Kupiliśmy dom, budynek gospodarczy, stodołę i na dodatek
przewiązkę. Ale dzisiaj będzie o stodole, o niezaprzeczalnym uroku i
możliwościach adaptacyjnych. Była przestrzenna. Jedynie trzeba było uważać na obsuwające
się dachówki. To nic, to nic...
Nasz tutejszy hydraulik szumnie nazwany przeze mnie Mecenasem
przez dwa miesiące nie potrafił zamontować ubikacji do podobno istniejącej
instalacji kanalizacyjnej! Była stodoła, więc nauczyliśmy się „chodzić za
stodołę” i to powiedzenie funkcjonuje do dzisiaj. Ha.. A tu jak na złość jesień
obnażyła swoje srogości. Planowanie już mieliśmy w jednym palcu, gorzej było z
wykonawstwem, ale sami zobaczcie...
Oto nasza ubikacja. Proste i funkcjonalne urządzenie
współgrające z naturą. Obsługa ręczna, bezpieczna i oszczędna. Nie wymagała
podłączenia do sieci energetycznej, zero zużycia wody, rozkład powolnie
naturalny, super wentylacja dzięki znacznej przewiewności. Najnaturalniej było
w dni deszczowe. Poprzez przewiewny dach woda lała się prosto na głowę. Dopiero
po czasie przejrzałem taktykę Mecenasa. Dyktował nam nie tylko warunki, ale i
był to sposób na zniewolenie i uzależnienie klienta od jego wspaniałomyślności.
Niestety historia powtarza się, bo okazuje się, że Mecenasów mamy w Polsce w
każdym niemal urzędzie, zakładzie usługowym, sklepie i mógłbym wymieniać
wspaniałomyślnych za nasze pieniądze bez końca. Nasz Mecenas miał wyostrzony
słuch. W krótkim czasie poznał wszystkie krótkoterminowe plany. I zamiast
wykonywać robotę każdy nasz pomysł ripostował poprzez własną kieszeń godzinami.
A my naiwni traktowaliśmy go, jak człowieka. Ale do czasu...
Stodoła była z nami około roku. Służyła dzielnie jako
podręczny magazyn bez limitu objętościowego. Przez pierwszą zimę „robiła” za
garaż. Jednak z trwogą patrzyliśmy, jak wypełnia się manelami przynoszonymi z
innych bardziej zagraconych pomieszczeń. Służyła też za przystań dla paru
nietoperzy...
Zdzichu, to był nasz etatowy pomocnik do wszystkiego. Chudy,
żylasty i pełen kiepskich żartów. Ale z tym można żyć, lecz najgorsze to, że
był pijaczyną na utrzymaniu mamusi. Hojnie opłacany stawiał się punktualnie
trzy razy w tygodniu(a mógł sześć razy) na godzinę ósmą. Przez następne pół
godziny jadł z nami śniadanie głośno prowadząc swoje wywody i zawzięcie przy
tym mlaskając. Potem szliśmy do roboty i dzielnie pracował do jedenastej
popijając wcześniej gdzieś schowane piwo. Dokładnie w tę magiczną godzinę zabierał
się do wiejskiego sklepu odległego około kilometra na „drugie śniadanie”.
-Idę na „bączka” i bułeczkę z kiełbaską oznajmiał za każdym
razem.
Kolejna płatna przerwa! No dobra, chłop miał swoje wymogi i
trzeba było pozytywnie ustosunkować się do nich. Przyznam, że „ustosunkowania”
często przechodziły przez zaciśnięte zęby. Jak Bóg dał, to wracał parę minut po
dwunastej i robota wrzała od nowa, choć dla mnie był to ciąg dalszy.
Od nowa do godziny czternastej powtarzałem w myślach mając
nadzieję, że może tego dnia popracuje dłużej. Niestety były to tylko mrzonki.
