Posłuchajcie piosenki z moim tekstem. Własnie dzisiaj jest jej premiera na YT i Spotify. Jakiś czas temu nawiązała ze mną współpracę pochodząca z mego rodzinnego Śląska aktorka i piosenkarka Magdalena Daniel i to ona jest jej wykonawczynią. Autorem muzyki jest Jakub Dzierżanowski. Cieszę się, że nareszcie ktoś zainteresował się moimi tekstami i wierszami. Od dawna marzyłam o tym, bo ktoś napisał do nich muzykę i zaśpiewał w profesjonalny sposób. I stało się! A za miesiąc ukaże się kolejna piosenka z moim tekstem. Oczywiście dam Wam znać o tym. A póki co, posłuchajcie "Księżycowej rzeki" i napiszcie, co o niej sądzicie...
Księżycowa rzeka
Gdzieś drogą mleczną rzeka mknie
I chyba o tym wie, że ja Tu w dole czekam Jej blask z daleka Dostrzegam, gdy ona się wije Wśród gwiazd
Przeminą chwile dobre, złe Złudzenia znikną hen we mgle A tajemniczy kot otrze się Wymruczy imię swe I zaprowadzi mnie nad rzekę W jej czar
Gdy srebrny, księżycowy nurt Ogarnie kiedyś mnie wśród chmur Spleceni w jedno Wpłyniemy w ciemność By za nią się rozlać W tęczowy snu świat
Przeminą chwile dobre, złe Złudzenia znikną hen we mgle A tajemniczy kot otrze się Wymruczy imię swe I zaprowadzi mnie nad rzekę W jej czar…
P.S.
Wszyscy kiedyś odejdziemy...Kiedy? Gdzie? Któż to może wiedzieć. Ale pięknie byłoby, gdyby w to nieznane miejsce, w magię bezkresnej, księżycowej rzeki zabierał nas tajemniczy kot, przy którym czulibyśmy się spokojnie i bezpiecznie...
* Tekst tej piosenki publikowałam kiedyś na blogu w poście pt.Blisko natury
To, co dobre
jesienią to czas, który zaczyna zwalniać, ochładzać się, napełniać wilgocią i pozwalać na zabranie się na to, za co latem nie było kiedy się zabrać. Na przykład na betonowanie. Cezary,
betoniarz - samouk już wiele razy zalewał tu betonem różne powierzchnie. Zrobił
np. murek wokół domu i schodki albo podłogę w budynku gospodarczym. Jednakże
ilość rzeczy koniecznych w naszym gospodarstwie do załatania betonową zaprawą,
poprawienia albo zrobienia od nowa wcale
przez to nie zmalała. Zwłaszcza tarasik przy budynku gospodarczym wprost woła o
nową nawierzchnię. Stara, zrobiona w
latach 70-tych jeszcze przez poprzednich gospodarzy naszego siedliska popękała,
wykruszyła się, podziurawiła, zarosła mchem. No i tegoroczne ulewy dobitnie
pokazały nam, że bez nowego betonu przy budynku gospodarczym nie przetrwają dłużej
wciąż podtapiane i zalewane psie budy. Jedna z nich niestety, już poszła tego
latado rozbiórki. Trzeba zatem zrobić
wszystko by druga ocalała.
Marzy nam się też porządnie wyglądające miejsce
do odpoczynku latem po robocie. Przy budynku gospodarczym byłoby w sam raz, ale
koniecznie potrzeba tam nowej nawierzchni bo teraz nie ma nawet jak postawić
tam stołu, ławy i krzeseł. Nieodwołalnie przyszła zatem pora na betonowanie. W
pobliskim miasteczku zamówiliśmy, co trzeba i gdy góra piasku zaległa na
podwórku a piramida worków cementu w budynku gospodarczym nie było już od
kolejnej roboty odwrotu. W pogodne dni
październikowe nasze podwórko zamienia się odtąd w plac budowy. A w deszczowy
czas odpoczywamy od roboty. Także dzisiaj pada. Jesteśmy w domu, psy śpią wokół
nas pokotem i chrapią, aż miło. Zupa jarzynowa powoli pyrka na piecu. Mogę
zatem w spokoju siąść i napisać co u nas słychać.
