Tekst ten zaczęłam pisać parę dni temu. Miał
wówczas tytuł „Mokrawica” a jego
pierwsze akapity wyglądały tak: :
Mokrawica to wieś w województwie
zachodniopomorskim. Jednak nie mam zamiaru o niej pisać. Nigdy tam nie byłam i
pewnie nie będę. Natomiast przebywam obecnie w krainie deszczowców, której
drugim mianem winno być właśnie „mokrawica”. Hmmm…Myślałam, że istnieje takie
słowo jako określenie permanentnie podmokłego terenu dodatkowo zlewanego co i
rusz rzęsistym deszczem. A skoro nie istnieje to najwyższa pora je stworzyć.
Jak lepiej można bowiem nazwać miejsca mgliste i duszne, gdzie świetnie mają
się żaby, komary, gzy i inne gryzące tałatajstwo? Gdzie nie da się chodzić w
innym obuwiu jak w gumowcach a to chodzenie bardziej jest brodzeniem wśród
lśniących girlandami kropel traw, czy też człapaniem w błotnistej mazi, niżli
zwyczajnym, beztroskim przemieszczaniem po ogrodzie?
Deszcz pada codziennie po wielekroć. A my z
Cezarym między tym deszczem a deszczem a nieraz nawet mimo niego usiłujemy
ciąć, łupać i zwozić przywiezione przed tygodniem drewno. Ciężkie ono jest i
mokre, ale nie ma rady. Trzeba je uprzątnąć i zrobić miejsce na następną
dostawę. Nie ma co czekać na zmiłowanie,
bo prognozy nie zapowiadają jakiegoś diametralnego polepszenia pogody a co
więcej, podobno i lipiec i sierpień mają być równie mokre. I pomyśleć, że
jeszcze niedawno narzekałam na suszę! Ot, pokarało mnie na bieżąco i mam co
mam! Mokrawicę na całego!
Ogród jakoś
sobie jeszcze radzi, choć i jemu tego deszczu już stanowczo zanadto. Po rowach
i rowkach, po dołkach i dołach stoi woda, w której z radością pluskają się
żabki. Ślimaki w ilościach nieprzeliczonych wylęgają się co dnia po to by
radośnie (choć jak przystało na ślimaki, w tempie ślimaczym) wędrować na obfite
uczty i bezwstydnie raczyć się liśćmi ogórków, papryk, cukinii i bobu, kwiatami
łubinu i irysów, owocami truskawek i poziomek oraz innych roślin, których smaku
warto popróbować. Niedojrzałe czereśnie gniją na gałęziach. A pozostałe
nielicznie na drzewach po wielu burzach czy wichurach wiśnie, brzoskwinie
ostatkiem sił trzymają się by nie opaść na trawnik i nie stać się kolejnym
smakowitym posiłkiem ślimaczej szarańczy.
A że najbardziej
dokuczają nam podczas roboty gryzące owady, Cezary przygotował domową miksturę,
która w zeszłych latach nieco pomagała odeprzeć ataki krwiopijców, w tym komarów,
much i kleszczy. Zagotował w wielkim
garze kilka garści wrotyczu, mięty, melisy i czystka. Potem przecedził tę
brązową, wielce wonną ciecz i dodał do niej pół litra octu spirytusowego, który
nie dość, że też ma silny zapach to jeszcze ową miksturę ziołową świetnie
konserwuje. Płynem tym napełniamy butelki z atomizerem i obficie spryskujemy
się nim w trakcie prac z drewnem, przed wyjściem do ogrodu czy lasu. Działa
póki nie wywietrzeje jego mocny aromat. Tak więc butelki ze spryskiwaczem są i pewnie
do końca lata będą w ciągłym użyciu. „
Przeczytałam to, co napisałam i nie byłam
zadowolona. Zaniechałam więc myśli o publikacji tego posta. Czegoś mi w nim
brakowało, coś przeszkadzało… To narzekanie, ta nieumiejętność zauważenia w
takim stanie rzeczy jakichś plusów. A przecież one na pewno są. Wystarczy na sprawy
popatrzeć inaczej. Ogarnąć szerzej albo zajrzeć głębiej. Człowiek nieraz tak
się sam nakręca, wpada w spiralę ponuractwa i malkontenctwa. I jeszcze kracze w
chórze podobnych jemu kruków, bo razem jakoś raźniej.
