środa, 24 czerwca 2020

Dostrojenie…








   Tekst ten zaczęłam pisać parę dni temu. Miał wówczas tytuł „Mokrawica” a  jego pierwsze akapity wyglądały tak: :

   Mokrawica to wieś w województwie zachodniopomorskim. Jednak nie mam zamiaru o niej pisać. Nigdy tam nie byłam i pewnie nie będę. Natomiast przebywam obecnie w krainie deszczowców, której drugim mianem winno być właśnie „mokrawica”. Hmmm…Myślałam, że istnieje takie słowo jako określenie permanentnie podmokłego terenu dodatkowo zlewanego co i rusz rzęsistym deszczem. A skoro nie istnieje to najwyższa pora je stworzyć. Jak lepiej można bowiem nazwać miejsca mgliste i duszne, gdzie świetnie mają się żaby, komary, gzy i inne gryzące tałatajstwo? Gdzie nie da się chodzić w innym obuwiu jak w gumowcach a to chodzenie bardziej jest brodzeniem wśród lśniących girlandami kropel traw, czy też człapaniem w błotnistej mazi, niżli zwyczajnym, beztroskim przemieszczaniem po ogrodzie?
      Deszcz pada codziennie po wielekroć. A my z Cezarym między tym deszczem a deszczem a nieraz nawet mimo niego usiłujemy ciąć, łupać i zwozić przywiezione przed tygodniem drewno. Ciężkie ono jest i mokre, ale nie ma rady. Trzeba je uprzątnąć i zrobić miejsce na następną dostawę.  Nie ma co czekać na zmiłowanie, bo prognozy nie zapowiadają jakiegoś diametralnego polepszenia pogody a co więcej, podobno i lipiec i sierpień mają być równie mokre. I pomyśleć, że jeszcze niedawno narzekałam na suszę! Ot, pokarało mnie na bieżąco i mam co mam! Mokrawicę na całego!
   Ogród jakoś sobie jeszcze radzi, choć i jemu tego deszczu już stanowczo zanadto. Po rowach i rowkach, po dołkach i dołach stoi woda, w której z radością pluskają się żabki. Ślimaki w ilościach nieprzeliczonych wylęgają się co dnia po to by radośnie (choć jak przystało na ślimaki, w tempie ślimaczym) wędrować na obfite uczty i bezwstydnie raczyć się liśćmi ogórków, papryk, cukinii i bobu, kwiatami łubinu i irysów, owocami truskawek i poziomek oraz innych roślin, których smaku warto popróbować. Niedojrzałe czereśnie gniją na gałęziach. A pozostałe nielicznie na drzewach po wielu burzach czy wichurach wiśnie, brzoskwinie ostatkiem sił trzymają się by nie opaść na trawnik i nie stać się kolejnym smakowitym posiłkiem ślimaczej szarańczy.
   A że najbardziej dokuczają nam podczas roboty gryzące owady, Cezary przygotował domową miksturę, która w zeszłych latach nieco pomagała odeprzeć ataki krwiopijców, w tym komarów, much i kleszczy.  Zagotował w wielkim garze kilka garści wrotyczu, mięty, melisy i czystka. Potem przecedził tę brązową, wielce wonną ciecz i dodał do niej pół litra octu spirytusowego, który nie dość, że też ma silny zapach to jeszcze ową miksturę ziołową świetnie konserwuje. Płynem tym napełniamy butelki z atomizerem i obficie spryskujemy się nim w trakcie prac z drewnem, przed wyjściem do ogrodu czy lasu. Działa póki nie wywietrzeje jego mocny aromat. Tak więc butelki ze spryskiwaczem są i pewnie do końca lata będą w ciągłym użyciu. „
   




  Przeczytałam to, co napisałam i nie byłam zadowolona. Zaniechałam więc myśli o publikacji tego posta. Czegoś mi w nim brakowało, coś przeszkadzało… To narzekanie, ta nieumiejętność zauważenia w takim stanie rzeczy jakichś plusów. A przecież one na pewno są. Wystarczy na sprawy popatrzeć inaczej. Ogarnąć szerzej albo zajrzeć głębiej. Człowiek nieraz tak się sam nakręca, wpada w spiralę ponuractwa i malkontenctwa. I jeszcze kracze w chórze podobnych jemu kruków, bo razem jakoś raźniej.
   No dobrze, ale czy to znaczy, że trzeba na siłę szukać światełka w tunelu, wbrew sobie sztucznie narzucając duszy optymizm? Nie, ale trzeba próbować wydźwignąć się z dołka. Kroczek za kroczkiem, kroczek za kroczkiem, aż dostrzeże się jakąś jasność nawet wtedy, gdy nie odpuściły jeszcze naporu szare chmury oraz uparte opady a kolejne hufce sinych chmur uparcie zmierzają w stronę naszych nieb…

