Przez te moje nocne jęki, przez stan
napięcia, w który popadałam ilekroć pomyślałam o przeszłości tego domu także i
Cezary zaczął się czuć nieco dziwnie.
Najpierw się
denerwował, że histeryzuję i przesadzam z tym wiecznym rozmyślaniem o
tajemniczych sprawach, dotyczących tego miejsca. Potem i on stracił swój
sławetny, spokojny sen…
Pewnego wieczoru, gdy szykowałam kolację w
kuchni a Cezary wyciągnął się jak długi na łóżku w naszej sypialni stało się
coś, co podważyło jego sceptycyzm i niewiarę w rzeczy paranormalne. A
mianowicie nagle zauważył ze zdumieniem i nieoczekiwanym dreszczem lęku, że
lampa na suficie rusza się miarowo. Kołysze się i wygina w każdą stronę coraz
bardziej, rzucając przy tym ruchomy, długi cień na ścianę….
- Ola! Możesz tu
na chwilkę przyjść?!! – zawołał mnie nagle, mając tak dziwny ton głosu, że
rzuciłam byle gdzie nóż, którym akurat kroiłam chleb i przybiegłam czym prędzej
do sypialni.
- Proszę Cię,
połóż się na chwilę na łóżku i popatrz na lampę. Połóż się i powiedz mi, co
widzisz! – poprosił pełnym emocji szeptem i stanął obok łóżka, pilnie
przyglądając się a to mojej twarzy a to lampie
- No jak to, co
widzę!? – zdziwiłam się
- Naszą lampę
widzę i pajęczynę na niej! Wiem, wiem mam przynieść szczotkę i zdjąć to
paskudztwo, tak? – trochę się zirytowałam, że Cezary dla takiego drobiazgu
odrywa mnie od roboty w kuchni
- Ta lampa sama
się rusza! A właściwie dopiero co się ruszała! – zdenerwował się Cezary,
wpatrując się z rozczarowaniem w zupełnie nieruchomy teraz, szklany klosz lampy
- Czaruś! Nie
denerwuj się! Ja Ci wierzę. Nic, co dzieje się lub stanie w tym domu już mnie
nie zdziwi – powiedziałam uspokajająco. Następnie wstałam, przytuliłam mojego
rozdygotanego nieco męża a potem ni z gruszki ni z pietruszki zaśmiałam się
nerwowo
- To takie śmieszne jest?! – zdenerwował się
na powrót Cezary
- No nie, ale
pomyśl Czarek. Ten duch ma widać niezłe poczucie humoru, skoro bawi się tak z
nami w kotka i myszkę! – parsknęłam, wciąż się śmiejąc i ocierając łezki, które
poleciały mi nagle z oczu
Memu mężowi, na szczęście, też udzielił
się mój czarny humor i już niedługo potem wcinaliśmy razem w kuchni kolację
chichocząc i żartując, jakiż to znowu numer nam tutejszy duch zaraz wywinie. A
może siedzi właśnie przy naszym stole i dobrze się bawi, śmiejąc się razem z
nami…? Trochę beztroskiego uśmiechu przydałoby się przecież i biednemu
Stasiowi!
Na drugi dzień widzieliśmy się z Wandzią i
Władysiem. Opowiedzieliśmy im o rozchybotanej lampie a oni podszedłszy do całej
sprawy zaskakująco naukowo i pragmatycznie, prawie rozwiali na jakiś czas nasze
złudzenia o mocach nie z tego świata, zabawiających się sypialnianą lampą.
- Jak jest przeciąg w pokoju, to wszystko się
rusza! Przecież póki nie wymienicie okien, to wciąż będzie wam wiatr po pokoju
hulał! – orzekł pełnym przekonania głosem Władyś i popatrzył na nas ze
współczuciem
- Póki co,
poutykajcie trochę szmat w szparach okien, bo przecież nocki już zimne – dodał
jeszcze.
- Ale to nie to!
– zirytował się Cezary – w pokoju było bardzo ciepło, bo nahajcowałem w piecu,
aż miło! Drzwi były zamknięte a okna już dawno szmatami zatkaliśmy!
- Ja i u siebie nie raz widziałam to samo! –
odezwała się na to Wandzia
- Żyrandole
huśtają się właśnie pod wpływem ciepła w pokoju. Tak samo jak zasłony i
firanki. Jak się dobrze w piecu napali, to pod sufitem jest takie ciepło, że
pojawia się silny prąd powietrza, który porusza lekkimi przedmiotami. Sprawdźcie
to kiedyś!