No dobrze, ale czy to znaczy, że trzeba na
siłę szukać światełka w tunelu, wbrew sobie sztucznie narzucając duszy
optymizm? Nie, ale trzeba próbować wydźwignąć się z dołka. Kroczek za
kroczkiem, kroczek za kroczkiem, aż dostrzeże się jakąś jasność nawet wtedy,
gdy nie odpuściły jeszcze naporu szare chmury oraz uparte opady a kolejne hufce
sinych chmur uparcie zmierzają w stronę naszych nieb…
Korzystając z własnych rad
postanowiłam dostrzec owe plusy i w ramach jakiejś autoterapii, odczarowania tego,
co w magii ciemnych sfer utknęło napisałam tak:
„Jedyna pociecha
z tej mokrawicy jest taka, że na pewno wody w studni nam nie zabraknie. Odpadł
też obowiązek podlewania roślin z węża ogrodowego czy konewki. Natomiast
gnojowica z pokrzyw tworzy się sama. Wystarczy wrzucić je do kompostownika a
gromadząca się tam deszczówka po kilku dniach zamieni je w smrodliwy, lecz
wielce pożyteczny nawóz doskonały do podlewania pomidorów i innych warzyw. „
- Hmm…To już nieco lepiej. Ale wciąż nie to! –
dumałam drapiąc się po głowie niczym pomysłowy Dobromir tuż przed wpadnięciem
na jakiś genialny pomysł.
- Szukajmy zatem
dalej! Wyłapujmy srebrzyste nitki w ciemnej materii otoczenia! Zanurzajmy się w
nieodkryte dotąd warstwy postrzegania, bo tych warstw są miliony i tylko od nas
zależy, co nam się przed oczami przedstawi! – dodałam filozoficznie i znowu
zaczęłam stukać w klawiaturę:
„Choć przeważnie dość mam tej wilgotnej aury, to jednak
bywa, że i mokrawica mnie zachwyca. Wystarczy popatrzeć na diamentowe krople
rosy i deszczu błyszczące na liściach i trawach. Wystarczy zaciągnąć się pełną
piersią świeżym, pełnym tlenu oraz aromatów powietrzem. Pięknie teraz kwitną i
pachną upojnie krzewy ligustru, jaśminu, dzikiego bzu oraz róży. Ich wonie są
niezwykle intensywne. Przenikają się wzajemnie, tworząc razem zapach boski i do
niczego nieporównywalny. Zieleń bucha zewsząd pełną parą będąc dominującym i
zawłaszczającym wszystko kolorem. Błękitu nieba mało, bo jak nie chmury je
zasnuwają, to mgła otula i oddala, tworząc różne odcienie szarości, srebra, indygo albo
delikatnego fioletu, co wygląda poetycznie i malowniczo…”
- Romantycznie i nastrojowo, ale jak gdyby połowicznie a do tego banalnie! Słowa,
słowa, słowa bez mocy. Mam wrażenie, że nadaję nie na tych falach, co powinnam,
że nie potrafię się dostroić do sił natury i wciąż jestem gdzieś obok –
westchnęłam przeczytawszy to, co powyżej. Niskie ciśnienie, które panowało od
wielu dni sprawiało, że miałam uczucie jakby ciasny garnek tkwił na mojej
głowie i całe to pisanie ani zaklinanie rzeczywistości nie przynosiło żadnej
ulgi. Do tego coś boleśnie strzykało w stawach. Spojrzałam do lustra. Zerknęła
na mnie z niego osoba zmęczona i zirytowana. Podenerwowana i bezradna, bez
polotu i energii.
Przymknęłam oczy. Wstrzymałam na chwilę
oddech. A wówczas usłyszałam w sobie głos cichy lecz stanowczy:
- Potrzebny ci
długi spacer do lasu! Tobie, Cezaremu i psom!
- Ale przecież
zaraz znowu będzie padać! – odrzekłam temu „dziwnemu” głosowi.
- I kleszczy tam pełno!
– dodałam bojaźliwie.
- Nie jesteś z
cukru. Nie rozpuścisz się. A kleszcze są i będą zawsze. Przecież nie
wyrzekniesz się z ich powodu wędrówek po lesie. Po to chyba zamieszkałaś w
tym miejscu, by być częścią natury i cieszyć się życiem. Zapomniałaś? –
zirytowany wyraźnie głos zadudnił niby z głębi jakiegoś jaru.
- Nie zapomniałam,
tylko….- pisnęłam słabowicie.