  Korzystając z własnych rad postanowiłam dostrzec owe plusy i w ramach jakiejś autoterapii, odczarowania tego, co w magii ciemnych sfer utknęło napisałam tak:

   „Jedyna pociecha z tej mokrawicy jest taka, że na pewno wody w studni nam nie zabraknie. Odpadł też obowiązek podlewania roślin z węża ogrodowego czy konewki. Natomiast gnojowica z pokrzyw tworzy się sama. Wystarczy wrzucić je do kompostownika a gromadząca się tam deszczówka po kilku dniach zamieni je w smrodliwy, lecz wielce pożyteczny nawóz doskonały do podlewania pomidorów i innych warzyw. „




 - Hmm…To już nieco lepiej. Ale wciąż nie to! – dumałam drapiąc się po głowie niczym pomysłowy Dobromir tuż przed wpadnięciem na jakiś genialny pomysł.
- Szukajmy zatem dalej! Wyłapujmy srebrzyste nitki w ciemnej materii otoczenia! Zanurzajmy się w nieodkryte dotąd warstwy postrzegania, bo tych warstw są miliony i tylko od nas zależy, co nam się przed oczami przedstawi! – dodałam filozoficznie i znowu zaczęłam stukać w klawiaturę:

„Choć przeważnie dość mam tej wilgotnej aury, to jednak bywa, że i mokrawica mnie zachwyca. Wystarczy popatrzeć na diamentowe krople rosy i deszczu błyszczące na liściach i trawach. Wystarczy zaciągnąć się pełną piersią świeżym, pełnym tlenu oraz aromatów powietrzem. Pięknie teraz kwitną i pachną upojnie krzewy ligustru, jaśminu, dzikiego bzu oraz róży. Ich wonie są niezwykle intensywne. Przenikają się wzajemnie, tworząc razem zapach boski i do niczego nieporównywalny. Zieleń bucha zewsząd pełną parą będąc dominującym i zawłaszczającym wszystko kolorem. Błękitu nieba mało, bo jak nie chmury je zasnuwają, to mgła otula i oddala, tworząc różne odcienie szarości, srebra, indygo albo delikatnego fioletu, co wygląda poetycznie i malowniczo…”









- Romantycznie i  nastrojowo, ale jak gdyby połowicznie a do tego banalnie! Słowa, słowa, słowa bez mocy. Mam wrażenie, że nadaję nie na tych falach, co powinnam, że nie potrafię się dostroić do sił natury i wciąż jestem gdzieś obok – westchnęłam przeczytawszy to, co powyżej. Niskie ciśnienie, które panowało od wielu dni sprawiało, że miałam uczucie jakby ciasny garnek tkwił na mojej głowie i całe to pisanie ani zaklinanie rzeczywistości nie przynosiło żadnej ulgi. Do tego coś boleśnie strzykało w stawach. Spojrzałam do lustra. Zerknęła na mnie z niego osoba zmęczona i zirytowana. Podenerwowana i bezradna, bez polotu i energii.
   Przymknęłam oczy. Wstrzymałam na chwilę oddech. A wówczas usłyszałam w sobie głos cichy lecz stanowczy:
- Potrzebny ci długi spacer do lasu! Tobie, Cezaremu i psom!
- Ale przecież zaraz znowu będzie padać! – odrzekłam temu  „dziwnemu” głosowi.
- I kleszczy tam pełno! – dodałam bojaźliwie.
- Nie jesteś z cukru. Nie rozpuścisz się. A kleszcze są i będą zawsze. Przecież nie wyrzekniesz się z ich powodu wędrówek po lesie. Po to chyba zamieszkałaś w tym miejscu, by być częścią natury i cieszyć się życiem. Zapomniałaś? – zirytowany wyraźnie głos zadudnił niby z głębi jakiegoś jaru.
- Nie zapomniałam, tylko….- pisnęłam słabowicie.
- Nie ma żadnego „tylko”. Po prostu idź! – nakazał uparty głos i oddalając się na odchodnym dodał jeszcze pogodnie:
- No i uśmiechnij się w końcu! Uśmiech jest lepszy niż wszystkie parasole i peleryny razem wzięte!  - głos zaśmiał się perliście znikając gdzieś w mglistych przestrzeniach za oknem.