Kolejna magiczna godzina rządziła się swoimi prawami i Zdzichu dobrze już
pijany zabierał się do swojego siedliska. I teraz miałem problem. Czy przyjdzie
jutro czy za zarobione pieniądze dopije się do nieprzytomności?
Zawziąłem się i pewnego dnia przetrzymany został do godziny
siedemnastej. Patrzyłem, jak jego twarz z czerwoności przechodzi w kolor szaro-
popielnikowy. Ręce trzęsły się nieporadnie, a wzrok nie mógł zatrzymać się w
jednym punkcie i latał wkoło trzysta sześćdziesiąt stopni nieujarzmiony. Żałowałem
„zawzięcia się” i nigdy więcej podobna akcja z mojej strony nie miała miejsca.
Zrozumiałem, że chłop ma swoje niepisane prawa i trzeba je uszanować.
Podjęta została decyzja o rozbiórce stodoły. Bardzo odważna
i nie do końca sprecyzowana. Kolejne fazy miały być ustalane na bieżąco.
Zdzicha nie mogłem zatrudnić do tej roboty. Był bardzo
wrażliwo - lękliwy na „wysokości”, a przecież to ja mam autentyczny lęk wysokości ,i nawet
podczas oglądania filmu często nogi uginają się pode mną! Nikogo też zdolnego
do rozbiórki nie było w pobliżu. Tak, więc wybór padł na Olgę i Cezarego.
Podpisaliśmy kontrakt bezwarunkowy. Albo my albo stodoła!
Pożyczyłem długą drabinę od sąsiadki. Rozpoczęliśmy od
zrzucania stuletniej dachówki na ułożone kopce siana. Olga zbierała je i
układała w stosy, które widać w głębi na zdjęciu. Po rozebraniu trzech
czwartych dachu opadliśmy z sił. Przecież było tego kilka ton. Mięśnie odmówiły
posłuszeństwa i wystąpiły dziwne zawirowania głowy. Sponiewierani
zdecydowaliśmy na dwutygodniowy urlop. Uwierzcie, jak trudno nam było powrócić
do rozpoczętej pracy. Ambicje nowo osiedlonych wzięły jednak górę. Wraz z
ostatnią spadającą dachówką doznaliśmy niewiadomej ulgi, tak jakby
samozadowolenia. Dziwne uczucie, którego nie rozumiemy do dzisiaj.
Przez kilka następnych dni dumnie patrzyliśmy na niebo
poszatkowane łatami (łaty, to te poziome, wąskie deski). Dachówki, co do
których mieliśmy niejasne plany trzeba było przenieść w inne miejsce. I znowu
kilka ton przeszło przez nasze ręce.
Z werwą i podziwem patrzyłem na konstrukcję, która miała
przetrwać setki lat wedle budowniczych. Kolejne tony drewna połączone na
„zacinkę” i trzydziestocentymetrowe gwoździe. Kilka dni poświęciłem na
opracowywanie planu. Oprócz zapału nie było w nim logiki i problem sprowadzał
się do tego, „gdzie tu ugryźć” na początek. No dobra, trzeba zacząć od dachu.
Wymyśliłem, że pół dachu powinno wlecieć do środka stodoły. Piętnaście krokwi z
jednej strony dachu podciąłem od środka i z wielkim hukiem pierwsza połowa
wylądowała na ziemi. Uff....
Przez parę kolejnych dni drewno było sortowane, cięte i
czterokilogramową siekierą rąbane na opał. Krokwie zachowaliśmy w całości na
przyszłe „pomysły”. Co zrobić z resztą? Przecież prawie cała konstrukcja stała
nieustraszona. My niby też!
Tego dnia obudziłem się zły. Bardzo zły. Nie zjadłem
śniadania i wyszedłem popatrzeć na makabrycznie sterczące kikuty. Decyzja była
szybka. Należy podciąć każdy pionowy pal pod nienaruszoną jeszcze połową dachu.