No więc, betonowanie….Zawsze
dotąd Cezary męczył się mieszając łopatą piasek z cementem i wodą bezpośrednio
w taczkach. Tym razem postanowił nieco sobie pracę ułatwić i kupił małą,
zgrabną betoniarkę. Na pewno nie raz się ona tu jeszcze przyda, o ile w
przyszłości zdrowie i siły pozwolą mu na tego typu prace. Bo to niestety nadal
wymagająca sporej krzepy robota. Ileż się trzeba piasku nanosić, ile ciężkich taczek
nawozić albo naklęczeć przy wyklepywaniu i wyrównywaniu mokrego betonu, to wie
tylko ten, kto już coś samodzielnie betonował.
Rzecz jasna
często ja jestem zatrudniona w charakterze pomocnika betoniarza. Wszystkie
powierzchnie przed betonowaniem musiałam oczyścić, wyzamiatać, wytyczyć motyką równe
granice. A że zabraliśmy się za betonowanie w porze spadania liści z drzew to
robota ta nie ma końca. Wciąż łapać muszę za grabie i zbieram z trawnika
figlarne, kolorowe listki, które tylko czekają by opaść na mokry beton. Czasem
pomagam Cezaremu w kręceniu kołem od betoniarki, bo gdy jej bęben jest zbyt ciężki
nie dałby sam rady przechylić go i wylać zawartości do taczek. Pod koniec
dniówki natomiast musimy tak zabezpieczać świeżo wybetonowane miejsca by uniemożliwić
wchodzenie tam psom albo by ochronić mokre nawierzchnie przed nadciągającym deszczem.
Ale nie zawsze się to udaje. Wczoraj, gdy poszliśmy z Cezarym na chwilę do domu żeby
przekąsić małe co nieco Jacuś natychmiast skorzystał z okazji, wbiegł na mokry
beton i zostawił tam liczne ślady swego przestępstwa. To samo uczyniła
ciekawska Hipcia a potem beztrosko przyleciała do domu odciskając na kafelkach
i dywanikach jasnoszare pieczątki swych łap.
No, ale poza
pracą równie ważne są wszystkie inne zwyczajne radości i przyjemności. Przechadzki
po okolicach z aparatem fotograficznym. Zabawy z psami w ogrodzie. Wyjadanie z
krzaków ostatnich malin (i dzielenie się nimi z łakomą Hipcią). Wyczesywanie
straszliwie liniejących teraz psiaków, co bardzo lubią i o co się namolnie
dopraszają. Mam jednak wrażenie, iż owo wyczesywanie niewiele daje, bo po
naszym domu fruwają wręcz kłęby jasnej sierści (sierść Misi wygląda zupełnie jak wata!). Nie nadążam z odkurzaniem i
sprzątaniem. Powiewne kłaki wpadają do zupy, herbaty i do wnętrza szaf. „Ozdabiają” wszystkie kanapy i fotele. Zalegają
po kątach. Dolatują nawet na strych, gdzie psy nigdy nie chodzą. Ale pewnie,
gdyby nie szczotkowanie w ogrodzie psiej czeredy, gdyby nie wyskubywanie ich
kłaków z grzbietów i podgardla, byłoby jeszcze gorzej. Jedno, co mnie pociesza,
to to, że linieją wszystkie trzy jednocześnie. A gdy wreszcie skończą i porosną
nową sierścią, znowu zapanuje w domu jako taki ład. Akurat na zimę!:-)
Cóż. Każdy ma
swoje przyjemności. Nasza trzynastoletnia kotka na przykład uwielbia chodzić na
strych, gdzie godzinami czatuje na muchy, biedronki, ptaszki a nawet
nietoperze. Tak, niedawno udało jej się upolować tam malutkiego gacka oraz
niewinną sikorkę, która pewnie wleciała tam za jakąś muszką. Od kiedy odkryłam
mordercze instynkty słodkiej kiciuni zamknęłam wszystkie okna na strychu, żeby
nie pozbawiła życia już żadnego niewinnego zwierzątka. Co innego, jeśli chodzi
o myszy. Na nie niech kochana kicia poluje do woli, bo przed zimą te gryzonie
pchają się do domu i do drewutni wszystkimi szparami. A jak już koteczce
odechce się wchodzić na strych, bo będzie tam za zimno trzeba będzie rozstawić
wszędzie pułapki i spodeczki z trutką. Żeby nie doszło do tego, co w zeszłym
roku, gdy myszy bezczelnie dobrały się do zapasów psiej karmy, naszych kasz,
makaronów i płatków śniadaniowych. Do dzisiaj otrząsam się na wspomnienie tamtych
rozmiarów zniszczeń i tego charakterystycznego, mysiego zapachu!
