Ostatnie kwiaty, liście, owoce
Kolory, tchnienia, wizje, sny
Lato już plecie chłodne noce
Zabiera z sobą ciepłe dni
Gdzieś je zanosi, w cieniu składa
Bogactwu nie da się zmarnować
Bajki serdeczne opowiada
Płynie piosenka nowa
Odchodzi z czułą obietnicą
Spotkamy się za rok
Słyszą to drzewa, łąki słyszą
I malinowy sok
I wino bzowe co dojrzewa
Aż przyjdzie pora słoty
Kiszonki, dżemy, marynaty
Przeciery i kompoty
Ostatnie dni babiego lata
Taniec ostatnich ciem
Wszystko się zmienia, przeistacza
Mapa wewnętrznych nieb
Ostatnie zwykle są pierwszymi
Więc smutek zamień w moc
Niech razem z dniami jesiennymi
Popłynie nowy głos…
Tak, ostatnie to
już dni lata. To widać, słychać i czuć. Ale nic to! Wszystko się powtarza i nic
się nie kończy. Kręcimy się w tym zaczarowanym kołowrotku nocy i dni i najważniejsze
byśmy sami umieli wyznaczyć sobie właściwe dla nas cele, tempo, rytm i nastrój.
Słotne, chłodne dni otwierają bramę do nowych refleksji, do tworzenia albo
poznawania tego, na co latem miejsca i czasu nie było, do czytania nowych książek i do powrotu do dawno temu przeczytanych (między różnymi pracami podczytuję sobie "Marię i Magdalenę" Magdaleny Samozwaniec, wracam też do poezji Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej).
Nadchodząca jesień kończy czas intensywnych, często męczących fizycznie działań. Otwiera pole dla ducha, dla czegoś zupełnie nowego…Zawsze przecież możemy zrobić coś co raz pierwszy. Wystarczy się tylko odważyć.Wystarczy chcieć. Ja na przykład co roku eksperymentuję z przetworami na zimę. Nigdy nie korzystam z gotowych przepisów. Lubię ten powiew swobody, lubię wariackie, ale zupełnie niegroźne, kuchenne eksperymenty. Ot, zamarynowałam w tym roku po raz pierwszy pieczarki. Z czym? Z lubczykiem! Popijamy teraz z Cezarym z lubością sok z kiszonych buraków z dodatkiem dużej ilości lubczyku i kminku. Mówię Wam - pycha! A od kilku tygodni macerują mi się w słojach jabłka z mego sadu. Powinien z nich powstać świetny ocet jabłkowy - ponoć bardzo zdrowy i na odchudzanie dobry!:-)
Wrzesień
przyniósł nam niebagatelną zmianę. Otóż po siedmiu latach zamieszkiwania w
naszym podkarpackim, dalekim od gwaru świata przysiółku doczekaliśmy się
nareszcie asfaltowej drogi, która wiodąc od naszej bramy doprowadzi nas aż do
miasteczka. Cieszy nas ta zmiana, bo na pewno wygodniej nam teraz będzie
jeździć, bo mniej będzie w pochmurne dni błota a w pogodne kurzu, bo samochód
nie będzie się tak męczył i zużywał na wybojach i w koleinach, bo pewnie zimą
skuteczniej odśnieżą nam przejazd.... Wszystko to dobrze, ale jednocześnie i
trochę smutno, bo uświadamiamy sobie po raz już któryś, że jesteśmy częścią
machiny cywilizacji i chcąc nie chcąc musimy jej ulegać, że przed zmianami nie
da się uciec...Dlatego tym bardziej trzeba nam działać po swojemu, zgodnie z
rytmem natury i pogodą. Przeciw temu dusza się nie buntuje. Koi ją świadomość
tego, że jednak natura jest ponad wszystko a wszelkie ludzkie działania, choć
tak ważnymi i absorbującymi się zdają właściwie nie znaczą wiele…Jednak to z
tych działań składa się nasze życie. Mrówczych, powtarzalnych, zawłaszczających
i odciągających myśli od lęku przed tym, na co nie mamy wpływu, od poczucia bezradności i niemożności...
Ostatni tydzień nieomal w całości poświęciliśmy
na pocięcie i ułożenie w składziku trzech wielkich wiązek drewna na rozpałkę.
Oj, było z tym roboty! Aż się nam charcząca i wyjąca coraz głośniej piła cyrkularka
krztusiła i odmawiała współpracy. Aż po całym dniu monotonnego rżnięcia ze
zmęczenia Cezary czubek palca sobie obciął! Aż ja w nocy spać nie mogłam tak
ramiona i krzyże bolały z przemęczenia. A deszcz za nic mając sobie nasze
wysiłki i pragnienie by drewienka porządnie przeschły wciąż polewał ich rosnący
stos i nasze zgrzane głowy. A wicher świstał i pył z wiórami w oczy wdmuchiwał.