Sprawdziliśmy. Cóż, prąd nie był na tyle silny, by wychylać lampę aż pod takim
kątem, jak opisywał Cezary. Przecież lampa to nie dziecięca huśtawka!
Powyższe wydarzenie oraz moje męczące sny
zmusiły mnie do podjęcia decyzji o natychmiastowym sprzątaniu strychu. Nie wiem
czemu, ale wydawało mi się, że to w jakiś sposób pomoże rozwikłać te dziwne
sprawy,
Potrzebowaliśmy
jednak do tego sprzątania jakiejś pomocy. Kogoś, kto byłby silny i „nie bojący
się” – jak by powiedziała Wandzia…
Bardzo szybko znaleźliśmy chłopaka chętnego
do tej roboty. Był to sympatyczny Wojtek - drwal, niespełna dziewiętnastoletni
mieszkaniec naszej wsi, który już raz, w kilka dni po wprowadzeniu się tutaj pomagał
Cezaremu w oczyszczaniu naszej studni. Ileż oni się wtedy razem naharowali!
Nawyciągali się wówczas setek wiader pełnej cuchnącej, brudnej cieczy, mułu i
nawrzucanych doń przez wiele pokoleń tutejszych mieszkańców śmieci. Były tam
zardzewiałe podkowy, rozlatujące się gumiaki, siekiery, wielgachne śruby, nożyce,
dziurawe wiadro, kawał kamiennych żaren, szkło, butelki a nawet drewniane koło
od wozu! Na szczęście nie było tam żadnych kości ludzkich, bo przecież i tego
można się było spodziewać w tej przepastnej, studziennej graciarni!
Wojtek omal cały dzień spędził na naszym strychu,
co i rusz znosząc z niego na podwórze wory śmieci i ciężkich przedmiotów takich
jak zepsuta waga, stare ramy okienne oraz plastikowe pojemniki pełne cuchnących
olejów. Daliśmy mu wprawdzie do pracy maseczkę, osłaniającą oczy i usta, ale i
tak dobiegało nas co chwilę jego głośnie kichanie i parskanie. Oj, nawdychał
się tam wtedy ten dzielny chłopak mnóstwa kurzu i smrodu!
Po obiedzie, na który uwarzyłam pyszną
grochówkę z boczkiem i grzankami Wojtek, westchnąwszy ciężko znów wrócił do
roboty. Zależało mu na tej pracy u nas, bo w jego chałupie się nie przelewało.
Jego matka – wdowa, miała malutką rencinę oraz zasiłek opiekuńczy na dzieci i
ledwie starczało im na skromniutkie wyżywienie czy jak teraz, zakup węgla na
zimę. Wojtek miał więc właściwie na utrzymaniu ją i sześcioro swego młodszego rodzeństwa!
Toteż najmował się chętnie do wszelkich możliwych prac. Na co dzień najczęściej
jednak zajmował się wycinką drzew i obróbką drewna w tartaku. Patrzyłam na
niego z podziwem. Tak na oko, to chuchro z niego było! Skąd więc znajdował w
sobie tyle siły i wytrzymałości by pracować tak ciężko? Odpowiedzią na to
pytanie zdawał się być wspaniały charakter Wojtka. Był to człowiek pogodny i
miły a przy tym uparty, zawzięty, i naszym zdaniem, po prostu bardzo
odpowiedzialny. A co najważniejsze - miał złote serce…
Pod wieczór Wojtek brudny i zasapany zszedł
na dół ze strychu, niosąc na rękach naręcze starych worków parcianych. Zapytał,
czy nie mógłby ich sobie wziąć, bo w gospodarstwie zawsze worki się przydają a
Matula nie ma w czym kartofli na zimę trzymać. Rzecz jasna, z radością mu je
podarowaliśmy. W ogóle powiedzieliśmy mu, że jeśli znajdzie tam cokolwiek
ciekawego dla siebie, to niech nam to najpierw pokaże, zapyta a
najprawdopodobniej dostanie wszystko, co mu się tylko przyda. Oboje z Cezarym
nie spodziewaliśmy się znaleźć na strychu żadnych skarbów, czy w ogóle czegoś
wartościowego. Przecież gdyby coś takiego tam kiedykolwiek było, to na pewno
Pan Iksiński dawno już by to sobie zachachmęcił!
Wojtek orzekł, że
przyjdzie nazajutrz i postara się dokończyć robotę, której według niego, już
nie tak wiele na strychu zostało.