W deszczowe dni jest
czas na palenie pod kuchennym piecem i przypiekanie w nim pysznych, jadalnych kasztanów
(nareszcie obrodziły nam tej jesieni) albo orzechów włoskich. Na zaparzanie
gorącej herbaty z pigwą i sokiem malinowym a potem nieśpieszne delektowanie się
nią. Na wymyślanie nowych potraw z tego, co natura dała i co trzeba wykorzystać
by się nie zmarnowało. Jak np. makaronu z domowym pesto ze smażoną dynią i
parówkami. A propos pesto. Nareszcie wpadłam na to, że mogę je robić i że to
wspaniały dodatek do różnych dań., Nie wiadomo dlaczego zawsze wydawało mi się,
iż to coś skomplikowanego i drogiego. Fanaberia. A tymczasem
okazało się, że można je bardzo prosto przygotować, o ile ma się dużo natki
pietruszki i czosnku, bo to jest właśnie podstawa tej zielonej pasty.
Podzielę się
przepisem na to moje pesto, bo ono jest na pewno trochę inne od tego znanego
wszystkim, klasycznego pesto. A pokochałam je ogromnie i łakomie raczę się nim,
póki mam do niego wszystkie konieczne składniki.
Zrywam w ogródku
ogromny pęk natki pietruszki ( a pietruszka nadal ładnie rośnie i o ile zima
nie będzie zbyt surowa, to przetrwa ją, a poza pokrzywą będzie pierwszą dostępną wiosenną zieleniną).Do tego dokładam kilka gałązek lubczyku. W domu wszystko
porządnie myję, siekam i blenduję z kilkoma (lub nawet kilkunastoma!) ząbkami
czosnku, z łyżeczką soli kamiennej (sól ma właściwości konserwujące i dzięki niej
pesto może długo stać w lodówce), z połową kostki masła, z łyżką oliwy z
oliwek, z łyżką sosu sojowego, z dużą garścią wyłuskanych ziaren dyni i drugą
garścią słonecznika.
Do czego można
używać takiego pesto? Np., do smarowania chleba. I już nie trzeba nic więcej. To
pyszne, proste jedzonko. Dobre na zimno i na gorąco, gdy się taki chlebek albo
bułkę zapiecze w piekarniku. Można posmarować tą wonną, zieloną pastą jajko na
twardo, plaster białego sera albo mięsa, czy też ziemniaczanego placka i zjadać sobie
jak człowieka nagły głód dopadnie. Pesto nada się świetnie jako dodatek do
gotowanych ziemniaków, pieczonej dyni albo cukinii, do fasoli typu „Jasiek”, do
spaghetti, do pierogów i klusek…Pasuje prawie do wszystkiego, o ile oczywiście lubi
się smak i zapach czosnku z pietruszką. Mniam!
Nie brak też mi
rzecz jasna bardziej duchowych przyjemności i rozrywek. Słucham kojącej duszę muzyki,
czytam sporo ciekawych książek, oglądam niezłe filmy. Aż chciałoby się o
niektórych z nich napisać. Ale na razie to musi poczekać na bardziej dogodną
porę. Bo gdy tylko wychodzi słonko – betonujemy, działamy wspólnie przy
ostatnich, niezbędnych pracach ogrodowych albo polowych.
A gdy deszcz rosi
ziemię tyle jest do zrobienia w domu, że nie starcza czasu na wszystko. Tak czy
siak, jesień czy to słoneczna, czy zachmurzona i deszczowa dobra jest dla nas,
dla natury, dla życia w ogóle. Nadaje właściwy rytm dniom. Wszystko układa na
swoim miejscu. I niech tak będzie nadal…
Nie zwracając zupełnie
uwagi na galimatias ludzkich spraw, na ogromne wzmożenie emocji dokoła, jesień po
prostu robi swoje. Zabierając w poranną wędrówkę po skąpanych w złocistej poświacie
cichych polach i dróżkach oddala od tak obecnego teraz w mediach złośliwego
triumfalizmu i szyderstwa jednych oraz od goryczy, poniżenia i bezsilności drugich. Dla jesieni nieistotne są
bowiem żadne nasze gierki, interesy, zamysły, resentymenty. A tym bardziej nie
liczą się czyjeś przegrane czy wygrane polityczne. Największą wygraną bowiem
jest i powinno być samo życie. Możliwość odczuwania go wszystkimi zmysłami.
