Mój ponad osiemdziesięcioletni tata, dowiedziawszy się o kiepskim samopoczuciu naszej ukochanej suni Zuzi opowiedział mi dziś przez telefon historię psa, który był w jego rodzinie prawie siedemdziesiąt lat temu. Owa historia, jak i parę innych z lat jego młodości i dzieciństwa przypomniała mu się niedawno, nabierając takiej wyrazistości i budząc tyle uczuć, jakby wydarzyła się wczoraj. Często tak bywa, że ludzie w podeszłym wieku nie pamiętają tego, co zdarzyło się wczoraj, mają problemy z kojarzeniem prostych faktów, natomiast ich pamięć co do wydarzeń z zamierzchłych czasów nadal jest zadziwiająco świeża. A dawne zdarzenia często stają się ważniejsze, niż to, co dzieje się wokół nich obecnie. Jakby współczesna rzeczywistość nie miała takiej wagi, jak to, co było kiedyś. Jakby bezpieczniej było wracać do wspomnień, niż przeżywać to, co dzieje się teraz.
Cóż, niektórzy z nas bardziej lub mniej świadomie zachowują się podobnie. Grzebiemy w starych zdjęciach, pamiętnikach, listach. Dokopujemy się do czasów, gdy czuliśmy i przeżywaliśmy coś bardzo mocno, co stworzyło podwaliny nas takich, jakimi jesteśmy dzisiaj , jak odczuwamy, co jest dla nas ważne a co nie…
A oto historia tatowego psa, przez niego samego odpowiedziana.
…Było to mniej więcej dwa lata przed naszą repatriacją z terenów byłej Litwy do Polski. W domu panowała ogromna bieda. Poza ziemniakami – a i to nie zawsze- nie było co do garnka włożyć. Związek Radziecki, przejąwszy rządy na dawnych kresach Rzeczpospolitej zdusił tam wszelką inicjatywę prywatną, stłamsił rolnictwo, zabierając ludziom tyle plonów ich pracy, że często nie było czym obsiać i obsadzić na wiosnę pól. Do tego władze radzieckie wprowadziły reglamentację towarów oraz surowe kary za najmniejsze przeciw nowej władzy wykroczenia. Kwitło donosicielstwo i korupcja. Tatuś z mamusią, kiedyś dość majętni rolnicy, rozkułaczeni, ubodzy i poniżeni dwoili się i troili, by móc zapewnić licznej gromadce swych dzieci cokolwiek do jedzenia. Zbierało się grzyby i jagody. Łowiło w przeręblach ryby. Zastawiało wnyki na zające i dzikie ptactwo. Wyprzedawało się z gospodarstwa wszystko, co stanowiło jakąś wartość. Byleby było za co kupić worek ziemniaków, mąki czy kapusty. Cokolwiek byle zapchać wiecznie puste brzuchy.
Dzieci też starały się pomagać rodzicom jak tylko mogły. Pracowały z nimi na polu. Pomagały w domu i w obejściu. Zimą do obowiązków chłopców należało przynoszenie chrustu z lasu. Cienkich i grubszych gałęzi. Wszystkiego, czym dało się w piecu zapalić, ugotować ciepłą strawę, wodę na mycie zagrzać i stworzyć namiastkę ciepła i przytulności.
Tamtego mroźnego, styczniowego dnia (a mrozy były wówczas w tamtych stronach naprawdę srogie. Nie takie, na jakie dzisiaj przyzwyczajeni do ciepłych kaloryferów ludzie narzekają) trzej bosi (bo rodziców na buty dla nich nie było stać) i okutani w połatane, za małe już kurteczki bracia: Grześ, Olek oraz ja, opowiadający ci to wszystko Heniuś, brnęliśmy w śniegach po pas by przeszedłszy przez łąkę dostać się do wielkiego, ciągnącego się w każdą stronę na wiele dziesiątek kilometrów lasu. Tam mieliśmy nadzieję znaleźć sporo suchych, zdatnych do pieca gałęzi i szyszek na rozpałkę. Każdy z nas miał w kieszeni sznurek, którym przewiązywało się ogromną wiązkę chrustu, zarzucało na plecy i w ten sposób transportowało do domu. W trakcie tego zbierania sporo było zawsze śmiechu i zabawy. Obrzucania się śniegiem, gonitw między drzewami, pohukiwania i wycia, dzikich zwierząt udawania.