No to dobrze. Jednak ani nazajutrz ani
następnego dnia Wojtek nie przyszedł. Nie odpowiadał też na nasze telefony.
Jego komórka nie działała. Martwiliśmy się oboje o naszego kochanego Wojtusia.
Czy aby mu się coś złego nie stało w drodze powrotnej od nas do domu?!…
W końcu udało nam
się dodzwonić do jego matki i powiedziała nam pełnym zgryzoty głosem, że
wieczorem, po powrocie od nas poszedł gdzieś z kolegami i przepadł na całą noc.
A teraz wciąż chory od przepicia odsypia te nocne eskapady…
To była nauczka dla mnie i Cezarego by nie
płacić nigdy najętym pracownikom za tylko częściowo wykonaną robotę. Nie mieliśmy
jeszcze wówczas pojęcia, że tu na wsi alkoholowe libacje są nadal ulubioną
formą spędzania wolnego czasu…Nie przypuszczaliśmy też, by tak pracowity,
rozumny i rozważny chłopak, za jakiego uważaliśmy Wojtka także już był
dotknięty przekleństwem nałogu. Czuliśmy się w pewien sposób odpowiedzialni za
niego. Żal nam też było jego matki, która tłumacząc się za syna prawie płakała
nam w słuchawkę telefonu. Zapewniliśmy ją czym prędzej, by się tak bardzo nie
przejmowała, bo jak chłopak wytrzeźwieje, to gotowi jesteśmy na powrót przyjąć
go do pracy. Czekamy na niego niecierpliwie, bo trzeba przecież skończyć to, co
zaczęte!
Jednak Wojtek wciąż się nie pojawiał… A po
naszym następnym telefonie do jego matki dowiedzieliśmy się, że będąc wciąż
mocno skacowany, idąc rano do obrządku poślizgnął się na progu stajenki i potłukł tak bardzo, że aż wylądował w szpitalu.
Miał wstrząśnienie mózgu i na domiar złego paskudnie złamał nogę!
Współczuliśmy
Wojtkowi i jego matce i obiecaliśmy im pomóc, jeśli zajdzie jakaś pilna
potrzeba.
Teraz jednak znowu zostaliśmy z problemem
strychu zupełnie sami. Cezary zajęty był na dworze rozbiórką drewnianej
przewiązki, łączącej nasz dom z budynkiem gospodarczym. Nie za bardzo więc miał
teraz czas by zająć się czymś innym.
Wobec tego ja
podjęłam odważną decyzję, że sama dokończę sprzątanie strychu, zaś Cezary
pomoże mi najwyżej wynieść z niego to, co byłoby za ciężkie dla mnie.
Mój mąż popatrzył na mnie z mieszaniną
niedowierzania i podziwu. Ale znał mnie dobrze i wiedział, że potrafię być
bardzo odważna, twarda i uparta. A co sobie zamierzę, tego dokonam, choćby
gwoździe z nieba leciały!
Poszliśmy razem
na strych, by ocenić jak wiele roboty na nim jeszcze zostało.
Niestety, okazało
się, że mnóstwo! Wojtek nazbyt optymistycznie zapowiedział tę parę dni temu, że
chyba da radę skończyć sprzątanie nazajutrz. Według mnie pracy starczyłoby tu
dla dwojga na co najmniej tydzień!
Ale słowo się rzekło i trzeba się było do
roboty wziąć! Ubrałam swój najwygodniejszy, stary dres, chusteczkę na głowę,
rękawiczki na dłonie oraz maseczkę na twarz i przystąpiłam do dzieła!
Wciąż sporo tam było potłuczonego szkła i
kafelków. To ładowałam do wiader i znosiłam na podwórze. Pod ścianami leżały w
bezładnych stosach stare ciuchy i szmaty. Wciskałam je w plastikowe worki,
które ustawiałam w rządku tuż przy wejściu. To samo robiłam z masą plastikowych
kabli i pogryzionych przez myszy sznurków. Wytaszczyłam też stamtąd pełno
jakiegoś żelastwa, części starych, rolniczych maszyn, zardzewiałych rur i szyn.
Już się martwiłam, co my z tym wszystkim poczniemy?! Po śmieci przyjeżdżano na
wieś raz na miesiąc. Trzeba je było posortować i włożyć w zakupione wcześniej, specjalne,
tylko do tego przeznaczone worki. Worki nie były tak tanie, a tymczasem góra
śmieci do wywiezienia wciąż rosła! Na szczęście przyjeżdżał tu od czasu do
czasu wóz z pobliskiego skupu złomu i zabierał żelazne i metalowe graty.