Swobodna obserwacja cudów kolejnej pory roku i uczestniczenie w codziennych
przemianach. Jednych wyrazistych, jak dzisiejszego poranka. Innych subtelnych,
będących lekkim muśnięciem pędzla.
Pierwszy raz zmarzły mi dziś dłonie. Pierwszy
raz oczy załzawiły się od chłodu. I pierwszy raz poczułam, że zima blisko. Bliżej
niż się wydawało. I pewnie już wkrótce trzeba będzie wyciągnąć z szafy ciepłą
kurtkę, czapkę i rękawiczki. A sporo jeszcze mamy z Cezarym przed zimą do
zrobienia w ogrodzie i gospodarstwie. Czeka sadzenie czosnku i cebuli, przycięcie malin, przeoranie pola, przesadzenie kilku krzewów, ostatnie koszenie, wylanie betonu przy budynku gospodarczym... Nie wiadomo, czy ze wszystkim uda się zdążyć.
Ale nie martwię się tym, bo przecież po chwilowym oziębieniu wrócić może jeszcze
sprzyjające pracom na zewnątrz ciepło. Zwykle tak właśnie bywa. Teraz oddalam
zatem od siebie myśli o tym, co powinnam i muszę a jedynie patrzę i cieszę się tym,
co dostrzegam wokół. Przecież promienie słoneczne tańczą między złoto-różowymi
liśćmi. Przecież szczodrze kolorują otoczenie we wszystkie odcienie brązu,
czerwieni i żółci. Przecież obłoki na niebie przesuwają się w korowodzie
fantastycznych figur i cieni. Przecież mróz wyczarowuje srebrzyste wzorki na
zielonych wciąż roślinach i na opadłych listkach i gałązkach. Przecież czyste powietrze w charakterystyczny sposób pachnie powiewem jesieni. Tyle razy widziałam, czułam już tą
magię a mimo to za każdym razem ulegam jej na nowo…
Tak. Mróz gdzieniegdzie
pomalował dziś Pogórze na biało. Posypał je iskrzącym brokatem. W
dali delikatnie zabieliły się łąki i stoki wzgórz. Jakby ktoś nakrył je leciutkim tiulem. Poranne słońce dodało tym pejzażom głębi i blasku. Wydobyło z
cienia mocne kolory przebarwiających się drzew i krzewów. Nie dziwota zatem, że
złapałam za aparat fotograficzny i swoim zwyczajem wybiegłam z domu by
uwiecznić te widoki na zdjęciach. To piękno natury, które mam na wyciągniecie
ręki jest niczym wspaniały dar od losu, dlatego grzechem byłoby takiego
prezentu nie przyjąć, nie dostrzegać jego urody, nie być za niego wdzięcznym.
Przyszło nam żyć aż w nadto ciekawych czasach.
Bombardowany od kilku lat kolejnymi, szokującymi nieraz nowinami umysł zmęczony
jest już tym nieustannym dzianiem, tymi surrealistycznymi nieraz wiadomościami,
sprzecznymi opiniami, kłótniami, fałszywymi uśmiechami, atmosferą wrogości i nieufności.
Serce dość ma zagrożeń szczerzących kły z każdego kąta, miraży pustych
obietnic, bezradnego oczekiwania na kolejną wielką niewiadomą.
I pewnie też dlatego wędruję z aparatem fotograficznym,
dlatego dzielę się tymi jesiennymi darami z Wami, pokazuję te pełne świetlistej
urody pejzaże, gdyż staram się w ten sposób budować spokój duszy i dzielić się
nim z każdym, kto także go potrzebuje. Pragnę też zwrócić uwagę, że cokolwiek
by się nie działo w naszym zwariowanym świecie, jakkolwiek by chciano wkręcić nas
w szaloną karuzelę nadziei i lęków, to są i będą nadal istnieć takie dobre chwile,
takie dające oderwanie od wszystkiego niewinne wzruszenia i blaski, takie
przyjazne i bezpieczne pejzaże natury.
Bo jesień
naprawdę potrafi koić i wyciszać, oddalać od gonitwy myśli i wzruszać przechadzając
się po dolinach czy wzgórzach, malując przy tym rzeczywistość po swojemu i
dokonując kolejnych przeistoczeń.