Rozgrzani, spoceni i rumiani spakowaliśmy każdy swoją wiązkę chrustu (a ja nazbierałem jeszcze do parcianego worka sporo płatów kory brzozowej, bo mamusia najlepiej nią rozpalać w piecu lubiła). I już mieliśmy się zbierać do powrotu, gdy nagle coś w pobliżu nas zapiszczało żałośnie. Rozejrzeliśmy się z ciekawością i zobaczyliśmy chudego jak szczapka, wynędzniałego szczeniaczka, co to cały zlodowaciałym śniegiem oblepiony, ledwo na nogach się trzymając powoli i resztką sił szedł w naszą stronę, pomocy ludzkiej najwidoczniej łaknąc. Serca w nas zaraz jak wosk stopniały. W naszym domu przeważnie był jakiś kot albo pies. Obok domu stała wyścielona sianem buda. W dawnych, lepszych czasach zawsze stawiało się obok niej miskę mleka z chlebem a po świniobiciu wkładało się do niej kości i tłuste kąski. Wszyscyśmy zwierzątka kochali i bezdomne często przygarniali. W tamtym, najbardziej ubogim czasie akurat żadnego psa nie mieliśmy. I rodzice zadowoleni z tego byli, bo czym byśmy go wyżywili, skoro sami głodem przymieraliśmy? Jednak wtedy widząc owego na wpół zamrożonego szczeniaka mimo wszystko postanowiliśmy wziąć go ze sobą i rodziców ubłagać by się nie gniewali i dali żyć z nami temu biedakowi. Jako że byłem najmłodszy z braci i mój paltocik nie był tak ciasny jak braci wpakowałem psiaka za pazuchę i powędrowaliśmy w stronę naszej chałupy, modląc się o przychylność rodziców.
I rodzice zlitowali się nad biednym, psim sierotką. Mama mu jakieś szmaty w pobliżu pieca rozścieliła a Tata obejrzawszy dokładnie przybłędę orzekł, że to pewnikiem wilcze szczenię albo jakiś mieszaniec psa z wilkiem i na pewno kiedyś wyrośnie z niego piękne zwierzę.
I wyrosło. Karmione na ogół ziemniakami bez omasty a z rzadka, jak udało się co we wnyki złapać, zajęczą kostką, borsuczym sadłem czy wiewiórczą wątróbką, stało się wielce urodziwym, ogromnym wilczyskiem, przywiązanym do nas ogromnie, uwielbiającym zabawy i pieszczoty, stróżującym wiernie przy naszej chacie, łagodnym, ale nie bojącym się niczego i odpędzającym od niej podejrzanych intruzów. Nazwaliśmy naszego wspaniałego psa Tarzan, bo kiedyś udało nam się obejrzeć w miasteczku w kinie objazdowym amerykański film o tym dzikim człowieku z dżungli i wywarł on wtedy na nas ogromne, niezapomniane wrażenie.
Minęło jakieś dwa lata. Zbliżała się pora naszego wyjazdu do Polski. Czekaliśmy z niecierpliwością na wszelkie niezbędne pozwolenia, wizę oraz ostateczny termin wyjazdu. Marzyło nam się rychłe rozpoczęcie nowego, lepszego życia z dala od tutejszej biedy i codziennej niepewności. Niestety, mieliśmy wielkie zmartwienie. Otóż przepisy surowo zakazywały repatriantom zabierania ze sobą innych, niż krowy, zwierząt. Serca się nam kroiły na myśl, że zmuszeni będziemy zostawić naszego ukochanego Tarzana samego. Prosiliśmy sąsiadów, tych co wyjeżdżać nie zamierzali, by po naszym odjeździe przygarnęli psisko, ale nikt ani myśleć o tym nie chciał.
- Biedę wszyscy klepiemy. Do garnka nie ma co włożyć. Jakże takiego bysiora mielibyśmy jeszcze wyżywić? – mówili twardo w nasze oczy spoglądając.
- Lepiej byście się go już teraz pozbyli, bo po waszym odjeździe zdziczeje psisko i nic dobrego z niego nie będzie – doradzali „życzliwie”.
Och! Już lepiej żeby nic nie mówili, niż by takie głupoty mieli mówić! – wzdychaliśmy. Jednak dzień za dniem mijał i nic się w naszej sytuacji nie zmieniało. Tarzan tulił się ufnie do naszych nóg i ani nie przeczuwał jakie zgryzoty w związku z nim mieliśmy.
I oto nagle stał się upragniony cud. Pewnego pogodnego, marcowego dnia wozem zajechał pod nasz dom wędrowny Cygan. Taki co to garnkami i patelniami handlował. Co to noże i nożyczki ostrzył a do tego dużo ciekawych wieści ze świata przywoził. Od razu bardzo mu się nasz Tarzan spodobał. I zaproponował, że kupi go od nas za parę worków ziemniaków, bo bardzo by mu się taki pies do obrony podczas podróży nadał a i potem, jak już wróci do swego domku w lesie, dobry będzie jako stróż przeciw lisom, co to kury wciąż mu z kurnika podbiera.
