Strony

poniedziałek, 27 marca 2023

Wiosna jak narkotyk…

 


 

   Przed nami kilka chłodniejszych, by nie powiedzieć na powrót zimowych dni. Dlatego jest okazja by napisać o tym,  jaki był początek wiosny w naszych stronach. Otóż przyniósł on Pogórzu Dynowskiemu sporo ciepłych, słonecznych, pełnych nowej energii dni. Nie dziwota zatem, że przemożny zew natury kazał nam wyleźć z zimowej gawry i natychmiast brać się do roboty w gospodarstwie. 





  Ów zew, jak zwykle, owładnął nami nieomal narkotycznie, dlatego nie bacząc na wiek oraz minimalną po zimie wydolność fizyczną rzuciliśmy się z Cezarym w intensywny wir prac ogrodowych. Jednak obolałe mięśnie i w ogóle osłabione organizmy bardzo szybko kazały nam nieco powściągnąć owe beztroskie zapały. Okazało się, iż kilka godzin dziennie sprzątania na grządkach, przekopywania ziemi albo cięcia drewna opałowego daje nam tak bardzo w kość, że (opaleni a nawet spaleni pierwszym słońcem) padamy wieczorem jak ścięci, często nawet nie mając sił by się umyć, czy cokolwiek jeszcze zrobić w domu. A to padnięcie oznacza przeważnie długi, mocny sen, który obezwładnia i zawłaszcza. Można tylko leżeć bez przytomności i chrapać jak niedźwiedź. A rano wstawać pokrzywionym niczym paralityk i pojękując zaczynać kolejny dzionek z nadzieją, że szybko się człowiek rozrusza i znowu do pożytecznej roboty się weźmie.




   Bo przecież wbrew owemu kiepskiemu samopoczuciu ogromnie chce się znowu z domu wyjść i przebywać pośród upajających, wiosennych aromatów, pośród śpiewu ptasząt, kumkania żab i bzyku muszek. Zarażać się od budzącej się przyrody jej entuzjazmem i ochotą do działania. Bo właśnie w tym działaniu  w otoczeniu natury tkwi uzdrawiający sens odrodzenia ducha oraz ciała. Jest w nim coroczna, dająca nadzieję i przywracająca równowagę wszechrzeczy powtarzalność. I staje się oczywiste, iż póki żyjemy – działamy potwierdzając tym samym jedność z tym, co dookoła. 





   Przezwyciężamy niemoc i ból ufając, iż z każdym dniem będziemy czuć się lepiej, aż w końcu przepoczwarzeni, wydobędziemy się z niepotrzebnych już kokonów psychicznych czy fizycznych ograniczeń i na powrót młodzi jak kolorowe motyle wzlecimy wysoko by znowu czerpać z życia wolność i czystą radość. Bo furda tam złowieszczy upływ czasu! Furda wszelkie zimowe, egzystencjalne zwątpienia! To wszystko znika, przepada jak zły sen. Niech się tam w dalekim świecie wariactwo kotłuje, niech się kto chce w medialnych bajdurzeniach nurza, ale tu niech trwa zwyczajny, prosty świat, który nie daje się zmienić, wyzuć ze swojej istotności, przekabacić i bezpowrotnie zepsuć.



    Bo przecież tu jak zawsze płyną po niebie majestatyczne obłoki a nad polami świergoczą niewinne ptaszęta. Bo rolnicy od świtu orzą ciężką, spiżową glebę. Bo wilgotna,  płodna ziemia tylko czeka by urodzić nową, wspaniałą zieleń młodych zbóż. Bo na zielonym kobiercu łąk zakwitną już wkrótce kolorowe kwiaty i zioła. A słońce będzie temu wszystkiemu szczodrze przyświecać. A deszcz poić. A wiatr tańczyć swobodnie pośród soczystych traw oraz obsypanych świeżymi listeczkami gałązek wierzb i brzóz. A my,  żyjący tu ludzie wdzięczni jesteśmy, iż kolejny raz dane nam jest to wszystko widzieć, doświadczać….


   

  

  

   Oto co wiosna robi z człowiekiem – gotów jak dziecko znowu uwierzyć w proste szczęście. Upić się nim raz jeszcze, nie bacząc na czyhający w niedalekiej przyszłości kac i przykre otrzeźwienie z niedawnych, baśniowych złudzeń. Ale póki co tak dobrze jest móc przysiąść na ławie w ogrodzie i oddychając ostrym, żywicznym powietrzem spokojnie w niebo się zapatrzyć, nabrzmiałe pączki na drzewach i krzewach ze wzruszeniem witać, radosnymi brykaniami psów się cieszyć i biegać z nimi po ogrodzie w wariackim pędzie. A potem pójść na łąkę  i po raz nie wiadomo który zachłysnąć się tą przestrzenią, kolorami, ciszą, uczuciem cudownego uwolnienia od cywilizacji. I krążyć pośród zeszłorocznych traw dostrzegając między nimi nowe, rwące się do życia roślinki. I wzdychać raz po raz – nareszcie, nareszcie, wiosna! 



  Wiosenne przemiany zasługują rzecz jasna nie tylko na przeżywanie ich na bieżąco, ale i na ich upamiętnienie. Dlatego co jakiś czas łapię za aparat fotograficzny i dokumentuję najważniejsze, najpiękniejsze albo najbardziej charakterystyczne momenty tych marcowych dni. Zdjęcia oczywiście nie są w stanie oddać całego nastroju i urody początku wiosny, ale fotografowanie sprawia mi radość i daje sporo swobody oraz satysfakcji, czego i Wam życzę!:-)

  












środa, 15 marca 2023

Rzeka...

 


   W któryś z niedawnych słonecznych dni pojechaliśmy nad rzekę. Około 11 km od naszego przysiółka wśród wzgórz, łąk i pól majestatycznie przepływa San. Nieczęsto nad nim bywamy, bo zawsze zagonieni, w pośpiechu, w uwikłaniu w tysiące codziennych, powtarzalnych spraw rzadko znajdujemy czas, siłę i chęć by się wyrwać z tego kołowrotku. Jednak są takie chwile, że coś tam człowieka gna, coś uparcie przyzywa. I nieważne, że marcowy wiatr wieje tak, jakby głowę chciał urwać. Po prostu chce się zapomnieć na chwilę o wszystkim. Zostawić za sobą czas i swoją zwyczajną codzienność. Po to by patrzeć w nurt szybko mknącej wody. Wsłuchiwać się w jej szum, plusk,  pełen mocy śpiew. Czuć na twarzy drobne kropelki z rozbryzgujących się obok fal. Wpatrywać się w ciemną, sekretną toń. Zauważać w niej taniec błysków i cieni, migoczących zielonkawo ryb. Przyglądać się dostojnym srebrzysto-omszałym wielkim głazom i  ułożonym wokół nich drobnym, wielobarwnym kamyczkom. Skąd one się tu wzięły? Jak długo tu leżą? Co widziały podczas gdy wody toczyły się między nimi  w dni pogodne i pochmurne, w przeszłe lata, jesienie, zimy i wiosny? Jakie opowieści się tu toczyły? Może wyszepczą coś o tym szorstkie trawy nadrzeczne i giętkie szuwary? 



   A może wcale nie trzeba szukać treści w tym, co jest czystą naturą,  dzikim prądem, wszechwładnym przemijaniem i stałością zarazem? Może wystarczy przez moment nie myśleć o niczym. Zespolić się z tym, co trwa w wiecznym przepływie, w nieokiełznaniu i dzikości, w mądrości i pełni znacznie większej, niż jakakolwiek mądrość człowieka. Odetchnąć głęboko w obliczu tego wspaniałego, kojącego zmysły bezkresu, który był, jest i będzie, gdy po nas ślad dawno już zaginie… Pewnie gdybym na co dzień mieszkała blisko rzeki nie wywierałaby ona na mnie takiego wrażenia. Pewnie bym przywykła i nie zauważała jej mocy oraz piękna. Dlatego chyba dobrze, że tylko co jakiś czas obcować mogę z tą rzeczną magią. A z tego obcowania czerpać lekkość i wolność duszy, dystans do spraw świata, zespolenie z tym co prawdziwe, odwieczne i niepoddające się wpływom ludzkim.



   A że tak się złożyło, iż ostatnia moja wizyta nad Sanem zbiegła się z lekturą pewnej książki o całkiem innej rzece, tym bardziej przemawiała do mnie melodia wzburzonych fal w kolorze indygo, tym mocniej czułam w sobie moc historii, o której w owej książce właśnie czytałam. Wystarczyło przymknąć na chwilę oczy albo niewidzącym wzrokiem zapatrzeć się gdzieś w dal i już współczesny San zamienił się w dziewiętnastowieczną Tamizę. I już znalazłam się w położonej właśnie nad Tamizą Gospodzie pod Łabędziem, w której w dużej mierze toczy się akcja książki Diane Seterfield, „Była sobie rzeka”.



   Nie pierwszy raz na łamach bloga piszę o zachwycających mnie książkach (a przecież tylko o takich warto pisać). Każda z nich  miała w sobie jakiś specyficzny rodzaj magii. Przemawiała głosem prawdy wprost do duszy. Trącała w niej to, co najważniejsze a tak trudno nazywalne w słowach, uczucia i emocje ludzkie tak zazwyczaj niepochwytne i delikatne. Tłumaczyła to, co tak trudne do wytłumaczenia a co nagle, za jej przyczyną stawało się proste i zrozumiałe. Podobne wrażenie wywarł na mnie kontakt z powieścią Diane Setterfield. Miałam uczucie, jakbym od dawna czekała na spotkanie z tą książką a dotknąwszy jej poczuła, rozpoznała w niej to, co znaleźć chciałam, trochę tak jakby ktoś magicznie przelał na karty powieści moje dawne sny i rojenia... Już po przeczytaniu kilku pierwszych stron owej grubej księgi poczułam oczarowanie, zdumienie i wzruszenie.



   Oto miałam przed sobą wspaniałą wielowątkową historię o losach mieszkańców starej, angielskiej gospody oraz wędrowców wnoszących do niej kawałek swojej prawdy, swoich przeżyć. Usiadłszy niewidzialnie pośród bywalców gospody wkraczałam w niezwykłe opowieści o duchach rzeki, o zaginionych dziewczynkach, o cudownie zmartwychwstałych topielcach, o miłościach i rozczarowaniach, o miłości i nienawiści, o lękach i pragnieniach, o sile dobra i zła, o niespełnieniu i przemijaniu…. Atmosfera gospody, jej gościnność, ciepło i zaciszność sprawiały, że wyobrażając sobie, iż trzymam w ręku kufelek zacnego piwa albo cydru wsłuchuję się razem ze wszystkimi w dziwne i fascynujące  opowieści ze świata. A wyznam Wam, iż kiedyś, bardzo dawno temu mnie samej nieco naiwnie i dziecinnie marzyło się mieć taką właśnie gospodę pod lasem i razem z Cezarym prowadzić ją po swojemu goszcząc w niej ciekawych ludzi z okolic i ze świata. A ponieważ realizacja owego marzenia okazała się niemożliwa, swoje tęsknoty na temat takiej gospody zawarłam w kilku historiach publikowanych tu na blogu. Może niektórzy z Was pamiętają jeszcze moją „Gospodę pod złotym liściem”, która była centralnym punktem opowiadań  „Miasteczka odnalezionych myśli”. „Balu na powitanie jesieni”, „Zimowego powrotu wędrowców”? Nieraz też przychodzi mi do głosy, że sam blog jest dla mnie namiastką takiej właśnie baśniowej nieco gospody.



   Tak więc wziąwszy do ręki książkę „Była sobie rzeka” raptem poczułam się jakbym była u siebie. Jakbym wchodziła do zbudowanego z dawnych marzeń i wizji świata. Potem po kilka godzin dziennie chłonęłam w siebie tę lekturę nie rozczarowując się ani na chwilę a wręcz przeciwnie, żałując, iż za szybko czytam i już za moment romans z tą opowieścią będzie już dla mnie tylko cudownym wspomnieniem…I tak się właśnie stało, bo przecież to, co się zaczyna, kiedyś musi się skończyć. Przecież nawet rzeka mknąc tak swobodnie w dal kiedyś wpadnie do morza a tam zmiesza się z wodami innych rzek i po jakimś czasie nie do rozróżnienia staje się to co i dlaczego w niej płynie. Już tyle spotkań z cudownymi książkami za mną… A wszystkie one wpłynęły we mnie i każda coś ważnego zostawiła po sobie. Kolejną kropelkę i jeszcze kolejną... Ale bardzo trudno te krople od siebie oddzielić, rozróżnić, nazwać i wiedzieć skąd się wzięły. Zostają tylko wzruszenia, skojarzenia, strzępki wizji, odpryski marzeń, prawd i odwiecznych tęsknot kłębiących się w nieskończonych wodach duszy…



   A co z książką Diane Setterfield? Ach! Chcąc mimo wszystko przedłużyć ów moment obcowania z tą kunsztownie i magicznie napisaną  a także pięknie wydaną powieścią postanowiłam napisać o niej na blogu. I z tęsknotą wspominam moją wędrówkę nad Sanem, który na jedno marcowe popołudnie przemienił się w pełną tajemnic dziewiętnastowieczną Tamizę…


* "Była sobie rzeka", Diane Setterfield, wyd. Albatros, 2020, 

motto książki: "Za granicami tego świata leżą inne światy. Są miejsca, które można przekraczać. Oto jedno z nich."

czwartek, 9 marca 2023

Dzieci i starcy…

 

 wczorajszy widok na San

***


Dzieci i starcy, starcy i dzieci

Ci, którym wolno wciąż być sobą

Mówić, co myślą, szczerością świecić

I prawdę głosić ze swobodą

 

Jedni niczego się jeszcze nie boją

Drudzy nie boją się już niczego

Przed drugim człekiem śmiało stoją

I prosto z serca mówią do niego

 

Krzyczą, że król jest nagi przecie

Dziwią się innym, że wciąż kłamią

Że świta króla bzdury plecie

Że ośmieszają władcę, mamią

 

Słowa dzieciaków jak grom z nieba

Zdają się wyczekanym cudem

Bo właśnie tego było trzeba

Prawdę wykrzyczeć bez ogródek

 

I mowa starców łzy wyciska

Rzeczy zwąc tylko po imieniu

Tak działa prawda, która z bliska

Nie do zniesienia jest dla wielu

 

W bój zaraz rusza wierna klika

(mnóstwo służalców wkoło było)

Ponownie w bagnie kłamstwa znika

To, co przez chwilę pięknie lśniło

 

Któż spokój króla śmiał zakłócać?

Kto się wyłamał z chwalców chóru?

Pewnie to ruska jest onuca

Foliarz lub jeden z głupich szurów

 

Młot propagandy sprawnie wali

Zgniata szyderstwem prawdy ziarno

Nie będą starcy zdziecinniali

I dzieci mówić co jest prawdą

 

***

 

Poszli nad rzekę starzec z dzieckiem

By czytać baśnie Andersena

I by zapomnieć, że współcześnie

Na słowa szczere miejsca nie ma…*

 

 

 

                                                            Wanda Półtawska na otwarciu oddziału noworodków

 

*Główną Inspiracją dla napisania powyższego wiersza było dla mnie niedawne otwarcie oddziału noworodków w szpitalu dziecięcym w Krakowie, gdzie 101 letnia Wanda Półtawska (lekarz psychiatrii, była więźniarka obozu w Ravensbruck, której imię nadano uroczyście owemu oddziałowi) wobec mnóstwa zgromadzonych tam, odzianych w maseczki dygnitarzy oświadczyła kategorycznie: „Patrzę na was i nie posiadam się ze zdumienia, że macie te szmaty, bo kto wierzy, że one nas chronią przed wirusami? Medycyna nas okłamuje”.

Jej słowa wprawiły zebranych w ogromną konsternację. Zatem usłużny dyrektor szpitala natychmiast pośpieszył z wyjaśnieniem, iż : „„Pani Półtawska ze względu na swój wiek żyje w innej epoce, w innej rzeczywistości” 

*Innym powodem, dla którego chciałam o tym napisać była nasza niedawna z Cezarym wizyta u neurologa, który wobec zebranych w poczekalni pacjentów zawsze występuje w masce i napomina wszystkich surowo by owe maski czym prędzej nałożyli, natomiast gdy tylko wchodzi do gabinetu opuszcza poniżej brody swoją maskę i nie ma też nic przeciw temu, by pacjent zrobił to samo….Cóż. Teatr absurdu trwa.

