Żył, był sobie na
Pogórzu stary Bór bagienny, sosnowy przez ludzi prawie całkiem zapomniany. Kiedyś
wprawdzie utworzono na jego terenie rezerwat przyrody, ale mało kto go odwiedzał.
Turystów najbardziej odstraszały roje komarów – dzielnych, borowych strażników.
Nie odpowiadały im też ścieżki schowane między zawieszonymi wszędzie niewidzialnymi choć gęstymi firanami pajęczyn, między chaszczami dorodnych pokrzyw, ogromnych skrzypów bagiennych, łopianów i kolczastych zarośli
jeżyn. Irytowali się, kiedy wkraczając na kląskające wilgocią łąki zauważali,
że ich stopy zapadają się szybko a eleganckie buciki oblepia muł i wszechobecna
rzęsa. Ilekroć krążyli po okolicy jacyś nieliczni śmiałkowie zawsze dało się
słyszeć ich głośne utyskiwania a to na podmokłe, błotniste dróżki a to na
podstępnie wystające tu i ówdzie z ziemi korzenie a to na dziwne, zupełnie
niewytłumaczalne uczucie bycia obserwowanymi.
Kto i dlaczego miałby ich tam obserwować? Nikt przecież nie wierzył w takie naiwne bajki.
A jednak ten i ów stale o tym wspominał, wciąż dziwne pogłoski rozpowiadał, straszył
i odstraszał od odwiedzin Boru. Dlatego tylko prawdziwi zapaleńcy albo
nieświadomi niczego turyści z rzadka decydowali się zanurzyć w te dziwne i
odstręczające, bagienne ostępy. Krążyli po nich sami nie wiedząc po co? Coś ciekawego znaleźć pewnie chcieli, jakąś
atrakcję, która przykuje ich uwagę albo pozwoli zrobić wspaniałe zdjęcia i pochwalić
się potem nimi przed znajomymi. Niczego takiego jednak nie dostrzegali albo też
dostrzec nie potrafili. Szybko zatem zniechęceni, zapoceni i przez komary, gzy
oraz kleszcze pokąsani wychodzili z lasu oddychając z wielką ulgą, że ta krótka
wycieczka już za nimi, że bez wyrzutów sumienia mogą odhaczyć kolejny punkt na
mapie. Potem wsiadali w swoje hałaśliwe samochody albo sadowili się na
siodełkach rowerów i odjeżdżali byle dalej stąd.
Bór cieszył się z tego, bo nie lubił być przez
żadnych intruzów niepokojony. Zależało mu na bezczasie, ciszy, niezmienności. Na
pełnej swobodzie wszystkich leśnych mieszkańców: żab, ropuch, traszek,
jaszczurek, kaczek i kuropatw, żmij i zaskrońców, lisów, kun i saren…Na
zgodnych z porami roku naturalnych przemianach przyrody, na bogactwie jej kolorów, zapachów,
znaczeń. Tylko wtedy Bór czuł się bezpiecznie i błogo. Tylko wtedy oddychał
pełną piersią. A gdy znowu wśród bagiennych drzew i krzewów zapanowywała
zwyczajna, pełna dzikości i swobody codzienność uśmiechał się do siebie promiennie
i szeptał, że zawsze właśnie tak być powinno…
Tego pogodnego, wrześniowego
popołudnia Bór spoglądał z nostalgią w niebo. Właśnie przelatywały nad nim ostatnie
klucze dzikich gęsi. Żegnały się już z Pogórzem. Jakże szybko to wszystko się
działo! Wszak dopiero co cieszył się ich przylotem, ich radosnym powitaniem. A
teraz rozstawały się z tymi okolicami a w ich okrzykach słychać było nutkę
żalu, ale i podekscytowanie tym, co czekało na nie gdzieś tam daleko! Tak
daleko, że Bór nawet nie umiał sobie tego wyobrazić. Wszak nigdy nie ruszał się
z miejsca i tyle wiedział o świecie, ile mu ptaki opowiedziały. O cudach,
niezwykłych barwach i przestrzeniach ukrytych gdzieś za widnokręgiem. Tak
naprawdę nigdy go nie ciągnęło, by zobaczyć te wszystkie wspaniałości na własne
oczy, lecz mimo to czuł w sobie teraz niezrozumiałą tęsknotę a nawet cień smutku...