- Nie ma żadnego „tylko”.
Po prostu idź! – nakazał uparty głos i oddalając się na odchodnym dodał jeszcze
pogodnie:
- No i uśmiechnij się
w końcu! Uśmiech jest lepszy niż wszystkie parasole i peleryny razem wzięte! - głos
zaśmiał się perliście znikając gdzieś w mglistych przestrzeniach za oknem.
Ha! Zdecydowałam się wobec tego pójść za tym
głosem a potem w parę minut przekonać do swego pomysłu Cezarego. Psów przekonywać
nie trzeba było, gdyż one znudzone parodniowym spaniem na kanapach w domu albo
nudnym przebywaniem na terenie mokrego ogrodu wręcz czekały na sygnał do
wyjścia na zewnątrz.
Wybiegły radośnie za bramę. Gnały przed
siebie na łeb na szyję wprost ku wejściu do naszego bukowego lasu. Nie
przeszkadzała im w tym entuzjazmie nawet mżawka, która w tym właśnie momencie
zdecydowała się spaść z niebios. Nie zatrzymywały łany mokrych, niekoszonych
przez nikogo traw porastających drogę. Ani liczne kałuże na niej. Ani dołki i
wzgórki wykopane przez dziki.
Leciały niczym
torpedy z szerokimi uśmiechami na pyskach. Myśmy z Cezarym truchtali za nimi ostrożnie
próbując nie poślizgnąć się na błotnistych ścieżkach. Mój wędrowiec niósł
koszyk na grzyby („bo a nuż się pokażą!”) a ja plecak ze smyczami psimi, wodą mineralną oraz cukierkami miętowymi („bo
a nuż wygłodniejemy!”).
Ledwo zanurzyliśmy się w lesie mgły otoczyły
nas delikatnym woalem a gdzieś z daleka dały się słyszeć grzmoty. Jakoś się
jednak ich nie przelękłam. Takoż i psy, zazwyczaj przerażone odgłosami burzy wcale
nie straciły rezonu. Wariacko tarzały się w mokrych liściach, krążyły wokół nas
w szalonych młynkach i podskokach, z apetytem chłeptały żółtą wodę z kałuż i beztrosko
taplały się w gliniastych rowach. Najbardziej ze wszystkich psiaków radosna
Misia popiskiwała i poszczekiwała wesoło, jak gdyby jej serce przepełniała taka
ilość szczęścia, że koniecznie musiała o nim opowiedzieć całemu światu,
podzielić się z nim ogromem pozytywnych uczuć i emocji. A świat widocznie coś
jej odpowiadał, bo suczka nasłuchiwała przez chwilę a potem znowu monologowała
entuzjastycznie po swojemu…
Niedługo potem mżawka zamieniła się w deszcz
a potem w istną ulewę. Szum kropel spadających na las stał się tak głośny, że
nie słyszałam głosu Cezarego idącego parę metrów za mną ani własnych myśli w
głowie. I nie wiem co się wtedy zmieniło we mnie i wokół, ale nagle minął mi
ból skroni, skrzypienie stawów, bezradność serca i zagubienie.
Ni stąd ni zowąd zachciało mi się śmiać. Poczułam
się tak, jakby ktoś popsikał otoczenie gazem rozweselającym. Jakbym stała się
nieważka niczym puszek dmuchawca. Szłam lekko po wzgórzach i paryjach, mijałam
srebrzyste, pociemniałe od deszczu buki, przeskakiwałam przez mokre pnie i
kamienie i chichotałam jak wariatka. Po twarzy ciekły mi łzy zmieszane z
kroplami deszczu. A ulewa szumiała i szumiała coraz mocniej. Czułam ją w sobie
i wokół siebie jakbym była jej częścią. Ogarnęło mnie cudowne uczucie
dostrojenia i spokoju z domieszką niezakłóconego niczym szczęścia. To uczucie trwało
też po powrocie do domu. Udzieliło się Cezaremu. I zdanemu na moce niebios
ogrodowi. I domowi, czekającemu na rozpalenie w piecu.
I lśniło brylantowo jako jedna z tych dobrych,
magicznych wręcz chwil, które oby przychodziły jak najczęściej i oby trwały jak
najdłużej…
P.S.
Tego dnia po
spacerze znalazłam tylko dwa kleszcze łażące na brudnych jak nieboskie
stworzenia ale bardzo szczęśliwych psach!:-)