Jesień niczego
ode mnie nie chce. Po prostu jest, tak jak zawsze w tym czasie była. Podążam więc
za nią w wiernym zachwycie.Zanurzam się
w mroźny czar porannego, jesiennego Pogórza. Chodźcie ze mną…
Czy pamiętacie
stary, kilkuodcinkowy polski serial „Z
biegiem lat, z biegiem dni”?Opowiadał on o losach paru rodzin krakowskich żyjących pod koniec XIX i na
początku XX wieku. Jego scenariusz oparty był na kilku powieściach i sztukach z
tamtych czasów. Między innymi na „Domu otwartym” M. Bałuckiego oraz na
„Moralności pani Dulskiej” G. Zapolskiej. Bardzo lubiłam kiedyś ten serial z
powodu świetnie oddanego w nim nastroju przełomu epok i atmosfery samego,
zanurzonego w dekadencko-purytańską aurę Krakowa. Ceniłam go również ze względu
na świetną obsadę (grali tam głównie krakowscy aktorzy tacy jak np. : A. Polony,
T. Budzisz-Krzyżanowska, E. Kolasińska, J. Radziwiłłowicz, J. Stuhr, J. Nowicki)
i zapadające w pamięć historie ludzkie, które opowiedziane były tak, że
przykuwały uwagę i budziły żywe emocje oraz refleksje nad kondycją człowieka,
nad obowiązującymi wtedy i dzisiaj obyczajami.
Chętnie obejrzałabym po raz
kolejny te odcinki, ale niestety, nie znalazłam ich nigdzie w necie. Ot, tylko
niewielkie, budzące ochotę na więcej fragmenty. Widać na nich niektóre pamiętne
sceny z serialu, ale przede wszystkim objawia się tam mglisty i tajemniczy,
oświetlony lampami gazowymi Kraków, szeleszczą długimi sukniami z tiurniurami
panie w ogromnych, pełnych ozdób kapeluszach, krążą po brukowanych uliczkach
podobne do czarnych irysów sylwetki panów w cylindrach albo melonikach,
wyłaniają się spośród migotliwych płomyków świec i lamp naftowych wnętrza
mieszczańskich kamienic pełne gdańskich szaf, wielkich kredensów i drewnianych,
ozdobionych misternymi rzeźbieniami zegarów. Prawie czuje się przenikający
wszystko zapach gorącego wosku, naftaliny, delikatnych perfum, cygar albo podłego
piwa sączonego przez bohaterów w podejrzanych szynkach i spelunkach,
wszechobecnych na ulicach końskich odchodów oraz mdłej woni przypalonej kapusty
dochodzącej z mieszkań w suterenach czy odoru zgnilizny unoszącej się z przepełnionych
rynsztoków. Piękno i brzydota, czystość i brud, romantyzm i turpizm, beztroski uśmiech
i jęk rozpaczy przenikające się wzajemnie, nieodłączne, będące sednem
prawdziwego żywota.
fotos z serialu "Z biegiem lat, z biegiem dni"
Rzecz jasna, te
króciutkie, odnalezione w necie kawałeczki serialu wcale nie zaspokoiły mojego
apetytu na ciekawe opowieści toczące się na przełomie ubiegłych wieków. Wręcz
przeciwnie. Tak już mam, że gdy wejdę w jakiś odpowiadający mi klimat, w jego specyficzny
koloryt, nie chcę się z nim żegnać, ale wchodzić głębiej i głębiej. Wczuwać się
tak mocno, że prawie tam być. Przy okazji przypomniało mi się, jak kiedyś
czytając na głos mojej córce „Władcę pierścieni” obie tak mocno to
przeżywałyśmy, że nawet idąc potem na spacer po lesie wyobrażałyśmy sobie, że
to mokradła, które przemierzał Frodo i śledzący go Gollum. Z każdej kałuży
mrugał do nas złoto magiczny pierścień a za każdym drzewem krył się ork, elf
albo krasnal…Wyobraźnia szalała, rzeczywistość baśniowo się przekształcała i
było to cudowne uczucie.
Nie dziwota
więc, że ucieszyłam się, przypadkiem natrafiając w mojej bibliotece na
literaturę ułatwiającą mi wejście w epokę końcówki Pozytywizmu, następnie
Młodej Polski a wreszcie dwudziestolecia międzywojennego. Z radością odkryłam
też, iż akcja owych książek toczy się nieomal dokładnie w tych samych
miejscach, co serial „Z biegiem lat, z biegiem dni”. Ach, była to prawdziwa
uczta dla mnie!
