Wczoraj i dzisiaj, korzystając z ostatnich, słonecznych dni przed zapowiadanym nadejściem deszczy i śniegów wybralismy się z Cezarym na przechadzki i przejażdżki po okolicach.
W czwartek testowaliśmy naszego rumaka z napędem na cztery koła, jeżdżąc po wertepach, błotach i pobliskich rzeczułkach. Uwielbiamy takie jazdy jeszcze z Australii a do tej pory nie było tutaj okazji, by sobie tak poszaleć. Nasz siwy konik spisał się naprawdę nieźle, wobec czego mamy nadzieję, że i zimą da radę wjechać pod górę bez ślizgania się i konieczności zakładania znienawidzonych przez nas łańcuchów.
Dzisiaj, z kolei, bardzo długo wędrowaliśmy sobie kilometrami po wspaniale oświetlonych promieniami słonka wzgórzach, dolinach i polnych drogach. Mieliśmy wiele godzin oddechu od mniejszych i większych trosk pozostawionych za sobą w tyle. Nasze oczy odpoczęły od migotania ekranów komputerów a uszy od nieustannych piań kłotliwych kogutów i wrzasków nie niosących się teraz a wciąż markujących to, kur zielononóżek.
Nasze nogi obute w niezawodne gumowce bez problemu przemierzały błotniste gościńce i wilgotne paryje. A my, uzbrojeni jak zawsze w aparaty fotograficzne paśliśmy oczy i serca tą wolnością i przestrzenią bez granic!
Nasza Zuzia była przeszczęśliwa i uganiała się po polach, wypatrując w oddali sarenek, za którymi uwielbia biegać lecz ich nigdy nie dogania. Ma ta psina tyle energii i radości w sobie, że i nam się udziela i czasami biegniemy za nią, nie czując zmęczenia w nogach i troszkę już zaawansowanego wieku na karku. W takich chwilach w uszach świszcze nam wiatr a w oczach błyszczy znów odnaleziona młodość.
A gdy Zuzi chce się pić albo ochłodzić w wodzie, to dopada byle kałuży czy bajora i pada weń, chłepcząc i rozkoszując się kąpielą.
Nam też chciało się pić, bośmy się
od tych biegów spocili, aleśmy nic do picia ze sobą nie wzięli, więc musieliśmy się obejść smakiem. Popatrywaliśmy więc tylko z zazdrością na psinę, która sobie nie żałowała!:-))
A więc znowu przed siebie, bo droga wiodła nas w kolejne nieznane. Mieszkamy na styku dwóch wsi, leżących na Pogórzu Dynowskim - Kosztowej i Drohobyczki. Mnóstwo tu niezamieszkałych, siegających aż po horyzont przestrzeni, lasów bukowych i sosnowych, brzozowych zagajników, bezkresnych ugorów i wytrwale zarastających wszystko chaszczy. Czasami mijaliśmy świeżo zaorane pola, których widok świadczył o tym, że komuś się tu jeszcze chce, na szczęście, dbać o ziemię, uprawiać ją i zasiewać.
Wchodziliśmy w malownicze, piaskowo-gliniaste jary, które przypominały nam te z okolic nadmorskich - z Karwii i Jastrzębiej Góry. Wyrastały na nich gdzieniegdzie jakieś pnące poziomki czy porosty.
A znowu potem wspinaliśmy się wytrwale w okolice, gdzie było widać rozległą panoramę na widoczne w oddali domy mieszkalne i zabudowania gospodarcze.
Czasami zatrzymywaliśmy się przy jakiejś brzozie czy buku, by przyjrzeć się im z bliska... Dostrzegaliśmy niekiedy dziwne grzyby, porastające pnie drzew. A raptem zachwycał nas czubek sosny...
Zboczywszy z naszej drogi, znaleźliśmy mały, zadbany staw hodowlany , z postawioną obok porządnie wiatą, z huśtawką, pomostem dla rybaków a nawet ze strachem na wróble, strzegącym pilnie tego miejsca.Mógłby ten staw być niezłą atrakcją turystyczną dla Drohobyczki ( w pobliżu jest niewiele zbiorników wodnych), gdyby postawić jakiś drogowskaz doń wiodący. Ale nie było niczego takiego. Pewnie jest to teren prywatny, tylko do użytku dla rodziny i przyjaciół...
Tropiąc nieznane, wchodziliśmy w tajemnicze dróżki, wiodące nie wiadomo gdzie i naszym oczom ukazywały się opuszczone od chyba bardzo dawna, rozwalające się chatki i rosnące obok w wielkiej obfitości paprykowo czerwone i pomarańczowe miechunki. Udało nam się zajrzeć do środka takiego opustoszałego domostwa i raptem dostrzegliśmy tam dziwną szafkę wbudowaną między cegły...
W ciągu dwóch ostatnich dni przemierzyliśmy wiele kilometrów, poznając z niesłabnącą ciekawością tereny otaczające nasz przysiółek. Chyba nigdy nie zwiedzimy tu wszystkiego do końca, co nas bardzo cieszy, bo takie, jak my tygrysy najbardziej właśnie lubią wędrówki w nieznane!
Tymczasem niebo zaczęło się coraz bardziej chmurzyć a nam w brzuchach coraz bardziej burczeć. Ruszyliśmy więc w drogę powrotną do domu, ale jak zwykle nie wracaliśmy po własnych śladach lecz wędrowaliśmy naokoło graniami i ukrytymi wśród nich ledwie wydeptanymi w trawie ścieżkami albo szerszymi gościńcami...
A gdy wreszcie zmęczeni, ale bardzo zadowoleni z wyprawy dotarliśmy do domu, posililiśmy się naprędce niezawodnymi w takich momentach, ulubionymi zupkami chińskimi a potem znowu (że też się nam nie znudzi!) wstawiliśmy do gotowania nasz ukochany rosół z kaczki!
Najedzeni, i o dziwo, nadal pełni energii nakarmiliśmy wygłodniały, jak zwykle, zwierzyniec. Nagotowaliśmy dla nich strawy na jutro. Napaliliśmy w piecu (a Cezary, by mu dobry humor nie minął, zakurzył sobie nawet papieroska!). I oto już wieczór. Odpoczywamy. Ciepło w domu, cicho, bezpiecznie. A na dworze ziąb! Niechybnie od jutra zrobi się znacznie chłodniej, jak prognozuje pani pogodynka oraz nasze koty - piecuchy, które nie chciały, jak to zwykle robią, wyjść po zmroku na nocne łowy i harce.
Chyba idzie zima!