Kiedy doszedłem do ostatniego to zawahałem się. Wszystko trzeszczało,
delikatnie przechylając się w stronę trzech jabłoni. Ostatni pal został
podcięty do połowy. Odłożyłem piłę i sięgnąłem po siekierę. Ostatnie uderzenie i
zwiastun końca w postaci niesamowitego jęku rozpostarł swoje skrzydła ponad
Kosztową. Przyznam, że uciekałem z miejsca zbrodni bardzo szybko. Niesamowity
huk i trzask towarzyszył mi przy każdym kroku. Obejrzałem się i byłem dumny z siebie.
Mam stodołę na ziemi. Uff....
W szybkim czasie zebrało się kilka osób. Sąsiedzi i kilku
będących na pobliskich polach. Gratulacje i okrzyki.... Boże, jaki ja byłem
dumny z siebie! Najlepszy komplement dostałem od dalszego znajomego: „ty jesteś
nasz”! Chwilę pogadali, po czym każdy powrócił do swoich zajęć. Zostałem sam na
sam ze stosem powalonych bali. I robota od nowa. Sortowanie, cięcie i rąbanie. I
Olga pomagała mi dzielnie, niewiele przy tym mówiąc....
Pociętym drewnem paliliśmy przez całą zimę. Zachowane bale
posłużyły do budowy ogrodzeń dla kur, bramek i furtek. Dużo z nich zostało z
przeznaczeniem na dalsze projekty.
Ale to nie koniec...
Pozostały „pecki”. Są to słupki podporowe zrobione z kamieni
rzecznych i zalane betonem. Wpuszczone w ziemię dość głęboko. Ogromne i ciężkie
jak postumenty pomników! Dokładnie nie pamiętam, ale było ich chyba
czternaście.
Rozbiłem ponad połowę z nich przy użyciu młota, młotka i
przecinaka. Teraz dokładnie rozumiem pracę kamieniarzy! W końcu poddałem się.
Na szczęście za kilka dni przejeżdżała obok nas koparka, ta sama, która zimą o
dziesiątej w nocy kopała dół na szambo. Dogadaliśmy się szybko. Kierowca
koparki wielką łychą wygrzebał pecki i złożył na naszej autostradzie,
zbudowanej z wszelkiego gruzu z domu, ogrodu i przewiązki. No, a że chłop chciał zarobić, to wymyśliłem by wykopał nam
sadzawkę!
I oto ona. Jak każdy z projektów niedokończona czeka na
lepsze czasy.
Olga i Cezary dali radę z rozbiórką stodoły. To nic, to
nic.... że projekt nie jest dokończony. Przecież one wszystkie zazębiają się i
trzeba robić „przekładki”. To tak, jak w życiu, są sprawy ważne i ważniejsze. Nieznoszące
zwłoki i te natychmiast konieczne.
Poza peckami na terenie stodoły znajdował się ponad stukilowy
głaz. Niby głaz, jak głaz! A jednak bardzo ważny dla powojennej historii tej
zagrody. Ale o tym kiedyś.... To temat na osobny post!
Nooo, Cezary, gratuluje samozaparcia i talentu rozbiorkowego. Tylko... dokad bedziecie teraz "za stodole" chodzic, skoro stodola zniknela? ;)
OdpowiedzUsuńWitaj „Różowa” Pantero. Stodoły, co prawda nie ma, ale powiedzenie zostało. Odnośnie talentu... zgodnie z pewną filozofią każdy z nas jest posiadaczem „wszystkich talentów” w sensie możliwości/umiejętności. Potrzebny jest zapalnik z krótkim lontem, o czym przekonałem się będąc zmuszony do robienia rzeczy, o których nie miałem pojęcia i wykonując je po raz pierwszy! Więc i Ty byłabyś zdolna do rozebrania stodoły gdyby taka konieczność zaszła. Pozdrowienia z zaciemnionego już Podkarpacia...
OdpowiedzUsuńTo mozliwe, tylko kto wlazlby za mnie na ten dach? Bo ja mam lek wysokosci i zadna sila, ani koniecznosc nie zmusilyby mnie do tej akrobacji ;)
UsuńNie chce sie chwalic, ale sie pochwale, a co! Sama umiem sporo zrobic i to nie tylko typowo babskich robotek, ale i meskie zadania nie sa mi obce.
Ale podziwiam, podziwiam!
Akrobacja w wykonaniu Cezarego była tym bardziej imponująco odważna albowiem i Cezary ma straszliwy lęk wysokości(powyżej napisał o tym zresztą)! Siłą swej woli oraz dla wyższej potrzeby (oj, wysoka była ta nasza stodoła, że hej!)wlazł na sam szczyt niejeden raz. Łaził po tej ażurowej konstrukcji jak jakiś spiderman a ja spoglądałam z lękiem i niedowierzaniem z dołu, nie mając nawet pod ręką żadnego materaca, gdyby spadł...
UsuńWniosek? Istnieją szczególne okoliczności, w których potrafimy pokonać swe największe słabości.A czas próby nadchodzi czasami w najmniej spodziewanym momencie!A czy mu po tych wyczynach lęk wysokości znikł? Chyba tylko trochę zmalał. Tę szokującą terapię trzeba by chyba wobec tego kontynuować - aż do skutku!He, he...
Pozdrowienia od akrobaty i jego asystentki!:-)
Smiejcie sie, smiejcie! Tu nie ma NIC do smiania!
UsuńWejsc to moze bym i wlazla, ale z powrotem pewnie strazaki by mnie sciagali na ziemie, bo zostalabym tam, przyspawana do belki.
Dla Ciebie postawimy stodołę od nowa, byś mogła poćwiczyć. Ja w tym czasie zrobię przyśpieszony kurs na dzielnego strażaka. To wszystko tylko wgląda tak źle. Najważniejsze by zacząć, a potem idzie gładko. No, nie całkiem gładko, ale idzie...
UsuńA może zrobisz kurs na dzielną „strażaczkę”? Nie będziesz potrzebowała niczyjej pomocy, bo my zgodnie z wiejskim trendem zdzieramy skórę!
Pozdrowienia dla Różowej...
alez pięknie wyglądał ten szkielet stodoły!!! Ja bym zasadziła tam winogron i postawiła ławe ze stołem na środku, zeby sobie przez ten szkielet, popijając kawusie oglądać niebo......yyychhh.....alez sie rozmarzyłam...:)
OdpowiedzUsuńSzkielet stodoły był makabryczny. Wiadomo, że zdjęcia kłamią. Powycinane i podrasowane skrywają prawdę. Szkoda, że nie znałem Waszych marzeń wcześniej, bo moglibyśmy dobić interes. Mam kupczą duszę i jak cena jest odpowiednia, to dobijam targu. Tylko, że w czasie transportu drewno mogłoby rozpaść się do reszty. Kiedyś ma być ławeczka nad naszym bajorkiem i przeróżniaste trawy. Będzie cicho, spokojnie i tylko rechot żab i plusk 42 rybek będzie niepokoił bezgłos. Zapraszamy na kawusię ... a może herbatkę z czarnego bzu? A marzenia nic nie kosztują, trzeba je tylko ciągle dopracowywać.
UsuńPozdrowienia ze spokojnej wsi...
Wy jesteście tytanami pracy! Czy wcześniej też tak dużo fizycznie pracowaliście, czy to dopiero na Waszej wsi dostaliście taki wycisk? Gratuluję i rozumiem satysfakcję Cezarego:)
OdpowiedzUsuńA to jesteś mieszkanką Wrocławia? Piękne miasto. Spędziłem we Wrocławiu 10 lat, tych podobno najpiękniejszych! Ha... A potem zapragnąłem żyć...
UsuńPisaliśmy już wcześniej, że wybraliśmy biedne życie na życzenie. Oparte w większości na samodzielnej pracy rąk. Lekka przesada z „tytanami”. Z naszych opowieści wiecie tylko o sprzątaniu strychu i rozwalaniu stodoły. To jest mniej więcej 9.78% tego, co do tej pory zostało zrobione, choć tak naprawdę to nie nic nie widać... wszystko jeszcze przed nami!
Tak, oczywiście, że pracowaliśmy fizycznie. Mam taką definicję na prywatny użytek. Wstawanie rano, robienie zakupów, poruszanie się od stołu do lodówki, itp., zaliczam do „tytanicznej” pracy codziennej. Lecz my zapragnęliśmy czegoś innego i nie rozumiemy obecnej sytuacji, jako „wycisk”. Poza tym robimy, co chcemy i kiedy chcemy. Czy nie jest to wspaniałe?
Dziękuję za gratulacje i zrozumienie. Nie byłem we Wrocławiu ileś tam lat, pewnie zmienił się....?
Nooo nie, no nie! Jak Wy, takie stodolczysko rozebraliscie, to juz nic Wam nie straszne.
OdpowiedzUsuńWcale nie dziwi mnie to, ze byliscie dumni jak okoliczni sasiedzi bili Wam brawo i wlaczyli do swojej spolecznosci.
Nawet nie jestem w stanie wyobrazic sobie jaka to byla dluga i zmudna praca. I Ola, ta kruszynka noszaca dachowki, czapki z glow!
A takich Mecenasow i p. Zdzichow trzeba omijac szerokim lukiem, teraz trafic na fachowca, to prawie tak jak wygrac w lotka:)
Pozdrawiam Was slonecznie z Wietrznego Chicago:)
Tamta zaprawa przy stodole i strychu była bardzo przydatna dla mego rozwoju fizycznego!Maleńkiej Oli wyrobiły się mięśnie do tego stopnia, że niczym watę na patyku unosi teraz co ranka wielkie wiadra z wodą i karmą dla kurek!
OdpowiedzUsuńCezary też ma teraz bicepsy na schwał i mówi, że lepiej późno niż wcale.
Kiedyś rozwijaliśmy bardziej mózgi, ale ileż można?Toż czaszka też ma jakąś ograniczoną pojemność!
I wiesz co Ataner? Myślę, że całe życie uczymy się siebie i rozwijamy jakieś nowe zdolności. Tylko muszą sie pojawić sprzyjające ku temu okoliczności. A jeśli się same nie pojawiaja i ma się dość stagnacji, to się ich szuka i prowokuje rzeczywistość do jakiejś zmiany. Tym właśnie był powrót z Australii do Polski!
Pozdrowienia serdeczne dla autorki świetnych, "gadzich" dialogów małżeńskich!:-)))
Podziwiam determinację i pracowitość. Nasz biedna stodółka też wyzionęła ducha, a na jej miejscu stoi nowa, ale jeszcze nie całkiem stodoła, bo nie ma ścian. Jako wiata prezentuje się całkiem dobrze i pewnie trochę w tej formie postoi. Przez trzy pierwsze lata takoż za stodołę trzeba było za potrzebą chodzić. Serdecznie pozdrawiam
OdpowiedzUsuńAch, te nasze stodółki! Czasami tęskno nam za naszą, bo naprawdę przydatna była. Ale jednocześnie przeszkadzała, bo było wielgachne, stało w beznadziejnym miejscu, zasłaniając nam widok na las a na dodatek w wielu miejscach sypało sie już ze starosci. Na nową na razie nie ma czasu, ani miejsca...
UsuńOwieczko - Aż dziw, żeście się nie poprzeziębiali tu i ówdzie przez trzy (!!!) lata za nią uczęśzczając! Podziwiam!
Ciepłe pozdrowienia zasyłamy!
A wydawać by się mogło, że cóż prostszego, jak rozebrać starą stodołę. Co innego zbudować nową. Tymczasem okazuje się, że nie brookliński most, lecz rozebrać stodołę, to jest dopiero coś. Dzielni jesteście ludzie, i pracowici.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Was, tytani pracy. :)
JolkaM
Nie tacy tytani wcale! Mamy czasem takie "ataki" pracowitości i weny twóczej a potem to opada i pogrążamy sie w codziennych, żmudnych, ale już nie tak spektakularnych czynnościach.
UsuńUściski serdeczne dla Ciebie Jolu!
Cezary patrząc na Twoje zdjęcie na tych belkach an dachu aż mnie coś w gardle łaskocze , podziwiam ,za chiny ludowe nikt by mnie tam nie zapędził.
OdpowiedzUsuńKawał roboty odwalone ,brawo ,ale pewnie jeszcze dużo przed wami.
Z resztą na wsi zawsze jest co robić:)
Pozdrawiam
Konieczność jest najlepszym „lekiem” na wszelkie dolegliwości. Niestety, ale cierpię na autentyczny lęk wysokości. Pierwsze próby pozbycia się miały miejsce naście lat temu. Jechałem samochodem bardzo wąską i kamienistą drogą na znacznej wysokości. Po jednej stronie spad w dół około 300 metrów. Pomimo, że patrzyłem tylko na drogę, to sama świadomość takiej sytuacji paraliżowała ręce, a szczególnie nogi. Mogłem jechać tylko do przodu. Kilkakrotnie zatrzymywałem się, by opanować strach. Udało się. W następny weekend kolejna wyprawa. Było znacznie lepiej, nie znaczy, że dobrze. Każda kolejna wyprawa zaczynała się podobnie. Strach malał z czasem.
UsuńPodobnie było z rozbiórką stodoły, choć była to maksymalna wysokość 7 metrów. Powoli, powoli i jest prawie dobrze. Najgorzej było na krańcach stodoły gdzie zbutwiałe drzewo uginało się pod moim ciężarem. Niejednokrotnie trzymałem się jedną ręką, a w drugiej trzymałem piłę łańcuchową.
Nie ma rzeczy, których nie da się wykonać, jeśli nasze ciało wspomaga zaprogramowany duch. A roboty.... mamy rozłożone na kolejne 5 lat.
Będę śledzić Wasze losy bo mój los maluje mi podobną historie;) z tym że ja z Irlandii planuje powrót w te rejony, pozdrawiam Klaudia
OdpowiedzUsuńwww.sielskieklimaty.blogspot.com
www.canvasandpebbles.blogspot.com
Witaj u nas Klaudio! Cieszymy sie, że wpadłaś i dodałaś sie do grona naszych obserwatorów:-))
UsuńDecyzja o powrocie do Polski to jedna z najważniejszych decyzji w naszym zyciu. Wcześniej trzeba było rozważyć wszelkie za i przeciw. Niełatwo było. I nawet po powrocie nie skończyły się nasze wątpliwości czy na pewno dobrze zrobiliśmy.Ale tak to już jest z człowiekiem - zawsze czegos mu brak i nigdy nie potrafi docenić do końca tego, co jest.
Będziemy trzymać kciuki, by powiodły się Twoje zamierzenia i byś rozczarowywała się potem tylko pozytywnie.
Postaramy się zaglądać na Twoje blogi.
Pozdrawiamy!
No, no odważny ten Cezary. Stodoła na zdj3ciu wygląda jak pajęczyna lubazurowa serwetka pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńTak, to był wielki, odważny wyczyn!:-)
UsuńJa też zdecydowałabym się na rozbiórkę stodoły. Budynek na wsiach traci na znaczeniu, nie tylko dla osób bez gospodarki. No, sporo roboty przy kamieniach, ale tak kiedyś budowano fundamenty, żeby były mocne.
OdpowiedzUsuń