   Ha! Zdecydowałam się wobec tego pójść za tym głosem a potem w parę minut przekonać do swego pomysłu Cezarego. Psów przekonywać nie trzeba było, gdyż one znudzone parodniowym spaniem na kanapach w domu albo nudnym przebywaniem na terenie mokrego ogrodu wręcz czekały na sygnał do wyjścia na zewnątrz.
   Wybiegły radośnie za bramę. Gnały przed siebie na łeb na szyję wprost ku wejściu do naszego bukowego lasu. Nie przeszkadzała im w tym entuzjazmie nawet mżawka, która w tym właśnie momencie zdecydowała się spaść z niebios. Nie zatrzymywały łany mokrych, niekoszonych przez nikogo traw porastających drogę. Ani liczne kałuże na niej. Ani dołki i wzgórki wykopane przez dziki.
Leciały niczym torpedy z szerokimi uśmiechami na pyskach. Myśmy z Cezarym truchtali za nimi ostrożnie próbując nie poślizgnąć się na błotnistych ścieżkach. Mój wędrowiec niósł koszyk na grzyby („bo a nuż się pokażą!”) a ja plecak ze smyczami psimi,  wodą mineralną oraz cukierkami miętowymi („bo a nuż wygłodniejemy!”).
   Ledwo zanurzyliśmy się w lesie mgły otoczyły nas delikatnym woalem a gdzieś z daleka dały się słyszeć grzmoty. Jakoś się jednak ich nie przelękłam. Takoż i psy, zazwyczaj przerażone odgłosami burzy wcale nie straciły rezonu. Wariacko tarzały się w mokrych liściach, krążyły wokół nas w szalonych młynkach i podskokach, z apetytem chłeptały żółtą wodę z kałuż i beztrosko taplały się w gliniastych rowach. Najbardziej ze wszystkich psiaków radosna Misia popiskiwała i poszczekiwała wesoło, jak gdyby jej serce przepełniała taka ilość szczęścia, że koniecznie musiała o nim opowiedzieć całemu światu, podzielić się z nim ogromem pozytywnych uczuć i emocji. A świat widocznie coś jej odpowiadał, bo suczka nasłuchiwała przez chwilę a potem znowu monologowała entuzjastycznie po swojemu…
   Niedługo potem mżawka zamieniła się w deszcz a potem w istną ulewę. Szum kropel spadających na las stał się tak głośny, że nie słyszałam głosu Cezarego idącego parę metrów za mną ani własnych myśli w głowie. I nie wiem co się wtedy zmieniło we mnie i wokół, ale nagle minął mi ból skroni, skrzypienie stawów, bezradność serca i zagubienie.
   Ni stąd ni zowąd zachciało mi się śmiać. Poczułam się tak, jakby ktoś popsikał otoczenie gazem rozweselającym. Jakbym stała się nieważka niczym puszek dmuchawca. Szłam lekko po wzgórzach i paryjach, mijałam srebrzyste, pociemniałe od deszczu buki, przeskakiwałam przez mokre pnie i kamienie i chichotałam jak wariatka. Po twarzy ciekły mi łzy zmieszane z kroplami deszczu. A ulewa szumiała i szumiała coraz mocniej. Czułam ją w sobie i wokół siebie jakbym była jej częścią. Ogarnęło mnie cudowne uczucie dostrojenia i spokoju z domieszką niezakłóconego niczym szczęścia. To uczucie trwało też po powrocie do domu. Udzieliło się Cezaremu. I zdanemu na moce niebios ogrodowi. I domowi, czekającemu na rozpalenie w piecu.
   I lśniło brylantowo jako jedna z tych dobrych, magicznych wręcz chwil, które oby przychodziły jak najczęściej i oby trwały jak najdłużej…