Przynajmniej z tym nie będzie więc kłopotu!
Nie chcę Was tu zanudzać opisem mojego
żmudnego i dość monotonnego jednak sprzątania. Dość powiedzieć, że po tygodniu
byłam zaledwie na półmetku! Po prostu nie byłam w stanie spędzać tam całych
dni. W maseczce było mi bardzo niewygodnie, więc ją zdjęłam i odtąd cierpiałam
wciąż na męczący, lejący się ciurkiem z nosa katar oraz uporczywe kichanie!
Wychodziłam zatem często na dwór, by odetchnąć ożywczym, górskim tlenem, dającym
niesamowitą ulgę po tym zakurzonym, zatęchłym, strychowym powietrzu.
A tymczasem na zewnątrz pogoda była
przepiękna! Świeciło pogodnie wrześniowe słońce, było przyjemnie ciepło a nasza
lipa mieniła się wszystkimi odcieniami złota. Prace Cezarego szybko posuwały
się naprzód i po przewiązce nie było już prawie śladu.
Teraz zabrałam się za ostatnią górę grochu z
kapustą, która czekała na mnie na strychu do uprzątnięcia!
W większości składały się na nią śmierdzące, stare taśmy od kombajnu. Niektóre były w całkiem dobrym stanie.
Te odkładałam do osobnego worka, bo mogły nam się w przyszłości przydać jako
liny do ciągnięcia czegoś. A te potargane i wystrzępione składałam osobno, bo
nadawały się tylko do wyrzucenia.
Właśnie byłam w trakcie grzebania w tych
taśmach i kucałam, pochylając się nisko nad nimi, gdy wtem moja ręka natrafiła
na coś dziwnego. Przeraziłam się, bo było to kudłate, sierściowate, sztywne i
zimne a przy tym jakby oślizgłe….
- To szczur! Wielgachny szczur! – zawołało coś
w mojej głowie i jak oparzona zerwałam się na równe nogi.
Zaraz potem
jednak uspokoiłam się na tyle, by przynieść z podwórza widły i rozgarnąć nimi ostrożnie
stos taśm.
Już wiecie, co tam znalazłam, prawda? Tak,
to był kot. Martwy kot Stasia…
Epilog
Jeszcze tego samego dnia pochowaliśmy kota
zaraz za płotem naszego ogrodu, na samym skraju pola.
Teraz wszystko zaczęło się nam układać w
logiczną, bardziej zrozumiałą całość.
Już pojmowaliśmy,
dlaczego nawiedzały mnie sny o kocie i dlaczego tyle osób słyszało tu jego
miauczenie. Pewnie pan Iksiński przeszukując dom, nie miał na tyle wytrwałości
i czasu, by poszperać uważniej na strychu. I jakoś nie zwrócił jego uwagi
dziwny fetor, unoszący się tam w powietrzu. A tymczasem kot Stasia leżał pod
taśmami pewnie już od dawna. Tylko nie wiadomo czy umarł przed Stasiem, czy już
po, z rozpaczy po śmierci swojego pana…?
Może zapytacie czy te sny gnębiły mnie
nadal? Na szczęście ustąpiły zupełnie. Po dokładnym wysprzątaniu, wymieceniu i
umyciu strychu zaczęłam spać snem sprawiedliwych. Mogłam teraz poświęcić czas
na inne, dużo przyjemniejsze prace i bez wyrzutów sumienia namawiać codziennie
Cezarego na dalekie spacery po lesie.
Wojtek drwal szybko wyzdrowiał i jeszcze nie
raz pomógł nam w naszym gospodarstwie. Zupełnie niedawno temu spotkaliśmy go w
lesie i omal nie poznaliśmy. Zmężniał jakoś i w ramionach się rozrósł, ale
wciąż ma swój pogodny uśmiech i z
ciekawością wypytuje o nasze sprawy.
