Marzec… Jak co roku o tej porze idzie, zbliża się
do nas szybkimi krokami wiosna. Mimo, że poranki nadal są mroźne a tu i ówdzie
zalegają resztki starego, czy niewielkie ilości nowego śniegu, to wiadomo, że
to już raczej ostatnie podrygi zimy. Wie o tym słońce, które coraz wyrazistszym blaskiem oblewa kolejne poranki. Wiedzą o tym ptaki, które śpiewają coraz głośniej
i coraz radośniej. Wiedzą krety, które z zapałem tworzą nowe kopce. Wiedzą
krzewy i drzewa, na gałęziach których nabrzmiewają całkiem pokaźne pączki i
bazie. To normalne i zwyczajne objawy nadchodzącej zmiany pory roku. Przyroda
budzi się z zimowego snu, jak zawsze zwykła się budzić w dogodnym dla siebie
czasie. To banalne i oczywiste stwierdzenie. A jednak nadal jest w nim jakaś magia i
wyraźna nadzieja. Bo każda wiosna budzi w nas nowe nadzieje. Ogarnia nas jak
wszechpotężny, wspaniały czar, któremu chcemy poddać się raz jeszcze, w którego
moce chcemy zaufać.
Pragniemy
odrodzenia nie tylko przyrody, ale i nas samych, naszych zmęczonych zimą a zwłaszcza
brakiem światła i ruchu ciał oraz dusz. Marzymy także o powrocie normalności w
każdej dziedzinie życia. No bo skoro nadchodzi wiosna wraz z jej blaskiem,
siłą, nowym zastrzykiem energii życiowej, to dlaczegóż by nie miała ona dotyczyć
innych sfer życia, innych przejawów działalności człowieka? Wszak jesteśmy
systemem naczyń połączonych i jeśli zmiany na lepsze zdarzają się w jednym
miejscu, to powinny też one rozlać się na inne obszary. Chcemy w to wierzyć i
mamy prawo do owej, pewnie nieco naiwnej, wiary. Bo tak samo jak dość mamy już
mrocznych i mroźnych dni za oknem, równie mocno mamy potąd mroku w świecie polityki opętanym
destrukcją, korupcją i propagandą. Mamy dość poczucia zagrożenia, narastającej
agresji, kłamstw, nastawiania jednych przeciwko drugim, bawienia się naszymi
życiami i wywracania ich do góry nogami niczym nic nie znaczących pionków na
szachownicy. Mamy dość niepewności, która wlewa się co dnia w nasze serca i
zaburza ich zwykły rytm, odbiera optymizm, sprawia, że znękani odwracamy się od
tego, co nas przeraża i dręczy.
A po to by nie popaść w depresję albo
szaleństwo chowamy się na swoich maleńkich wyspach jakże kruchej, bo jednak
zależnej od spraw wielkiego świata, codzienności. I troskliwie tkamy tę
codzienność po swojemu, zaprzeczając owej zewnętrznej grozie i cerując w pocie
czoła kolejne, pojawiające się tam dziury i mereżki. Jednak coraz mniej w nas
już siły i samozaparcia a coraz więcej rezygnacji, pesymizmu i odrętwienia. Bo
za długo już trwa ten dziwny stan zawieszenia. Ten napór postępującego zewsząd mroku
i chłodu. I choć na początku zdawał się on nam dziwnym snem, z którego lada
chwila się przebudzimy i wszystko znowu będzie, jak dawniej, to z biegiem czasu
straciliśmy wiarę w bliskość owej przemiany na lepsze. Tym bardziej, iż do
starych zmartwień i obaw zaczęły lawinowo dołączać kolejne, coraz dziwniejsze,
coraz bardziej nas osaczające i bezlitośnie wsączające się w życie każdego. Po
niby pandemii, która pozwoliła na przejęcie kontroli nad ludzkością, nastąpił
sztucznie wywołany kryzys gospodarczy, po
nim wojna a w tle zaczął się do tego wszystkiego posuwać w szybkim tempie walec
szalonego ekologizmu i klimatyzmu, nowego bożka rządzących. Wydaje się jakby ktoś
specjalnie chciał zastraszyć ludzkość i sprawić, by potulna i ogłupiała bez
szemrania poddawała się kolejnym wariactwom i przerażającym pomysłom władców
tego świata. Jedynego wszak, jaki mamy. Ukochanego i nadal jakże pięknego a
jednocześnie tak niepodobnego do tego, jakim był przed trzema laty. Zabiera się
nam zdrowie, wolność, uczciwość, swobodę wyrażania poglądów i pamięć o tym, jak
powinno być. A w zamian uczy się nas konformizmu, potulności, cwaniactwa,
cynizmu, zwątpienia, znieczulicy. Coraz częściej myślę, że już niedługo
zapomnimy jak było kiedyś, a zapomniawszy nie będziemy robić nic by do tego
wrócić. A to, co jest będzie się nam zdawać jedyną realną rzeczywistością.