P.S.
Tego dnia po spacerze znalazłam tylko dwa kleszcze łażące na brudnych jak nieboskie stworzenia ale bardzo szczęśliwych psach!:-)
  


czwartek, 11 czerwca 2020

Z daleka i z bliska…



   Zaczęły się dni obfitujące w burze, a przy tym gorące, parne, pełne kumkania żab, bzyczenia komarów, gzów i much. Czas intensywnego wysypu kleszczy. Świetnie miewają się teraz wszelkie rośliny. Czują się pewnie niby w wielkiej szklarni. Niczego im nie brakuje do szczęścia. Deszcz je podlewa, słońce ogrzewa, wilgotne powietrze otula ciepłym, pachnącym tchnieniem. Co dzień to wszystkiego więcej w ogrodzie. Kiełkuje wreszcie to, co do tej pory uparcie pochowane było w mrokach ziemi.  Zieleń pnie się wyżej i wyżej, bujniej i bujniej. Ogród, łąki, las i pola – kipią chęcią życia, wytrwałym, radosnym parciem ku słońcu. Tylko my, ludzie zazwyczaj nie za dobrze czujemy się w czasie takiej pogody. Niewiele człowiek zrobi, ot pochyli się nad grządką czy kwiatkiem i już się cały potem zlewa. Tylko o poranku jest jeszcze przyjemnie, rzeźko i energetycznie. Im bliżej południa, tym bardziej chce się człowiekowi cienia szukać a w końcu i do domu się chronić, bo tylko tu jeszcze duszny upał nie dotarł. Jeszcze! Bo za parę dni pewnie i w czterech ścianach stanie się gorąco. Cóż, takie są uroki późnej wiosny i lata. Cieszmy się zatem tym, co jest. O takiej wspaniałej bujności, obfitości barw i woni, o długich dniach i krótkich nocach marzyliśmy wszak zimą, kiedy do ciepłej pory roku było jeszcze daleko. Teraz ta właśnie pora jest tuż obok wraz ze swymi plusami i minusami, czaruje, dotyka nas, ogarnia swoim trudnym nieraz do zniesienia ciepłym oddechem i uśmiecha się ostrym błękitem nieba…






   Rzecz jasna,  mimo amazońskiej duchoty, nadal nie brakuje nam z Cezarym inspiracji i chęci do robienia nowych zdjęć. Mój mąż najczęściej fotografuje wszystko z bliska. Ma lepszy ode mnie aparat ze świetnym obiektywem i nieźle wychodzą mu zbliżenia kwiatów, liści, szczegółów, które oku mojego aparatu często umykają. Jego zdjęcia ukazują często niesamowity mikrokosmos kształtów, faktur, nitek łodyg i pajęczyn czy skrzydeł owadzich. Natomiast ja lubię złapać w teleobiektyw kawałek jakiegoś szerszego pejzażu, z niebem, drzewami w tle albo wzgórzami. Patrzę na widoki wokół trochę jak na gotowe obrazy, stworzone przez genialnego, choć nieznanego z nazwiska pejzażystę. Próbuję też oddać jakiś ulotny nastrój chwili, tak, żebym nawet patrząc po latach potrafiła przypomnieć sobie jak się w tamtym momencie czułam, o czym myślałam. Bywa jednak, że zamieniamy się rolami i Cezary robi zdjęcia widokowe a ja zbliżeniowe. Ot, zależy wszystko od ochoty i potrzeby. Potem, oglądając fotki publikowane na blogu nie sposób wytypować przypadkowemu obserwatorowi, które zdjęcia są czyje. Zresztą, czy to ważne? Ot, po prostu nasze…








   Mnóstwo fotografujemy tu, na miejscu, ale zdarza się nam niekiedy pójść, czy pojechać gdzieś dalej, żeby zobaczyć i uwiecznić obiektywem coś nowego, by zaspokoić ciekawość jak jest tam, gdzie nas nie ma, czy też zobaczyć z bliska to, co przeważnie widuje się z daleka. I właśnie tak było z wyjazdem w okolice Dynowa, gdzie w odległości mniej więcej 20 km od nas stoi kościół, przy sprzyjającej pogodzie widoczny ze wzgórz rozsianych wokół naszego siedliska. Do niedawna mogliśmy go tylko zobaczyć na zdjęciach autorstwa Cezarego (mój aparat nie ma tyle zoomu by ściągnąć go tak wyraźnie), wykonanych w dużym zbliżeniu podczas naszych wędrówek po okolicach. Bardzo jednak ciekawiło nas, gdzie właściwie położony jest ów kościół i jak się dostać  do niego. Zabawiłam się w detektywa i przy pomocy Internetu znalazłam informację, że jest to zbudowany pod koniec XX w. kościół pod wezwaniem św. Bartłomieja położony w dzielnicy Dynowa, zwanej Bartkówka. Następnie, pewnej słonecznej, lecz chłodnej kwietniowej niedzieli pojechaliśmy na przejażdżkę w tamte strony i przy pomocy mapy oraz podpowiedzi przechodniów dotarliśmy na miejsce. Do środka kościółka nie wchodziliśmy, ponieważ głównie interesowała nas zewnętrzna bryła tego obiektu sakralnego oraz widoki znajdujące się w jego bezpośrednim sąsiedztwie.








   I znowu coś nas tam zafascynowało. Oto wyrastała na wprost nas góra z dwiema wieżami antenowymi na szczycie. Po jej zboczu wiło się kilka żółtych, polnych dróżek i wprost zapraszało by je poznać. Jedna z wychodzących z kościółka parafianek wytłumaczyła nam, że to najlepszy punkt widokowy w okolicy zwany górą Winnicą i że na pewno warto tam pojechać. Coś nam jednak tamtego dnia przeszkodziło w realizacji tego pomysłu, dzisiaj nie pamiętam już co to było. Tak czy siak w pierwszym tygodniu czerwca, w zupełnie innej już aurze wybraliśmy się w tamte strony ponownie. Okazało się, że nie sposób wjechać polną drogą na sam szczyt wzniesienia, bo pełna była rozpadlin i ostrych kamieni. Zbyt stroma dla naszego rumaka. Nic to. Zostawiliśmy auto na poboczu i ruszyliśmy z energią w górę. Cezary wspinał się kamienistym szlakiem a ja wybrałam wejście na skróty porosłym trawami, kwiatami polnymi a później łanami rzepaku i żyta wzgórzem.










   Dobrze mi się szło, bo podejście nie było strome ani długie (Winnica ma zaledwie 333 m n.p.m.).  A porywisty wiatr dodatkowo z całej siły dął mi w plecy, czym wydatnie pomagał w drodze. Po raz już nie wiadomo który uświadomiłam sobie, jak lubię górskie wspinaczki, poczucie wolności i lekkości, które mnie wówczas zawsze ogrania, wrażenie, iż jestem częścią wszystkiego, co mnie otacza, że nie istnieją żadne smutki i troski, bo liczy się tylko i wyłącznie ta właśnie chwila, gdy jest się wysoko, coraz wyżej, coraz dalej od tego, co gdzieś tam w dole…Przy okazji znowu zamarzyły mi się Bieszczady! Ciekawa jestem, czy i w tym roku uda nam się tam wybrać…






   Wróćmy jednak do Winnicy. Widoki rzeczywiście rozpościerały się stamtąd wspaniałe, choć tamtego akurat dnia powietrze zdawało się lekko zamglone a zwariowany wiatr mocno utrudniał sprawne fotografowanie. Cieszyłam się jednak tym wiatrem i przestrzenią. I oczy śmiały mi się do widocznych w oddali wzgórz, dolin, meandrów Sanu, kolorowych domków posadowionych na zboczach, do zabudowań Dynowa, do kwiatków, zbóż i kamyków na polach. Patrzyłam na malutką sylwetkę Cezarego kamienistą drogą wytrwale wspinającego się jeszcze ku szczytowi. Ciekawa byłam jego wrażeń z podejścia. Coś tam z daleka do mnie wołał, ale nie byłam w stanie zrozumieć ani słowa, bo wiatr wiał coraz mocniej. Wreszcie stanęliśmy oboje na szycie, usiłując wypatrzeć nasze wzgórze, to, skąd zazwyczaj obserwowaliśmy z dala kościół w Bartkówce. Ale nie sposób było go rozpoznać. Ginęło w morzu zieleni i łąk. Zbyt dalekie teraz dla nas, choć na co dzień tak bliskie, tak dotykalne. Możliwe do błyskawicznego przemierzenia myślą, uczuciem, ale nie pozbawionym skrzydeł ludzkim ciałem…




   Znalazłszy się znowu w aucie postanowiliśmy pojechać przed siebie wijącą się wzdłuż Sanu drogą. Wartkie i głębokie po ostatnich ulewach wody tej górskiej rzeki toczyły się błękitną wstęgą gdzieś w dal. A wśród nadrzecznych rozlewisk brodziły sobie leniwie dwa bociany, które zanim odleciały w przestwór nieba dały nam się jeszcze sfotografować z dość bliskiej odległości…






   A potem już czas był wracać do domu. Kiszki rozgłośnym burczeniem przypominały nam o porze obiadowej a zaschnięte na wiór gardła ogromnie potrzebowały już kilku łyków pysznej wody studziennej z Jaworowa. Czekały tam na nas stęsknione psy, czekał ulubiony fotel ustawiony pod dachem kwitnących, bzowych baldachów, w zacisznym, pachnącym dzikimi różami cieniu, jakże bliskiego sercu  jaworowego ogrodu…

P.S.
Lada dzień przywiozą nam całą górę drewna do pocięcia na opał. Zima niby daleko, ale już trzeba o niej myśleć. W ten upał!:-)


Etykiety

Aborygeni afirmacja życia agrest apel apel o pomoc asymilacja Australia autoanaliza bajka bal ballada baśń Beksińscy Bieszczady blackout bliskość blog blogi bór cenzura Cesarzowa Ki Cezary chleb choroba ciastka czarny bez czas czerwiec człowieczeństwo człowiek czułość Dersu Uzała deszcz dieta dobro dom dorosłość drama drama koreańska drewno droga drzewa trawiaste Dubiecko Dwernik Kamień dwudziestolecie międzywojenne dystopia dzieciństwo dzikie bzy ekologia elektryczność erotyk eutanazja fajka fantazja film flash mob fotografie fotoreportaż glebogryzarka głodówka głód gospodarstwo goście góry Góry Flindersa grass tree grill grudzień grzyby Gwiazdka historia historie wędrujące horror humor humoreska idealizm ideologia II wojna światowa informacja inność inspiracja internet jabłka Jacuś Jacuś. gospodarstwo Jacuś. lato jajka Jane Eyre Jawornik Polski jesień jesień życia kalina Kanada kanały kangury kastracja kiełbasa klimat klimatyzm koala kobieta koguty kolędy komputer komunikacja konfitury konflikt koniec świata konkurs konstrukcja kosmos kot koziołek kozy Kraków Kresy kryminał kryzys książka kuchnia kulinaria kury kwiaty kwiecień las lato legenda lęk lipa lipiec lis listopad literatura los ludzie luty łąka maciejka macierzyństwo magia maj malarstwo maliny mantry marzenie maska metafora mgła miasteczko odnalezionych myśli Michael Jackson Mikołaj miłość Misia mit młodość moda mróz mróż muzyka muzyka filmowa nadzieja nalewki nałóg natura niebezpieczeństwo niezapominajki noc nowoczesność Nowy Rok obyczaje ocean odchudzanie odpowiedzialność odrodzenie ogrody ogród ojczyzna opowiadanie opowiastka opowieść Orzeszkowa osa Osiecka owoce pamięć pandemia Panna Róża park pasja patriotyzm pejzaż pierniki pies pieski pieśni pieśń piękno piosenka piosenki pisanie płot początek podróż poezja pogoda Pogórze Dynowskie polityka Polska pomidory pomysł poprawność polityczna porady postęp pożar praca prawda prezent protest protesty przedwiośnie przedzimie przemijanie Przemyśl przepis przetrwanie przetwory przeznaczenie przygoda przyjaźń przyroda psy psychologia ptaki radość recenzja refleksja relatywizm remont repatriacja reportaż rezerwat Riverland rodzina rok rośliny rower rozmowa rozrywka rozum rymowanka rzeka samotność San sarny sąsiedzi sens życia siano sierpień silna wola siła skróty słońce słowa słowa piosenki słowianie smutek solidarność South Australia spacer spiżarnia spokój spontaniczność spotkanie stado starość strych susza susza. upał szadź szczerość szczęście szerszeń śmiech śmierć śnieg świat święta świt tajemnica tekst piosenki teksty piosenek tęsknota tragikomedia trauma truskawki uczucia Ukraina upał urodziny uśmiech warzywnik wędrówka wędrówki węgiel wiatr wierność wiersz wierszyk wieś wigilia Wilsons Promontory wino wiosna wiosnaekologia wirus woda wojna wolność Wołyń wrażliwość wrotycz wrzesień wschód słońca wspomnienia wspomnienie współczesność Wszechświat wychowanie wycieczka wypadki wypalanie traw zabawa zabawa blogowa zachód słońca zapasy zaproszenie zbiory zdjęcia zdrowie zielarstwo zielononóżki zielononóżki kuropatwiane zima zioła zmiany zupa Zuzia zwierzęta zwyczaje żart życie życzenia Żydzi żywokost