Oboje z Cezarym często rozmawialiśmy i
rozmawiamy do tej pory o Staszku. Wypytujemy o niego każdego, kto tylko mógłby
coś wiedzieć. Wciąż nam jednak mało tych wiadomości, bo wydaje nam się, że
okoliczni mieszkańcy tak naprawdę znali go tylko z jednej strony. Nikt nie miał
tu ani potrzeby ani ochoty, by zastanowić się głębiej nad tym, jaki był, czym
się interesował, o czym marzył? Może i nam nie dane będzie nigdy się tego
dowiedzieć. Bo przecież po człowieku zostaje tylko cudza pamięć, a jakże jest
ona ulotna i wybiórcza. Mamy jednak wrażenie, że tak właściwie, to moglibyśmy
zaprzyjaźnić się ze Stasiem. Usiąść razem przy gorącej herbatce i porozmawiać
chociażby o tej jesieni, co to tak pięknie ostatnie liście na złoto przebarwia…
I jeszcze ostatnia, ważna kwestia. Czy lampa na suficie przestała się dziwnie kołysać? No cóż, czasami zdarza jej się zahuśtać wesoło, zwłaszcza wówczas, gdy oglądamy na komputerze zdjęcia z Australii i czujemy wyraźnie, że ktoś ogląda je razem z nami…
I jeszcze ostatnia, ważna kwestia. Czy lampa na suficie przestała się dziwnie kołysać? No cóż, czasami zdarza jej się zahuśtać wesoło, zwłaszcza wówczas, gdy oglądamy na komputerze zdjęcia z Australii i czujemy wyraźnie, że ktoś ogląda je razem z nami…
*** Wszystkie imiona oraz nazwiska w tej
opowieści zostały zmienione (poza
imieniem głównego bohatera – Staszka)…Także kilka drobnych, mało istotnych dla
przebiegu opowieści wydarzeń, opisanych
powyżej to tylko moja licentia poetica…
Pozdrawiam
bardzo serdecznie wszystkich czytelników mego opowiadania. Dziękuję za uwagę i
zapraszam na ten blog każdego, komu tylko wrażliwe serce to podpowiada…:)))
Fajne, super, bardzo ładne:)
OdpowiedzUsuńCiepłe, wciągające i bardzo obrazowe, prawie jakbym sama ten strych sprzątała :)
Piękne zakończenie:)
Na pewno będę tu często zaglądała :)
Na herbatkę z duchami :))
Bardzo miło mi Magio czytać tak wiele ciepłych słow o moim opowiadaniu. Troszkę się przy nim napracowałam(boli nadgarstek i łokieć od sterowania myszką!) i każde dobre słowo jest mi teraz jak lek potrzebne. Dziękuję Ci więc z całego serca wierna czytelniczko, lekarzu nadwyrężonych pisaniem rąk!
UsuńZapraszam w moje gościnne progi na herbatkę na przykład z owoców czarnego bzu!:)))
Z czarnego bzu, jeszcze nie piłam :))
UsuńMusisz koniecznie spróbować Magio!W naszym ogrodzie rośnie wiele krzewów czarnego bzu. Herbatkę można parzyć z jego kwiatów (pomaga na przeziębienia) i z owoców (reguluje przemianę materii). Moje kury uwielbiają wprost te owoce i z trawieniem, jak sądzę, nie mają żadnych problemów.I jeszcze jedno pytanko - czy we Włoszech są sklepy zielarskie, albo łąki takie jak tu, gdzie można znaleźć leki z Bożej apteki?
UsuńSklep zielarski, mam dwa kroki od domu, a łąk, to Ci u mnie dostatek i lasów też pełno, ale ja sama ziół nie zbieram, bo się na nich nie znam, a życie mi jeszcze miłe :))
UsuńJa też wciąż się uczę rozpoznawania ziół. Troche mnie to interesuje, bo u mnie też łąk i ziół na nich dostatek. Niektóre, te znane mi, zbieram (np. rumianek, dziurawiec, miętę, wrotycz). Szkoda byłoby nie skorzystać z darów natury,skoro są! A powietrze tutaj krystalicznie czyste i przyroda niezwykle bujna.
UsuńPonoć mieszka w mojej wsi zielarka-znachorka. Muszę sie kiedyś do niej wybrać i poterminowac trochę. Ciekawam wystroju wnętrz w jej domu...Już wyobrażam sobie te tajemnicze słoje, koszyczki i zawiniątka, no i czarnego kota na progu chaty...:))
Bardzo zajmujaca opowiesc i swietne pioro Autorki. Wroze Ci literacka kariere.
OdpowiedzUsuńDzięki serdeczne za pochwały! A co do kariery literackiej,to marne szanse...
UsuńMnie już samo pisanie sprawia frajdę i choćby dla tej przyjemnosci warto czasami coś spłodzić.
Pozdrawiam wesoło różową Panterę!
;)))
UsuńCzyta się "jednym tchem", szkoda, że to już koniec :(
OdpowiedzUsuńPiszesz tak ciekawie, że może tutaj zaglądniesz ... http://magdalenakordel.blogspot.com/p/blog-page.html, może się skusisz ?