Nie pierwszy raz Cygan ów moich rodziców odwiedzał. Jeszcze od przedwojnia go znali i żadnych uprzedzeń do niego nie mieli. A wręcz przeciwnie, wydawał im się uczciwy i godzien zaufania, nie taki jako inne pięknoduchy i lekkoduchy, cygańskie ptaki wędrowne. Nasz znajomy Cygan gdzieś ponoć w białoruskiej części Sojuza mieszkał. W środku wielkiego boru chatkę miał. Ale przez większą część roku cały kraj objeżdżał sprzedając, co się dało, żeby tylko swej licznej rodzinie jakiś byt zapewnić. Dlatego nie dziwota, że rodzice skwapliwie zgodzili się na taki interes. Tarzanowi pilnie niezbędny był przecież nowy opiekun i ten tu wprost z nieba im spadał. A i ziemniaki bardzo już były potrzebne, bo przednówek sprawiał, że za dnia bolesny głód kiszki ściskał a nocą spać nie dawał. Cygan obiecał, że jak tylko kartofle dla nas gdzieś zdobędzie, to po psa przyjedzie. Jak zapowiedział, tak też uczynił. Po paru dniach pojawił się na podwórku i zrzuciwszy z wozu kilka worków ziemniaków nałożył Tarzanowi parcianą obrożę, przypiął do niej mocny łańcuch i w kilka chwil potem odjechał z naszym ukochanym psem w siną dal.
Płakaliśmy za nim przez parę dni. Smutkiem i rozpaczą przejmował nas widok pustej, psiej budy. Łzy ciekły z oczu na myśl o tym, że nigdy już nie usłyszymy jego szczekania i nigdy nie wtulimy twarzy w ciepłą, psią sierść naszego wilka. Ale cóż. I tak było to lepsze, niż troska o to, co stałoby się z samotnym Tarzanem po naszym wyjeździe do Polski.
A jakiś tydzień po tym, w środku nocy obudziło nas gwałtowne skrobanie i walenie do drzwi. Co mogło się o tej porze do nas dobijać? Upiory to jakieś, potwory czy ludzie podejrzani? Zamordować nas chcą, czy co?
Zaniepokojony ojciec pierwszy podniósł się z pościeli i chwyciwszy w dłoń jakiś kij niepewnie uchylił drzwi. A z ciemności wprost na niego z całym impetem i ogromną radością runął wielki, kwilący z radości wilk – nasz Tarzan. Przewrócił tatusia na ziemię i dalejże go wylizywać, dalejże nos wciskać w jego dłonie. Zaraz potem do każdego członka rodziny podbiegł równie gwałtownie się z nim witając i dowody swego wielkiego przywiązania okazując. W dzień obejrzeliśmy jego łapy i poznaliśmy, że chyba z bardzo daleka przybiegł, bo aż do krwi zdarte miał opuszki palców. Przy jego parcianej obroży wisiał smętnie kawałek łańcucha, jakim go niedawno Cygan do wozu przypiął. Najwidoczniej uciekł swemu nowemu opiekunowi i jakimś psim instynktem się kierując do nas przez dziesiątki kilometrów przyleciał. Jakże mieliśmy go od siebie odpędzić? Wszak z wielkiej miłości to uczynił, żyć bez nas nie umiejąc. I my byliśmy szczęśliwi znowu mając ukochanego psa przy sobie. Postanowiliśmy nawet, że jakoś go do wagonu repatriacyjnego przeszmuglujemy, ukryjemy tam a w razie czego przekupimy kogo trzeba. Na tę okoliczność Mamusia zdobyła dwie butelki bimbru a wiadomo, że alkohol to zawsze najlepsza w każdych okolicznościach waluta.
W końcu wyznaczyli nam termin odjazdu za trzy dni. Wszystko już prawie mieliśmy popakowane. Z mieszaniną lęku i nadziei szykowaliśmy się wszyscy do wielkiej zmiany w naszym życiu. Raptem, dwa dni przed odjazdem Tarzan gdzieś przepadł. Nie wrócił na noc. A sąsiedzi wypytywani o to, czy go gdzie nie widzieli, ramionami tylko wzruszali. Cała rodzina – rodzice, siostry i my, trzej bracia szukaliśmy go nie tyko po całej wsi, ale i po dalszych okolicach. Lasem ze dwadzieścia kilometrów przeszliśmy tropów naszego psa wypatrując. I nic. W końcu ktoś nam powiedział, że za jakąś suką poleciał. Że podobno widzieli go hen, hen za trzecia wsią, jak się do owej suki w rui umizgał. Pojechaliśmy z braćmi w tamte rejony. Jednak nie znaleźliśmy naszego Tarzana. Podobno z całą watahą psów pobiegł gdzieś na północ. A może na zachód? Nikt tego dokładnie nie wiedział…
Tak czy siak nadszedł dzień odjazdu. Do końca wierzyliśmy, że się pies jeszcie pokaże. Że przyleci w ostatniej chwili i wskoczy do wagonu. Niestety, tak się nie stało. Tarzan przepadł jak kamień w wodę.