Nie umiał go jednak ani nazwać ani oswoić.
Szybko jednak
otrząsnął się z tego dziwnego stanu, bowiem dostrzegł, że dwoje ludzi śmiało wkracza
na jego teren.
- I dobrze! –
westchnął – Dzisiaj wyjątkowo jest mi na rękę ich wizyta. Przynajmniej nie będę
rozmyślał o tym, o czym nie powinienem.
- Zobaczmy, kogóż to wiatr mi dzisiaj przywiał! Trzeba się
będzie z nimi trochę zabawić! – zachichotał głośno i nieco złośliwie. A ta para
ludzkich istot, która wchodziła właśnie w zarośniętą jeżynami ścieżkę odczuła jego
śmiech jako złowieszcze skrzypienie starych sosen, osik i olch rozciągających
ponad nimi swe żylaste ramiona.
- Żeby nam tylko nic na łeb nie zleciało! – zaniepokoił się
mężczyzna i przyśpieszywszy kroku mocniej naciągnął czapkę na uszy.
- Pogoda się zmienia, to i wieje! – odparła kobieta i ciekawie
uniosła głowę wpatrując się w głęboką zieleń sosnowych koron i widoczny między
wyrazisty błękit nieba. Dostrzegła tam też kilka przebarwionych na
pomarańczowo, żółto i czerwono listków. Niektóre z nich wirowały w powietrzu a
potem leciały gdzieś hen, hen oddalając się i w końcu zupełnie znikając jej z
oczu. I choć widok ten był zachwycający,
to poczuła w sercu jakiś smutek…
- Przemijanie… - szepnęła. A Bór słysząc jej szept z niezrozumiałym
dla siebie upodobaniem powtórzył kilkukrotnie: przemijanie, przemijanie,
przemijanie… A była w tym szepcie łagodność, ale i bolesna tęsknota, pogodzenie
i żal zarazem.
- Popatrz! Tu wygląda na to, iż ścieżki się rozchodzą.
Możemy iść tam, w ten gąszcz, gdzie prowadzą nas znaki szlaku, ale możemy też
chyba iść tutaj, w lewo. Coś tam lśni w oddali! – nagle towarzysz kobiety przystanął
i odgarnąwszy na bok wielkie liście paproci ukazał nieużywaną od lat przez
nikogo tajemniczą dróżkę.
- Idziemy! – szybko podjęła decyzję kobieta.
- Zawsze przecież możemy tu wrócić! – dodała odważnie.
I powędrowali
śmiało po mięciutkim poszyciu złożonym z sosnowych igieł, starych liści, kępek
wrzosów, mchu, paproci i wonnych krzaczków bagna zwyczajnego. Niedawny poszum między
drzewami ustał. Zrobiło się zupełnie cicho, spokojnie a nawet sennie. Nawet
bzyczenie komarów ucichło.
Bór tymczasem
postanowił poddać próbie tych dwoje śmiałków. Nie chciał zrobić im żadnej
krzywdy, ale po prostu zobaczyć, z kim ma do czynienia. Oto ukazał im w pobliżu
widok na porośnięte rzęsą urokliwe rozlewisko. Intensywna, jaskrawa zieleń
roślin pokrywająca powierzchnię wody sprawiała wrażenie wytrzymałej, twardej
powierzchni. I aż kusiła by na nią wejść, by zajrzeć, co skrywa się za
tajemniczą, porośniętą soczystą trawą wysepką. Jednak bezkarnie chodzić po niej mogły
tylko ważki, muszki i motyle. Dla człowieka wkroczenie w głąb owej szmaragdowej
krainy niechybnie skończyć by się mogło wciągnięciem w głębinę a nawet utonięciem.
W dawnych czasach zdarzały się wszak w tych stronach dziwne zaginięcia. Ot,
poszedł jeden z drugim torfu nakopać albo ryb nałowić i znikał na zawsze w
szlamowatych odmętach tutejszych bagnisk…
- Uważaj! Zobacz, jak szybko można się tu zapaść! –
mężczyzna ostrzegł kobietę, która ze swym aparatem fotograficznym odrobinę za
daleko weszła między trawy, suche badyle i kaliny.