Chyba się nie obrazisz za ten link ?
A herbatki z owoców czarnego bzu też nie piłam. Jako, że mam krzaczki w ogrodzie to w przyszłym roku ususzę sobie.
Pozdrawiam
Mirko! Dziękuję za cynk o blogu Magdy Kordel.Dlaczego miałabym się obrażać, skoro Twoja informacja o tamtym blogu jest też pośrednio pochwałą mojego bloga??! Cieszę się, iż uważasz, że dałabym radę napisać jeszcze coś ciekawego!Wyobraź sobie jednak, że zaledwie parę dni temu zalinkowałam sobie ów blog Magdy i teraz, gdy już uporałam się z opowieścia o Staszku, mam chwilkę by pomyśleć o opowiadaniu świątecznym. Ale czy mi coś z tego wyjdzie to zależy od mojego kapryśnego dość natchnienia i większej ilości czasu!
UsuńHerbatka bzowa jest nie dość, że pyszna i zdrowa, to jeszcze ma ciekawy, trochę denaturowaty kolorek!:)A naleweczka? Poezja!
Oj, najbardziej interesowałaby mnie ta naleweczka :))) Masz jakiś przepis, jak tak to jestem chętna.
UsuńNie mam, niestety, przepisu, bo do tej pory udało mi się jej spróbować tylko raz, na uroczystości u rodziny męża. Ta nalewka nie była uczyniona w domu lecz nabyta w dobrym, dość ekskluzywnym sklepie.Urzekł mnie jednak jej smak i konsystencja do tego stopnia, że postanawiam sobie zdobyć przepis a w przyszłym roku zagospodarować pożytecznie nasze bzowe jagódki...
UsuńWitaj Olgo :)
OdpowiedzUsuńUlżyło mi że z domem się wyjaśniło , po pierwszym poście wyobrażałam sobie Bóg wie co , nawet egzorcysta przez myśl mi przeszedł , ale zupełnie nie potrzebnie .
Czytałam komentarz Mirki też czytałam o fajnej akcji z opowiadaniami świątecznymi i pomyślałam też o Tobie , więc czekam na świąteczną opowieść :)
Sama bym się pokusiłam ale i tak blog zabiera mi za dużo czasu , najmłodsza patrzy już na mnie z wyrzutem .
Pozdrawiam Cię Serdecznie znamy się na blogu tydzień z hakiem a mam wrażenie że od dawna :)) Ilona
Tak Ilonko - rzeczywiście znamy się krótko, ale jakoś nadzwyczaj intensywnie. Wiesz, to jakaś nadnaturalna moc przyciągania podobnych dusz. Działa w realu, to dlaczego w blogosferze nie miałaby działać?!
UsuńA co do pisania, to myślę, że warto by było się pokusić i spróbować - nie dla wygranej, chociaż miło by było mieć swoje opowiadanie w formie książkowej - lecz dla własnej satysfakcji i tej dziwnie przyjemnej magii pisania...
Ale ten czas, czas nierozciągliwy, uparty i surowy...Czy czas pozwoli...? Pozwól czasie, proszę!:)
Uściski zasyłam Ilonko serdeczne!
Oj, to już jesteśmy dwie z Iloną co będą kciuki trzymać za "rozciagliwy czas" dla Ciebie :)))
UsuńDziękuję gorąco Mireczko!:)
UsuńCzasie!Czy Ty to widzisz, czy Ty to słyszysz? Co Ty na to mój niedostępny panie i władco...?
Olga! Czytałam na jednym tchu, wręcz pożerałam wzrokiem tekst! Niesamowicie ciekawie napisane, wzruszająca historia z dreszczykiem. Macie dom z dobrym duszkiem Staszkiem, nic złego wam się nie moze przytrafić..:)
OdpowiedzUsuńSznupeczko kochana!Znowu źle mi się wpisała odpowiedź dla Ciebie. Przeczytaj proszę tę poniżej, o wędrującym po lasach duszku:))
UsuńChyba jednak nasz duszek czasami wędruje sobie gdzieś daleko po lesie, bo jakoś nie dopilnował bym w zeszłym roku nie rozbiła sobie łepetyny!A zdarzyło mi sie to aż dwa razy! Pocieszam sie tylko, że od tych uderzeń w głowę nabyłam być może jakichś właściwości paranormalnych...He, he, he!:)
OdpowiedzUsuńWiedziałam! Staś jest tam z Wami, w to nie wątpię. Pozdrawiam serdecznie
OdpowiedzUsuńWłaśnie zerknęłam na lampe - leciutko się huśta!:))
UsuńUściski serdeczne zasyłam dla Ciebie Owieczko!