W ponurych nastrojach żegnaliśmy rodzinne strony. Żal było tych lasów, łąk i pól. Żal dobrych ludzi i znajomych miejsc. Żal domu, po którym teraz tylko wiatr hulał a który tak niedawno pełen był przecież rodzinnego gwaru i śmiechu. Ale najbardziej żal było pozostawionego na pewną poniewierkę Tarzana. Niestety, nie mieliśmy już żadnego wpływu na jego dalsze losy…
W kilka miesięcy po naszym przyjeździe do Polski każde z nas zdołało znaleźć dla siebie jakieś dobre miejsce do życia. Rodzice i siostry zamieszkali na Kaszubach, bo tam zaoferowano im pracę i mieszkanie. Ja z braćmi wyjechałem na Śląsk, bo tu można było dobrze zarobić na kopalni. Płynął czas. Urządzaliśmy się powoli. Zawiązywaliśmy nowe znajomości, przyjaźnie i miłości. Jednak w pierwsze święta Bożego Narodzenia wszyscy zjechaliśmy do rodziców na Pomorze. Nie wyobrażaliśmy sobie spędzania tych rodzinnych świąt osobno.
Siedząc przy wigilijnym stole opowiadaliśmy sobie o tym, co działo się z nami przez te kilka miesięcy. Śmialiśmy się i płakaliśmy na przemian siedząc przy nakrytym białym obrusem stole, zajadając pierogi z grzybami i popijając je kompotem z owocowego suszu. Ale najciekawszą a jednocześnie najsmutniejszą historię miał do opowiedzenia nasz ojciec, do którego jego sąsiad z naszej litewskiej wioski list niedawno napisał o tym, co się po naszym wyjeździe działo, opowiadając.
Otóż w dwa dni po naszym odjeździe z ZSRR na podwórzu przy naszej chacie jak gdyby nigdy nic pojawił się ten huncwot – Tarzan. Szukał nas. Do drzwi drapał. W okna patrzył. Wył i szczekał. Po wsi latał zaglądając we wszystkie zakamarki. I znowu do domu przybiegał. I znowu dobijał się, znowu czekał wiernie wierząc, że wrócimy i jak zawsze przygarniemy go do serca. W końcu wlazł do budy i tam trwał dniami i nocami nic nie jedząc ani nie pijąc. Dobrzy sąsiedzi zlitowali się nad psiskiem. Ziemniaków z mlekiem do miski mu dali i a nawet jakąś smakowitą kość świńską do obgryzienia pod nos podetkali. Pies niczego nie ruszył. Niczym się nie zainteresował. Tylko nocami słychać było jak tęsknie wył i skomlał.
Dwa tygodnie potem sąsiad zauważył, że pies całkiem nieruchomo w budzie leży. Podszedł, pogłaskał. I nic. Zimne, sztywne ciało.
- Pewnikiem zdechł z tęsknoty za wami – pisał do ojca, który złożywszy starannie list westchnął głęboko i bezradnie zwiesił ramiona. Zgromadzona przy wigilijnym stole rodzina szlochać zaraz zaczęła. A czy to z żalu za biednym Tarzanem, czy pozostawionym tam daleko na kresach życiem – sami już nie wiedzieliśmy…
- Tak to się Oleńko skończyła historia naszego kochanego Tarzana. Aż dziw, że przez tyle lat o niej nie pamiętałem a teraz mi do głowy przyszła i co sobie o tym psie pomyślę, to zaraz łzy się cisną do oczu. Ech, tyle psów potem przecież człowiek miał, teraz też trzy kochane kundelki przy mnie siedzą, ale to tamten najbardziej chyba w serce zapadł. Biedny mój, biedny Tarzan…
- Córeńko! Powrotu do zdrowia Waszej psinie życzę. Cuda się przecież zdarzają. Choć wiadomo, trzeba być przygotowanym na wszystko - szepnął mój Tata na zakończenie naszej telefonicznej rozmowy. Ja zaś spojrzałam na naszą kochaną, podobną do wilczycy, leżącą na legowisku przy drzwiach balkonowych spoglądającą na mnie ze smutkiem chorą Zuzię i powtórzyłam cichutko:
- Trzeba być przygotowanym na wszystko…
P.S.