- Już, już się cofam! - sapnęła tamta i z głośnym plaśnięciem wyciągnęła
z moczarów obute w gumowce nogi.
- Ale pięknie tu, prawda? – zapytała, gdy już bezpiecznie
stali ramię w ramię i przyglądali się wodnym odbiciom brzóz wyrastających po
drugiej stronie bajora. Pachniało sosnowymi igłami, grzybami, zbutwiałymi
liśćmi, tatarakiem i bagienną wodą.
- Prawda! – odrzekł cicho jej towarzysz.
- Pewnie, że pięknie! – rzekł Bór - Wszak robię wszystko
by było tu najlepiej, jak tylko się da. To dom dla tysięcy istnień. To mój osobny,
szczęśliwy świat, który będzie trwał zawsze. Byleby nikt nie zakłócał jego
spokoju…Byleby nikt nie chciał tu wprowadzać swoich praw i porządków! – Bór
westchnąwszy głęboko bezradnie zapatrzył się w nieboskłon przeczuwając
nieuchronne zmiany, które nadciągały z oddali. Zmiany, o których od dawna opowiadały
mu ptaki, owady i inne leśne stworzenia. Przemiany, na które nie miał wpływu…
- Choć wiesz, pewnie nie powinienem ci tego mówić, ale
mam nieokreślone uczucie, że ktoś na nas patrzy! – dodał po chwili zmienionym
nieco głosem mężczyzna.
- Ja też czuję coś takiego, ale o dziwo, wcale się nie
boję! Iw ogóle mam wrażenie, jakbyśmy nie byli tu naprawdę, ale jak gdyby ta
wędrówka nam się tylko śniła– odparła kobieta i uważnie rozejrzała się dokoła. Las
jak gdyby nigdy nic rósł wokół zielony i pełen życiodajnej wilgoci, bujny i wonny.
- Czy to sen, czy nie sen, ale zaczyna się chmurzyć! Wróćmy
na szlak i przejdźmy go do końca, jeśli mamy zdążyć przed deszczem! – zarządził
mężczyzna i już po chwili oboje wędrowali wytyczonym niegdyś oficjalnym
szlakiem. Obejrzeli kilka leśnych oczek
wodnych, stawików i szmaragdowych bagnisk. Szli ostrożnie po chybotliwych,
drewnianych mostkach, pod którymi rozciągały się niebezpieczne mokradła.
Przekraczali zwalone, omszałe, stare drzewa i zapadliska ziemne, z których w
dawnych czasach wydobywano torf. Próbowali
przepysznych, czarnych jeżyn. Rozcierali w palcach pachnące igiełki sosen i
bagna zwyczajnego. Podziwiali wielkie, podmokłe łąki widoczne w oddali. Delikatnie
gładzili dłońmi mięciutkie gęstwiny mchów albo szorstkich porostów. Przypatrywali
się z podziwem tutejszym wielkim purchawkom. Wsłuchiwali się w kojący szelest liści, w skrzypienie gałązek,
w dalekie okrzyki bytujących tu ptaków. Z rozkoszą wciągali w płuca powietrze
przesycone charakterystycznym aromatem szykujących się do jesiennego sezonu roślin.
Śledzili przepływ obłoków na niebie i wpatrywali się w ich odbicia na wodzie.
Przeczuwany dopiero co deszcz chyba się jednak rozmyślił i niebo znów się wypogodziło.
A Bór trwał wokół nich życzliwie cichy, spokojny, zamyślony a może tylko senny…
- I niech tak właśnie będzie tu zawsze! Na pewno jeszcze
kiedyś tu zajrzymy! – szepnęli ludzie na koniec swojej wędrówki patrząc z tęsknym
uśmiechem za siebie. A potem zzuli gumowce i ubrawszy zwykłe buty turystyczne
wsiedli do samochodu i pojechali dalej odkrywać kolejne niezwykłe miejsca
Pogórza Dynowskiego…
*Powyższa opowieść
dotyczy położonego w pobliżu Dubiecka rezerwatu „Broduszurki”.
P.S. W tym tygodniu czeka nas zmiana dostawcy Internetu. Gdybym długo nie odpisywała na komentarze, będzie to oznaczać, że mam problem z dostępem do sieci.