Wspaniale napisane, czułam się, jakbym tam była z wami! Podziwiam Cię za pracowitość, no i oczywiście żal mi kota, który zdechł... Dobrze, że go pochowaliście:)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i czekam na dalsze posty:-)
Zdechł, ale również pozostawił w tym domu nieusuwalny ślad. Nie tylko w pamięci...Staszek musiał kiedyś samodzielnie robić wylewkę betonu na progu strychu. A kotek się wówczas widozcznie kręcił w pobliżu, bo pozostawił w betonie odcisk swoich łapek...
UsuńPozdrawiam o mrocznym jeszcze poranku!:-)
Też żałuję że już koniec ,jednak myślę że jeszcze nie jedną ciekawą opowieścią nas uraczysz:) Czytało się jednym tchem.
OdpowiedzUsuńZazdroszczę czystego terenu do zbierania ziół i znachorki pod bokiem ,tez się interesuję ziołolecznictwem i moja okolica niestety nie jest tak krystaliczna ,jednak udaje się jeszcze znaleźć dzikie miejsca:)
Z czarnego bzu robiłam sok do herbatki zimowej a kwiaty suszyłam i wywar dodawałam do kąpieli idąc śladem Kleopatry ;) a herbatka z kwiatów też dobra na przeziębienie.
Pozdrawiam serdecznie:)
A ja poza suszeniem kwiatów bzu zrobiłam z owoców cos w rodzaju rzadkich w konsystencji konfitur.Dodaje je teraz do herbaty, albo polewam tym racuchy. Czasem (o wstydzie!) wyżeram je łakomie wprost ze słoiczka!
UsuńTeż mam nadzieję, że jeszcze coś ciekawego tu napiszę. Na razie troszkę sobie odpocznę...Może Cezary coś w tym czasie wyprodukuje?
Pozdrawiam Cię ciepło Margo i dziękuję, że miałaś cierpliwość trwać tu, czytając moje opowiadanie - rzekę...:-)
Kurczę, więc kotek rzeczywiście domagał się pomocy przy wydostaniu się z Waszego domu... Hm.
OdpowiedzUsuńSzkoda, że już koniec opowieści. Abrakadabra-czary-mary-Cezary-Olgo-Olgo-Cezary, dawać następną!
Pozdrówka! :)
JolkaM
Twórcom opowiadań też należy się chyba odrobinka wytchnienia, co Jolu? Mam nadzieje, że jak sobie wytchnę, to coś ciekawego spłodzę. Na razie życie codzienne wzywa do działania!Koguty juz zaczęły piać, choć jeszcze ciemnawo za oknem!
UsuńPozdrówka o przedświtaniu!:-)
No masz! Olgo, przecie poczekam, aż się zregenerujesz twórczo. :)
UsuńOdzdrawiam słoneczkiem z Pomorza. Piękny dziś poranek, a przedświtanie było jeszcze piękniejsze. Chyba czułam już wtedy, że mnie ktoś pozdrawia... :)
J.
Jak fajnie pierwszymi promieniami słonecznymi się obdarowywać i czuć, jak nas i obdarowanych wesoło łaskoczą...
UsuńByle z uśmiechem i do przodu, Jolu!Miłego wieczoru!
Hej!:-)
Wiesz Olu, nie chcialabym aby to co napisze zabrzmialo jak jakies slodzenie, ale pieknie piszesz. Opowiadanie o Waszym domu przedstawilas tak realnie, ze czasami mialam wrazenie jakbym byla obok Was.
OdpowiedzUsuńDuchy zmarlych nie strasza, to ludzie ktorzy sa nieuczciwi wymyslaja takie niestworzone historie. Fajne jest to, ze macie zyczliwych sasiadow, takich jak Wandzia i jej maz.
Podziwiam Was, za tak odwazna decyzje a wlasciwie przekierowanie swojego calego zycia, przypuszczam, ze mieszkajac w Australii nie borykaliscie sie z takimi problemami jak np. odgruzowywanie studni.
Przeczytalam Wasz blog od poczatku i z tego co piszecie kupiliscie dom przez internet. Podziwiam za odwage, i zycze Wam wszystkiego co najlepsze:)
Kochana Ataner!Naprawdę wdzięczna jestem za przeczytanie całego mojego boga Niewiele tego jeszcze, ale całość coś mówi o autorach.