„Gra pozorów” oraz „Światło i cień” to dwa tomy z trzytomowej serii pod zbiorczym
tytułem: „Kuchennymi drzwiami”
autorstwa Katarzyny Majgier. Na trzeci tom jeszcze poluję, ale mniemam, że
będzie równie dobry jak poprzednie. Głównymi bohaterami serii są
przedstawiciele różnych warstw społecznych, przede wszystkim chłopstwa,
robotników i mieszczaństwa, choć nie brak w niej także postaci reprezentujących
wyższe sfery takie jak kler, ziemiaństwo i szlachtę. W powieści znaleźć można
mnóstwo smacznych nawiązań do klasyki literatury napisanej ponad sto lat temu
oraz do tak znanych postaci żyjących w tamtych czasach, jak Reymont, Wyspiański,
Tetmajer, Rydel czy Zapolska.Jednak
najważniejsi są zwyczajni, pełni emocji, marzeń, lęków i rozczarowań, podobni
do nas ludzie.
Na kartach
powieści śledzimy między innymi dziejeZosi,
brutalnie zwolnionej z pracy młodej, ciężarnej służącej. Z rosnącą fascynacją podążamy
za Florianem, szukającym swego miejsca w życiu, marzącym o literackiej karierze
barwnym młodzieńcu. Spotykamy
bezwzględnie uwodzącego chłopki arystokratę Karola oraz odpłacającego się
pięknym za nadobne dziarskiego chłopa Klemensa. A to wszystko w dawnym, nieco
dusznym, lecz jednocześnie pełnym nieuchwytnego uroku Krakowie albo na podobnej
do reymontowskiej wsi polskiej. Akcja toczy się pośród żyjących pozorami, uwikłanych
w tradycyjne role społeczne i ogromnie przywiązanych do nich ludzi tamtych
czasów. Wśród podobnych do rachitycznych kwiatków dziewcząt i kobiet, zupełnie
zależnych od mężczyzn, uwięzionych w ciasnych gorsetach narzuconych im powinności
oraz uprzedzeń. Wśród mężczyzn zupełnie zepsutych moralnie, lecz przyznających
sobie prawa do oceniania, poniżania i tłamszenia swych żon, córek i ubogich
krewnych. Między szukającymi swego miejsca w życiu ubogimi dziećmi z nieprawego
łoża albo świetnie uposażonymi potomkami szanowanych rodów także nie wiedzących
co ze sobą począć.
Lecz najbardziej interesujące z całej tej galerii
wielokolorowych istot wydają się nietuzinkowe postaci żeńskie. Te, którepróbują wymknąć się skostniałym zasadom
społecznym i wbrew wszystkiemu zmienić je. To m.in. utalentowana artystycznie a
przy tym zakochana w innej kobiecie krawcowa Franciszka, czy też Klementyna, interesująca
się fotografią, odważna i szczera córka prostej chłopki. Autorka wnikliwie i
wzruszająco opisujelosy i emocje
pełnokrwistych, budzących sympatię a często i współczucie ludzi, którzy próbują
walczyć o siebie, którzy mimo ogólnego
zakłamania i przenikającej wszystko gry pozorów chcą być sobą i pragną odrobiny
osobistego szczęścia. Losy bohaterów powieści splatają się ze sobą w bardzo
zaskakujący nieraz sposób a lęk przed opinią publiczną oraz wynikające z niego
tajemnice ciążące nad nimi wywierają znaczący wpływ na nich oraz na życia
napotkanych przez nich osób.
Nie brak również w cyklu „Kuchennymi drzwiami” wątków
sensacyjno - kryminalnych czy też nawiązania do spraw i faktów mocno zajmujących
umysły współczesnych Krakowian. Tych prostych i tych lepiej wykształconych. Pogrzebów znanych Polaków, głośnych wesel,
pierwszych automobili, odniesień do najnowszych trendów w modzie i malarstwie a
nawet do tragedii Titanica. A przede dostrzec można w książkach K.Majgier
subtelną i porozumiewawczą zabawę autorki z czytelnikiem w odczytywanie tropów
literackich oraz delikatnych nitek łączących je z rzeczywistymi zdarzeniami z
tamtych epok.