Więcej na temat dziejów mojego taty można przeczytać w publikowanych
kilka lat temu na tym blogu opowieściach pt.„Scenki z życia Henryczka” (klik )
Jaka wzruszajaca historia Olu, az mi sie lezka w oku zakrecila za biednym Tarzanem, ktoremu serce peklo z tesknoty... a jaki bol musiala czuc rodzina ... Los rzucil Twoich rodzicow na Kaszuby, na Pomorze , w moje rodzinne strony ...W czasie wojny i po wojnie bieda panowala tam podobna. Znam ja z opowiesci mojej Mamy , ktora wraz z pieciorgiem rodzenstwa przezyla te czasy. Dziadek byl w niewoli, a babcia z malymi dziecmi przezyla tylko dzieki przydomowym ogrodkom, gdzie kazdy cos uprawial .. Za posiadanie swini grozila kara smierci, Niemcy zabierali wszystko co sie ruszalo i surowo karali. Czytajac ksiazki o okupacji niemieckiej widzialam to wszystko oczami malego dziecka, oczami mojej Mamy i Taty, ktorzy to przezyli... Ten glod, ten strach, to zimno, te biede .. Wyroslam w czasach komuny, ktora w porownaniu z opowiesciami moich rodzicow wydawala mi sie zyciem w dostatku. W domu bylo cieplo, przytulnie, nigdy nie brakowalo jedzenia, mielismy owoce, cytrysy, czekolade, slodycze , mialam nowe ubrania, a w domu bylo zawsze gwarno i radosnie, przewijalo sie mnostwo gosci, rodziny , przyjaciol. A przeciez to byl zwykly przecietny dom, mieszkanie w wielotysiecznym bloku. A jednak bylo pieknie. Mi opowiesci rodzicow zapadly jednak gleboko w pamiec i dlatego zawsze docenialam to co mialam. Dziekuje za te opowiesc Olu , wysylam dobre mysli dla Zuzi i trzymam kciuki 🤞😘🤞
OdpowiedzUsuńOlu, ale wiesz... gdzies tam daleko na Wschodzie zyja male Tarzanki... jestem pewna, ze Tarzan zostawil po sobie potomkow, natura nigdy nie zostawia pustki po sobie . On gdzies tam zyje w nastepnych pokoleniach kudlatych wilczkow 😘
UsuńMoim zdaniem bezcenne są dla nas i dla naszych dzieci wspomnienia naszych rodziców i dziadków. Te opowieści o czasach wcale nie tak dawnych, ale jakże kompletnie innych, niż obecne.Choć zważywszy na szybkie tempo ubożenia ludzkości kto wie, czy znowu nie dojdzie do takiej strasznej biedy, głodu nawet. Ludzie się nie zmieniają i gdy u władzy są hitlerki, stalinki i inne dyktatorki życie zwykłych ludzi zamienia sie w koszmar.
UsuńA co do tego pieska, Tarzana. Pewnie żyją tam gdzieś jego potomkowie, pewnie wiele z nich wałęsa sie bezdomnie i nikogo nie obchodzi ich los. Świat tam dokoła kompletnie inny, ale mentalnośc ludzka sie nie zmienia... I jeszcze dodam, że śladu po domu mojego taty już nie ma. Najpierw wzięły go we władanie chaszcze a potem pobudowano na tym miejscu coś nowego i nawet trudno byłoby poznać, w którym miejscu dokładnie stał...
Bardzo zaluje, ze nie zapisywalam historii opowiadanyvh przez dziadka czy moich rodzicow , bo pamiec mam ulotna , cos tam pamietam, ale wiele rzeczy ucieklo... A teraz juz tego jie nadrobie, kazdy dzien to o jeden dzien mniej zycia mojej Mamy , o jeden dzien mniej pamieci o tamtych czasach, ktore tak jak mowisz, niby wydaja sie dalekie, a w kazdej chwili moga powrocic. Sciskam cie Olu i glaszcze wasza cudna Zuzie po jej cudnym futerku 😘
UsuńSpisuj, co jeszcze pamiętasz, Kitty. Nawet te strzępki pamięci są lepsze niż niepamięć.
UsuńI ja ściskam Cię mocno i za głaski dla mojej Zuzi dziekuję!♥
Olu, a propos spisywania. Dzisiaj mialam okazje rozmawiac ze starszym panem urodzonym tu w Anglii, ale z polskich rodzicow, ktorzy znalezli sie w Anglii tuz po wojnie, jest to wojenne pokolenie uchodzcow. Co za niesamowita historia! Jego mama majac 20 lat uciekla z Wolynia, zdolala uciec spod potwornej masakry, zdaje sie se dzieki Niemcom , ktorzy zajmowali te tereny, zabrali ja " na roboty" do Niemiec . Jego tata , rowniez jako mlody chlopak rowniez uciekl z Wolynia! I tez trafil do niemieckiej niewoli. Nie znali sie wzajemnie, a zupelnym przypadkiem spotkali sie w wyzwolenczym obozie amerykanskim pod Berlinem tuz po wyzwoleniu. I stamtad razem wyjechali do Anglii, i stad wzial sie pan Stanislaw... Zapisalam te opowiesc, bo nie wiem jak dlugo mi pamiec posluzy... Powiem tylko, ze jak na ekrany kin wszedl " Wolyn" ja tego filmu ogladac nie moglam. Kiedys trafilam na opis tego co sie dzialo, i tego opisu nigdy nie zapomne, byl wstrzasajacy. Pan Stanislaw obejrzal " Wolyn" i podsumowal to tak , ze to wszystko prawda, ale to tylko maly fragment prawdy tego co sie wydarzlylo , to co sie tam wtedy dzialo, jest nie do wyobrazenia
UsuńNiesamowita jest ta historia, Kitty. Wzruszająca i przejmująca. I też mogłaby być kanwą jakiegoś filmu, trzypokoleniowej sagi na przykład. Życie pisze najciekawsze, najbardziej zaskakujące scenariusze. Teraz też mamy "ciekawe czasy", których by poza pisarzami s-f chyba nikt nie przewidział. A jednak - dzieja sie. I pewnie kiedyś ktos będzie pisał o tym ksiazki, czy kręcił filmy, o ile będzie jakis świat po tym wszystkim, o ile orwellowska rzeczywistosć całkiem nie zabije wolności zycia i swobody twórczej.
UsuńA jeszcze co do filmów Smarzowskiego - drastyczne, wstrząsajace, nie do zapomnienia, bardzo ważne dla naszej kinematografii, historii i kultury. I mimo swej drastyczności, moim zdaniem, konieczne do obejrzenia. Przynajmniej przez tych, co to wszystko bagatelizują, zakłamują, wyszydzaja czy wypierają ze swiadomosci. Takie filmy lepiej nauczą historii, bardziej uswiadomią nam jaka jest mentalnośc ludzka i bardziej przygotują na to, co może sie jeszcze dziać w przyszłosci niz wszystkie szkolne wiadomości razem wzięte. Ostatnio widziałam "Dom zły" i "Wesele 2" Smarzowskiego. Genialne to, choć gorzkie, ponure i momentami trudne do zniesienia lekcje o nas samych...
Tak Olu, calkowicie sie z Toba zgadzam.. Co smucini zadziwia to to, jak wiele osob z naszego pokolenia, a wiec dzieci, ktore znaja wojne tylko z opowiadan rodzicow i dziadkow, ale z " pierwszej reki" , ktore wyrosly na tej historii i na jej skutkach tak szybko zapomnialy, tak szybko uznaly, , ze to bylo dawno i nie ma co do tego wracac. I bagatelizuja, wyszydzaja, zaklamuja i wysmiewaja , a w zyciu i w historii nigdy nic nie jest dane " na zawsze".Jak widac wlasnie dochodzimy do nadtepnego punktu zwrotnego w historii , i jak kiedys, tak i teraz czesc ludzi w ogole nie widzi zagrozenia, czesc bagatelizuje, a jeszcze wieksza czesc uwaza, ze to " sie rozwiaze". Przyjdzie maz opatrznosciowy i rozwiaze wszystjie problemy , zeby oni mogli sobie wygodnie zyc. To tak nie dziala. Wspolczesna mlodziez zostala przynecona filmami bez tresci i zyciem bez tresci. Showy, konkursiki, malowane dziewczyny i chlopcy, wystrojone jak papugi i jak papugi powtarzajace hasla swoich papierowych idoli, puste jak oni sami. Latwo , kolorowo i przyjemnie , swiat pelen gadzetow , a zycie toczy sie w telefonie a nie na zywo.. A oni podazaja za telefonem jak stado owiec za swoim pasterzem. Wystarczy, ze ktos rzuci nastepne haslo.
UsuńTeraz z kolei ja napiszę, że całkowicie sie z Tobą Kitty zgadzam. Młodzież dała sie zwieść, opętać sprawami i rzeczami bez wartości, pustymi pseudoidolami, tematami płytkimi i ogłupiającymi (świetnie pokazano to w filmie "Nie patrz w górę"). I brnie w to coraz głębiej pewnie także z lęku przed własną bezradnością wobec świata, którego nie rozumie, którego istoty boi się dotknąć. Odwraca sie od starszych, którzy próbuja cos wytłumaczyć, przekazać swoje doświadczenia, ostrzec. Nadaremnie. A tymczasem asteroida zbliza sie coraz bardziej...
UsuńCudowna historia psiej wierności i ludzkiej miłości. Cuda się zdarzają Oleńko, nasz Browar wyzdrowiał choć weterynarz nie dawał mu szans, ale mój brat , sam chory, otoczył go taką miłością, wstawał do niego po kilka razy w nocy, okrywał, spodeczek z wodą podstawiał, że psina wyzdrowiała, choć 12 lat to na labradora dość dużo. Oby z Zuzią było podobnie.
OdpowiedzUsuńWdzięczna byłam tacie za opowiedzenie tej historii. Ogromnie cenię takie prawdziwe opowieści z dawnych czasów.
UsuńMy też wstajemy nocą po kilka razy do Zuzi. Są momenty, że jest z nią lepiej a potem znowu gorzej.Jednak wciaz mamy nadzieję, że sie psina z tego jeszcze tym razem wyliże...
Mogło się udać z Tarzanem gdyby nie suczki w sąsiedniej wsi. Smutna historia ale piękna. Zdrowia dla Zuzi i dla Was pociechy.
OdpowiedzUsuńTak, niewiele brakowało by się udało wywieźć stamtąd Tarzana. Ale tak to juz w życiu jest, że to niewiele robi ogromną, decydującą o losie różnicę. Wciąz jeszcze chcemy wierzyć, że w przypadku Zuzi uda sie przechylić szalę z tą odrobinką nadziei na lepsze na jej stronę.
UsuńI jak tu z mokrymi oczami napisac komentarz?????
OdpowiedzUsuńmoze jutro sie uda...
Ja spisywałam tę historię z mokrymi oczami...
UsuńKochana wierze Ci zwlaszcza w tym czasie kiedy historia sie zbiegla z choroba Zuzi. Psy sa bardzo wierne i to mi sie u nich podoba. Kot? no nie wiem, ale cos mi mowi, ze to zdecydowanie nie dla mnie. Koty lubia sie fochac, a od fochania to jestem ja:)))
UsuńPamietasz pewnie, ze chcialam miec psa i pisalam, ze jak sie przeprowadzimy... no i nic z tego. Dotarlo do mnie, ze pies to ogromny obowiazek i nie wazne czy leje, grzeje, czy pluje zabawmi to z psem koniecznie trzeba wyjsc i dodatkowo po nim posprzatac:)) A ja z tych co sama po sobie wode spuszczam zanim tylek z klopa podniose zeby miec pewnosc, ze nic niechcacy nie zobacze:))
Tak, psy są wspaniałymi towarzyszami, ale koty też potrafią pięknie okazywać przywiązanie. A że są charakterne? To moim zdaniem zaleta a nie wada. No tak. Ze zwierzakiem jest prawie jak z dzieckiem. Trzeba mu poświęcić mnóstwo czasu i nie brzydzić sie niczego.A co w zamian? Miłość - bezwarunkowa, bezinteresowna, aż po grób.Oraz smutek i cierpienie, gdy ich czas sie kończy...Ale tak to jakos jest na tym świecie urządzone, że kto kocha, ten musi być gotowy na ból rozstania.I dotyczy to tak samo zwierząt, jak i ludzi.
UsuńI jeszcze jedno, kochana Star. Mało kto, tak jak Ty, potrafi tak świadomie i odpowiedzialnie podejśc do tematu "mania" zwierzęcia w domu. Wyobrazic sobie i zrozumieć z czym łączy sie opieka nad zwierzęciem i nie podejmować sie jej dla swojego i tego hipotetycznego zwierzęcia dobra. Większośc nad niczym sie nie zastanawia. - Ot, kupują psiaka bo jakos to będzie. Fajnie będzie. Cóz to takiego mieć zwierzę? Łatwizna! Nie myślą o konsekwencjach swej decyzji. A w ogóle, to zwierzę często jest traktowane jako zabaweczka czy mebel bez potrzeb i uczuć.Niestety.
UsuńDlatego wlasnie zweryfikowalam moje marzenia i doszlam do wniosku, ze to juz nie ten wiek. A "manie" zwierzaka to jednak przede wszystkim obowiazek. No coz moze w przyszlym zyciu zdecyduje sie wczesniej:))
UsuńLubię we wszystkim doszukiwać sie jakiegoś sensu. Pewnie dlatego, że przeraża mnie chaos i bezsens, a znalezienie sensu w największym nawet chaosie w jakiś sposób uspokaja mnie i pomaga dalej zyć bz popadania w totalną depresję. I tak sobie myslę, że prawdopodobne jest, iż przez kolejne życia, w kolejnych wcieleniach uczymy się lepiej żyć i nie popełniać stale tych samych błędów. Chcę wierzyć, że coś w tym jest. I choć tych poprzednich wcieleń nie pamiętamy, to one gdzieś tam w nas zostawiają swoje ślady. Dlatego m.in. postępujemy tak a nie inaczej, w bardziej lub mniej racjonalny sposób.A wszystko to prowadzi to jakiegoś większego zrozumienia istoty rzeczy, nas samych, świata, w którym żyjemy.Chciałabym by tak właśnie było!:-))
UsuńWzruszająca opowieść. Oby Zuzia była z Wami jak najdłużej. Zwierzęta potrafią być bardzo wierne człowiekowi, a jednak zew natury potrafi być silniejszy, tak to już jest. Olu mam wielką nadzieję, że Zuzi polepszy się i będzie mogła jeszcze długo cieszyć się swoim stadkiem i Waszą obecnością. Wszystkiego dobrego życzę.
OdpowiedzUsuńOby była z nami jak najdłużej.Codziennie wypatrujemy oznak jakiejś poprawy. I czasem ona przychodzi a potem znowu się cofa...
UsuńNo i popłakana jestem...
OdpowiedzUsuńBardzo wzruszająca historia i pięknie opisana...
Pozdrawiam, Pola
Ja też, gdy mi to tata opowiadał bardzo przeżywałam historię Tarzana. A i potem w trakcie jej spisywania oczy mi wilgotniały...
UsuńTak naprawdę nigdy nie jesteśmy gotowi, tylko tak nam się wydaje...
OdpowiedzUsuńjotka
Myślę, że są takie chwile, gdy sie już tak bardzo cierpi, że nie chce sie żyć, że sie człowiek czy zwierzę poddaje, bo wszystko wydaje mu się lepsze, niż ten doznawany ból. Ale gdzies tam na dnie serca zawsze jest chyba łut nadziei, że stanie się jakis cud...
UsuńMoja mam umierała na raka i do końca miała nadzieję, a na śmierć bliskich nigdy nie jesteśmy gotowi, choć niby się spodziewamy...
UsuńRozumiem Cię, Asiu. Moja mama też bardzo cierpiała (choć nie miała raka) i parę razy wspomniałą o tym, że wolałaby juz nie życ...Jednak gdy przyszła decydujaca chwila, gdy poczuła, że dzieje się coś bardzo złego, ostatkiem sił nacisnęła dzwonek wzywając w szpitalu pielęgniarkę dyżurną. Niestety, nie dało sie jej już uratować.
UsuńJesteśmy przy Was myślami - oby było dobrze!!! ♥️♥️♥️
OdpowiedzUsuńDziękuję♥
UsuńNapisałaś Olu przepiękne opowiadanie. Dzięki temu mogłam sobie wszystko wyobrazić, tym bardziej, że i moi rodzice pochodzą z tych samych stron i kilka byłam tam kilka razy w dzieciństwie. Losy rodziny i Tarzana chwytają za serce, tak bardzo, że mógłby z tego powstać piękny film. to niezwykłe, że rodzina dowiedziała się na koniec co się stało z psem. I ja słyszałam historię z tamtych stron o psie, który umarł na grobie ukochanego pana. Ludzie przynosili jedzenie z litości, ale on wcale nie miał apetytu. To takie niezwykłe, że pies może umrzeć z miłości, chociaż łatwiej by mu było pogodzić się i zapomnieć. Ja też się wzruszyłam do łez tym, że wrócił. wyobrażam sobie jego rozpacz jak nikogo nie zastał. I ja poznałam wiele historii, które zapomniałam, bo nie były moje, a teraz już nie ma kto i nich przypomnieć. Ale w pamięci zapisała się atmosfera przedwojennego życia, powojennych trudów i to jest bezcenne.
OdpowiedzUsuńJa tez miałam kiedyś psa, którego kochałam i już nigdy więcej żadnego nie pokochałam, a nawet się za bardzo nie przywiązałam. Miałam 8 lat, kiedy mama obiecała, że dostanę upatrzonego pieska, jak zgodzę się iść do dentysty. Chociaż umierałam ze strach, to poszłam. Kiedy wracałam do domu mała kudłata kulka szalała za szczęścia, nawet jak był stary, to zawsze odtańczył powitalne rytuały. Jak miałam 22 lata zachciało mu się amorów i zginął w walce o wdzięki kundlicy. Też wszyscy płakaliśmy. Odszedł ktoś, kto mnie kochał i nawet teraz czuję łzy w pobliżu.
Dlatego rozumiem Twoją troskę o Zuzię, jest jak dziecko zdana na Was i nie wie co się dzieje. Życzę jej powrotu do zdrowia, przecież raz już się psina wylzała. Oby tak było.Ściskam Was obie i czekam na dobre wieści:)
Spisywałam tę opowieść tuż po telefonie taty a trwało to spisywanie kilka godzin, bo mnie wciąż coś w gardle dusiło i oczy łzawiły, musiałam więc sobie robić przerwy.Pewnie gdyby nie choroba Zuzi aż tak mocno bym tego nie przeżywała, ale wzruszenia wywołane historia Tarzana są bardzo podobne do tego, co odczuwam w związku z moją biedną Zuzią. A jeszcze dodatkowo przejmowało mnie to, że tata mając coraz większe problemy z pamięcią, co do zdarzeń obecnych, tak dobrze pamięta to, co działo się kiedyś a do tego tak cudownie umie to wszystko opisać.Jego opowieści są teraz dla mnie bezcenne.
UsuńI Twoja opowiesc Marylko o Twoim piesku sprzed lat jest ogromnie wzruszająca. Oddałaś kawałek serca tamtemu pieskowi. Był ważną istotą w Twoim życiu, kimś kto zawsze bezinteresownie kochał.A jak wiadomo ludzie często zawodzą - psy nigdy.
Dziękuję za Twój piękny komentarz, za serdeczność i troskę o Zuzię. Ściskam Cie mocno i duzo życzliwości zasyłam w Twoją stronę!♥
Przepiękna opowieść - po prostu przepiękna....
OdpowiedzUsuńI ja miała najwspanialszą na świecie psinkę Lassie....
Nasze ukochane psy na zawsze żyją w sercach, we wapomnieniach...
UsuńHistorię psa Twojego taty przeczytałam wcześniej, ale jakoś nie mogłam zebrać się do napisania komentarza...
OdpowiedzUsuńInni już to zrobili, podobne przemyślenia i ja miałam.
Nieustannie trzymam kciuki za Zuzię :***
Lidko! Dziękuję, że się odezwałaś i że trzymasz kciuki za Zuzię. Zwłaszcza te kciuki bardzo potrzebne!***
UsuńBardzo ciekawa historia czekamy na kolejne, bloga przeglądam już jakiś czas i bardzo mi się podoba to jak wszystko opisujesz.
OdpowiedzUsuń