Nareszcie to już za nami. Ostatnia w tym roku tytaniczna praca z drewnem. Teraz pozostaje już
tylko spokojnie je spalać i mieć nadzieję, że zgromadzone zapasy starczą nam na
tę i być może nawet na następną zimę.Cóż! Taka masa drewna, tyle pracy tylko po to
by było nam jako tako ciepło, by ostatecznie obróciło się to wszystko w popiół…
A jednak czasem
i o rzeczach ostatecznych warto pomyśleć, bo nigdy nie wiadomo, kiedy ten
kołowrót się zatrzyma. Nie ze wszystkim się zdąży, nie do wszystkiego da się radę
przygotować. Przeczytałam niedawno skłaniający do namysłu tekst
pt. „5 najważniejszych rzeczy w życiu. To ich najbardziej żałujemy przed
śmiercią”. Tekst ów powstał w oparciu o bloga i książkę australijskiej
pielęgniarki Bronnie Ware, która pracując w szpitalu na oddziale chorych terminalnie
wysłuchała zwierzeń i refleksji umierających tam osób. Te ostatnie ich myśli
powinny być podpowiedzią dla nas, żyjących jeszcze pełnią życia, co jest
najważniejsze, czego nie wolno w nieskończoność odkładać, bo można po prostu
nie zdążyć zrobić tego, co naprawdę najważniejsze.
A jakie to pięć najważniejszych rzeczy?
1. Nie
miałam czasu na spotkania z przyjaciółmi.
2. Szkoda,
że nie miałam odwagi wyrażać swoich uczuć.
3. Nie
miałam odwagi żyć, jak chciałam.
4. Żałuję,
że pracowałam tak ciężko.
5. Nie
umiałam być szczęśliwa.
Zachęcam do zapoznania się z całym tekstem. Zdaje mi się on ważny i godzień przemyślenia.
Jakże inny niż morze bylejakości, wtórności i pustosłowia wszechobecne w
środkach masowego przekazu. Oto link do tego artykułu: http://mamadu.pl/131595,5-rzeczy-czego-zalujemy-przed-smiercia
A żeby nie pozostawiać Was w przytłaczająco-minorowym tonie pokażę Wam kilka pogodnych, wrześnowych zdjeć. Kwitną u nas teraz bujnie ostatnie kwiatki, owocują pięknie maliny i kaliny, malowniczo przebarwiają się liście winobluszczu ofiarowanego nam kilka lat temu przez Pellegrinę, czyli Krystynkę w Podróży!:-))
I na koniec jeszcze zwierzę się Wam z moich
ostatnich fascynacji muzycznych. Pierwsza to piosenki Sławy Przybylskiej, która
w tym roku kończy już 85 (?) lat! Niczym do zaczarowanego skarbca sięgam do
ogromnego zbioru jej piosenek. Przypominam sobie pocztówki dźwiękowe, które za
czasów mego dzieciństwa grały na adapterze w moim domu. „Słodkie fijołki”, „Gdzie
są kwiaty z tamtych lat”, „Suliko”, „Pamiętasz, była jesień”, „Tbiliso” i
wiele, wiele innych nastrojowych, śpiewanych ciepłym głosem, z wyrazistą dykcją
i uczuciem pieśni Sławy. I moja ulubiona – „Kuglarze”. Śpiewała mi ją kiedyś
Mama. I ja śpiewałam ją mojej córce…
A drugą moją,
wrześniową fascynacją muzyczną są stare, przedwojenne melodie i piosenki
odnalezione na stronie : https://staremelodie.pl/
Ach, czegóż tam nie ma?
Znaleźć tam można teksty informacje o kabaretach, rewiach i unikalnych, muzycznych wydawnictwach, pieśni, fotografie okładek zniszczonych, ale bezcennych płyt, trzeszczące bo
odtwarzane ze starych płyt winylowych utwory w wykonaniu Aleksandra
Żabczyńskiego, Toli Mankiewiczówny, Eugeniusza Bodo i wielu, wielu innych
artystów oraz chórów…Pamiętacie dawny, telewizyjny cykl programów „W starym kinie”? Pamiętacie z
jakim znawstwem opowiadał o przedwojennych filmach, aktorach i pieśniarzach elegancki
pan w czarnych okularach Stanisław Janicki? Uwielbiałam te opowieści i stareńkie, nieme oraz udźwiękowione już
filmy. Do dzisiaj często nucę pochodzące z nich melodyjne piosenki. Na przykład
urzeka mnie wciąż„Ta ostatnia niedziela”w wykonaniu Mieczysława Fogga…
Kochani! Dziękujemy za Wasze odwiedziny i za życzliwą pamięć.
Pozdrawiamy Was serdecznie!:-))