Świat tryumfujących demonów wojny, niedoborów surowców naturalnych i żywności,
świat totalnej kontroli nad nami, świat nowych chorób i masowego wymierania
ludzi, świat obojętności na to co się dzieje, co nas otacza…
Do czego to
wszystko zmierza? Czy w końcu się zatrzyma? A może ktoś bada nas cały czas, ile
jesteśmy w stanie znieść i poddaje globalnemu, przekraczającemu nasze
pojmowanie eksperymentowi? Ale jaki jest cel tego eksperymentu i kiedy jego
inicjator, tajemniczy badacz uzna go za zakończony? I czy to zależeć będzie od
jego woli, czy od działań podmiotów owego potwornego eksperymentu? Czy w ogóle
coś od tych podmiotów zależy? A może jednak
wszystko? Myśl taką poddał mi pewien film, obejrzany niedawno w TV. Nosił on tytuł „Życie, którego nie było”(prod. USA, 2004 r.). Chodziło w nim o to, że rodzicom
zabierano dzieci a potem wymazywano z ich głów najmniejsze nawet wspomnienie o
utraconych dzieciach. Owo zapomnienie było niczym trujący gaz, którego
działaniu bez oporów poddawała się przeważająca większość rodziców. I żyli bez
swoich dzieci jak gdyby nigdy nic, nie tęskniąc za nimi, nie odczuwając w
najmniejszym stopniu ich braku. Niby szczęśliwi i zwyczajni, ale jednak poprzez
wyzucie z uczucia miłości do swych dzieci kojarzący się z robotami albo
zombie. Jednak znalazła się tam pewna kobieta, która mimo zastraszania,
ogłupiania i osaczania nie dała sobie pamięci o swym synu odebrać. I robiła
wszystko, co tylko było w jej mocy by dowiedzieć się, co się z nim stało a także
odzyskać go. Siła matczynej miłości okazała się większa niż okrutne starania bezwzględnych
eksperymentatorów. Co dzisiaj może być taką siłą? Co może być dla nas taką
odradzającą, przywracającą spokój i dobro na świecie wiosną, która przypomni
nam o tym, co naprawdę ważne, dla czego warto żyć i się starać, co warte jest
przekazania w dziedzictwie naszym dzieciom?
fotos z filmu "Życie, którego nie było"
Dlaczego znowu ośmielam się pisać o takich rzeczach? Tak
oczywistych, że wręcz banalnych? Bo wydaje mi się, że milczenie o tym, o czym
powinno się mówić głośno a nawet krzyczeć jest przyzwoleniem na to, co jest. Bo
wiele już razy w historii właśnie za milczącym przyzwoleniem większości władzę
przejmowali okrutni dyktatorzy i przemieniali życie podległych sobie obywateli
w piekło, cały czas wmawiając im, iż dążą do zaprowadzenia na ziemi
niebiańskich, pełnych szczęśliwości porządków.
I tu przypomina mi się kolejny, obejrzany niedawno niemiecki film z 1982 roku pt.. „Biała róża” Opowiada on o mało znanej, tajnej organizacji niemieckich studentów działających w czasie
II w.św. i sprzeciwiających się
totalitarnym rządom faszystów oraz demaskujących w swych ulotkach prawdziwe
oblicze Hitlera i jego zwolenników. Działanie
owych młodych, miłujących prawdę i wolność ludzi z góry było skazane na porażkę
i rzeczywiście zapłacili najwyższą cenę za swoją odwagę. Jednak gdyby nie oni, gdyby
nie ich desperackie, lecz ze wszech miar
konieczne czyny, jakżeby dzisiaj współcześni Niemcy mogli spojrzeć sobie w
twarz? Jak mogliby żyć bez poczucia wstydu, iż kiedyś nie znalazł się między
nimi nikt, kto miał odwagę przeciwstawić się złu? Dziś działaczom owej
antyfaszystowskiej organizacji, rodzeństwu Hansowi i Sophie Schollom oraz ich
przyjacielowi Christophowi Probstowi stawia się pomniki, ich imiona nadaje się szkołom,
ulicom i placom. Są powodem dumy i ulgi dla współcześnie żyjących Niemców. I tu
rodzi się pytanie: czy i wśród dzisiejszej młodzieży kiedykolwiek znajdą się śmiałkowie
mający odwagę sprzeciwiać się reżimowi bezdusznych, do końca pragnących przejąć
władzę nad światem elit? I absolutnie nie chodzi mi tutaj o wojujących
ekologistów, którzy moim zdaniem swoimi akcjami robią planecie więcej szkody,
niż pożytku, co więcej, wydają się jedynie jednym z trybików postępującego na
świecie dyktatu klimatystów. Myślę o odważnych, prawych ludziach miłujących
pokój, rozumiejących, co naprawdę dzieje
się na świecie i próbujących powstrzymać jego upadek jakimkolwiek pozytywnym
działaniem, mówieniem prawdy, nieodwracaniem głowy od tego, co dręczy dzisiaj
ludzkość, nieuciekaniem w świat fikcji, zabawy i bylejakości…
fotos z filmu "Biała róża"rodzeństwo Hans i Sophie Scholl oraz Christopf Probst
No dobrze, ale
jakąż wagę mają wobec tego takie moje teksty? Czytam wszak co dnia mnóstwo
podobnych. Apeli do rozsądku i serca ludzi. Wołania o otrząśnięcie się z letargu,
przejrzenia na oczy i odważne podniesienie pochylonej dotąd niewolniczo głowy.
Czytam i niestety czuję, iż sama także coraz bardziej obojętnieję na ich
znaczenie, na ich przekaz. Wszystko zdaje się nieistotnym szmerem w obliczu wszechobecnego, chocholego tańca, wszystko
odbija się o „ostry cień mgły”, jak zwykł ów stan bezsiły i grozy nazwać niegdyś
nasz prezydent. Ale przecież nie mam nic więcej niż to moje pisanie. I nie mogę
nic więcej jak od czasu do czasu nudzić wciąż o tym samym. Choćby nikt tego nie
czytał a przeczytawszy zaraz zapomniał. I nie mam też nic więcej, niż to
kolejne czekanie na wiosnę, która oby przyszła i okryła zielonym płaszczem nie
tylko zmarzniętą po zimie przyrodę, ale i nasze równie przemarznięte dusze oraz cały świat czekający z utęsknieniem na zdjęcie z niego złego czaru…