Jeszcze na
koniec pytania do samej siebie. Dlaczego właściwie tak fascynuje mnie tamta
epoka przełomu wieków? Czy chciałabym żyć w tamtych czasach? Cóż, zawsze uwodziła mnie swym delikatnym, nieco
baśniowym urokiem przeszłość sprzed ponad stu lat. Tak bardzo niepodobna do
naszej, jak gdyby snem była albo lśniącym w oddali mirażem. Odnoszę wrażenie,
iż świat wydawał się wtedy prostszy, bezpieczniejszy, niż dzisiaj, cichszy,
skupiony na rzeczywistych przeżyciach, spotkaniach i rozmowach. Czy ludzie byli
wówczas szczęśliwsi, niż dzisiaj? Nie da się i chyba nie powinno tego oceniać.
Wszystko jak zawsze zależy od konkretnego człowieka, od jego położenia,
urodzenia, układów, w jakich przyszło mu żyć. Biedacy wszystko by wówczas
zrobili by poprawić swój los i znaleźć się na miejscu jakiegoś bogacza, który z
ich punktu widzenia rodząc się w majętnej rodzinie miał wszystko, co
człowiekowi do szczęścia może być potrzebne. Z kolei bogacze, otoczeni drogimi
meblami, powozami, precjozami, bardzo często tkwili między nimi niczym ptaki w
złotej klatce. Zasznurowani w ciasne gorsety tradycji i obyczajów, niezdolni do
zmiany swojego przeznaczenia, do wzięcia spraw w swoje ręce i w imię realizacji
marzeń zdecydowania się na skok w głęboką wodę. Nigdy nie było łatwo i chyba
nie ma idealnych do życia czasów. Jednakże brakuje mi wyraźnie wyczuwalnej
kiedyś a dzisiaj prawie nie do znalezienia między ludźmi nutki romantyzmu,
pasji, odwagi, siły ducha i szlachetności.
Brakuje mi też tamtego piękna,
elegancji i subtelności na co dzień w zachowaniu, ubiorze i języku. Czy jednak
zamieniłabym się z taką Zosią, Klementyną, czy Franciszką z „Gry pozorów” oraz „”Światła
i cienia” i w tamtych realiach chciałabym doświadczać tego, co one? Nie,
wystarczy mi, że przeżywam to wszystko w wyobraźni, że pojawia mi się to w
ostatnich, najbardziej głębokich snach nad ranem. Wówczas wędruję razem z nimi
przez otulony mgłą Kraków, albo przez błotniste dróżki podkrakowskich wiosek. Unoszę
rąbek długiej sukni by nie uwalać jej błotem. Słucham hejnału z wieży
mariackiej patrząc na okutane w kraciaste chusty kwiaciarki, na śmigłych chłopców
na posyłki, pochylonych nad pracą pucybutów i dorożki stukające monotonnie po lśniącym
od deszczu bruku. Spotykam tamtych ludzi
w pewien sposób niewinnych, bo nieświadomych, jak w niedalekim czasie ogromnie
się ten świat zmieni i jak bardzo następne pokolenia tęsknić będą, do tego co
minęło.
Tak,tamtego romantycznego świata długich sukien,
meloników, latarni gazowych i eleganckich powozów już dzisiaj nie ma. To już
tylko zamierzchła historia. Tak, jak nasze obecne czasy dla przyszłych pokoleń
staną się kiedyś tak odległe, tak nierealne, że aż bajkowe. Lecz pewnie w
przyszłości dzięki książkom, filmom i innym, nieznanym nam dzisiaj jeszcze
cudom techniki na chwilę cudownie ożyją. I będzie to niczym magia…
W oczekiwaniu na
trzeci tom tej wielopokoleniowej powieści nie ustaję w poszukiwaniu serialu „Z
biegiem lat, z biegiem dni”. A podtrzymując specyficzną atmosferę filmu i
książek słucham wspaniałych piosenek z „Piwnicy pod Baranami”. Oglądam też z uśmiechem poniższą, zabawną scenkę inspirowaną „Szałem” Podkowińskiego a
przedstawioną genialnie przez Halinę Wyrodek i Jacka Wójcickiego….
*Polski serial historyczno-obyczajowy
„Z biegiem lat, z biegiem dni”, wyprodukowany w 1980 r., w reż. A.Wajdy i E.Kłosińskiego
*Katarzyna Majgier, „Gra
pozorów”, t. 1, wyd. „Słowne”, 2022,415
s,
oraz „Światło i cień”, t.2, 432 s.
*link do
ciekawego wywiadu z autorką cyklu „Kuchennymi drzwiami”, Katarzyną Majgier: