przypadkowo kobiety, niosące na rękach swego chorego
pieska powiedziały nam, że niedawno widziały chmarę psiaków w dolinie pod
lasem. Natychmiast tam pobiegliśmy. I oto ujrzeliśmy w tejże dolinie mnóstwo przeróżnych
piesków. Niektóre z nich natychmiast rozpoznaliśmy jako nasze a inne zdawały
nam się tylko skądś znajome. Zawołaliśmy je do siebie. I przybiegły wszystkie otaczając
nas radosnym, entuzjastycznym stadem. A na czele tego stada była nasza Zuzia…
P.S.
Oboje z Cezarym serdecznie dziękujemy za wszystkie komentarze pod poprzednim postem.