UsuńW Australii rzeczywiście nie odgruzowywaliśmy studni. Ale Australia i wszystkie miejsca na ziemi też mają swoje problemy, rzeczy, które domagają się zrobienia, naprawienia,poświęcenia im uwagi.
Kupiliśmy a właściwie dogadaliśmy sprawę kupna domu przez internet. Jakoś się nam spodobał, chociaż to taki typowy na wsi, piętrowy, murowany kwadraciak. Zdjęcia w internecie pokazywały tu wszystko o wiele lepiej, niż okazało się, że jest w rzeczywistości. Wiadomo - reklama dźwignią handlu! Ale mimo to nie zmienilismy zdania. Zakasaliśmy rekawy i wzięliśmy się do roboty. Pewnie jeszcze wiele, wiele lat zajmie nam ten remont, bo na to trzeba mnóstwa czasu i mamony...Ale nie upadamy na duchu!:-)I sąsiadów mamy rzeczywiście fajnych! Wczoraj gościlismy u Wandzi i Władysia. Och, jak ona wspaniale gotuje! Jej zupa na prawdziwkach to majstersztyk!
Dziekujemy Ci Ataner za Twoje serdeczne słowa i ciepłe życzenia. Również Tobie, tam w dalekich Stanach, życzymy wszystkiego naj, najlepszego!
Wielka buźka dla Ciebie!:-)))
Swietnie przedstawiona historia! Ja w domu tez mam "lokatora", ktory nie wyniosl sie nawet na dwukrotna prosbe osoby duchownej.
OdpowiedzUsuńpozdrawiam :)
Jeśli lokator nieszkodliwy i cichy, to może niech sobie siedzi...? Taki przeźroczysty osobnik wszak mało miejsca zajmuje i o pełną miseczkę żarełka raczej nie prosi...
OdpowiedzUsuńPozdrowienia!
To już teraz znam historię Waszego domu.
OdpowiedzUsuńOpowiedziałaś ją znakomicie, przejmująco
i sugestywnie.
Szkoda Stasia, szkoda kota...
Oni już nie, ale z Wami przynajmniej dom odżyje
i nabierze nowych kolorów, nowej radości,
jestem tego pewna!
Ciekawa jestem czy odnajdziesz we wsi
znachorkę? Może już odnalazłaś?
Cieszę się, Mar kochana, że wędrujesz nadal po moim blogu i docierasz do jego prehistorii. Ta opowieść o sekrecie naszego domu jest dla mnie szczególnie wazna, gdyz dokumentuje nasze tu początki. Dom nadal jest w stanie remontu i chyba do końca naszych dni będzie, bo za duzo tu jest roboty a nas czasami to wszystko przerasta. Co do znachorki, to nadal jeszcze mam w planie dotarcie do niej. I wiem, ze wreszcie to zrobię, bo mieć kogoś takiego blisko i nie odwiedzic go byłoby głupotą. A owa znachorka, nawiasem mówiąc, jest przyjaciółką szkolną pani Nowakowej. I tak sie powoli wszystko zazębia...
UsuńDo znachorek trzeba docierać
OdpowiedzUsuńi wypytywać je o wszystko -
mają ogromną wiedzę magiczną
i do nas, młodszych kobiet, należy zadanie,
aby nie zabrały tej wiedzy do grobu,
nie mając jej komu przekazać...
Mam nadzieję, że dotrę na czas...:-))
UsuńAle mysle, ze ta zielarka nie jest taką typową, samotną staruszką, która nie ma komu przekazać swojej wiedzy. Z tego, co słyszałam to silna, pełna pogody i poczucia humoru, dosć przedsiębiorcza osoba. To my wyobrazamy sobie wszystko tak bajkowo i idealistycznie, ze znachorki to nadal jakieś posępne, tajemnicze, powykręcane przez reumatyzm "wiedźmy" z jednym zębem na środku i z czarnymi kotami przy boku.. .
Dzisiejsze znachorki latem zbierają zioła,nierzadko z wnuczetami, które trzeba czymś w wakacje zająć, a gdy te zioła już ususzą i pięknie popakują w woreczki, torebki i słoiczki, to wyruszają na targi, często za granicę i sprzedają te dary natury. W końcu z czegoś trzeba żyć...:-))
Fąjnie napisany tekst o domu i jego byłych lokatorach pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńDziękuję za życzliwy komentarz i również serdecznie pozdrawiam!:-))
Usuń