*Mam nadzieję, że moim czytelnikom znana jest baśń Andersena pt. „Nowe szaty cesarza”, w której niewinne dziecię demaskuje obłudę otaczających władcę dworaków i służalców.

 


niedziela, 5 marca 2023

Oczywistości…

 


 


  Marzec… Jak co roku o tej porze idzie, zbliża się do nas szybkimi krokami wiosna. Mimo, że poranki nadal są mroźne a tu i ówdzie zalegają resztki starego, czy niewielkie ilości nowego śniegu, to wiadomo, że to już raczej ostatnie podrygi zimy. Wie o tym słońce, które coraz wyrazistszym blaskiem oblewa kolejne poranki. Wiedzą o tym ptaki, które śpiewają coraz głośniej i coraz radośniej. Wiedzą krety, które z zapałem tworzą nowe kopce. Wiedzą krzewy i drzewa, na gałęziach których nabrzmiewają całkiem pokaźne pączki i bazie. To normalne i zwyczajne objawy nadchodzącej zmiany pory roku. Przyroda budzi się z zimowego snu, jak zawsze zwykła się budzić w dogodnym dla siebie czasie. To banalne i oczywiste stwierdzenie.  A jednak nadal jest w nim jakaś magia i wyraźna nadzieja. Bo każda wiosna budzi w nas nowe nadzieje. Ogarnia nas jak wszechpotężny, wspaniały czar, któremu chcemy poddać się raz jeszcze, w którego moce chcemy zaufać.



   Pragniemy odrodzenia nie tylko przyrody, ale i nas samych, naszych zmęczonych zimą a zwłaszcza brakiem światła i ruchu ciał oraz dusz. Marzymy także o powrocie normalności w każdej dziedzinie życia. No bo skoro nadchodzi wiosna wraz z jej blaskiem, siłą, nowym zastrzykiem energii życiowej, to dlaczegóż by nie miała ona dotyczyć innych sfer życia, innych przejawów działalności człowieka? Wszak jesteśmy systemem naczyń połączonych i jeśli zmiany na lepsze zdarzają się w jednym miejscu, to powinny też one rozlać się na inne obszary. Chcemy w to wierzyć i mamy prawo do owej, pewnie nieco naiwnej, wiary. Bo tak samo jak dość mamy już mrocznych i mroźnych dni za oknem, równie mocno mamy potąd mroku w świecie polityki opętanym destrukcją, korupcją i propagandą. Mamy dość poczucia zagrożenia, narastającej agresji, kłamstw, nastawiania jednych przeciwko drugim, bawienia się naszymi życiami i wywracania ich do góry nogami niczym nic nie znaczących pionków na szachownicy. Mamy dość niepewności, która wlewa się co dnia w nasze serca i zaburza ich zwykły rytm, odbiera optymizm, sprawia, że znękani odwracamy się od tego, co nas przeraża i dręczy. 



   A po to by nie popaść w depresję albo szaleństwo chowamy się na swoich maleńkich wyspach jakże kruchej, bo jednak zależnej od spraw wielkiego świata, codzienności. I troskliwie tkamy tę codzienność po swojemu, zaprzeczając owej zewnętrznej grozie i cerując w pocie czoła kolejne, pojawiające się tam dziury i mereżki. Jednak coraz mniej w nas już siły i samozaparcia a coraz więcej rezygnacji, pesymizmu i odrętwienia. Bo za długo już trwa ten dziwny stan zawieszenia. Ten napór postępującego zewsząd mroku i chłodu. I choć na początku zdawał się on nam dziwnym snem, z którego lada chwila się przebudzimy i wszystko znowu będzie, jak dawniej, to z biegiem czasu straciliśmy wiarę w bliskość owej przemiany na lepsze. Tym bardziej, iż do starych zmartwień i obaw zaczęły lawinowo dołączać kolejne, coraz dziwniejsze, coraz bardziej nas osaczające i bezlitośnie wsączające się w życie każdego. Po niby pandemii, która pozwoliła na przejęcie kontroli nad ludzkością, nastąpił sztucznie wywołany kryzys gospodarczy,  po nim wojna a w tle zaczął się do tego wszystkiego posuwać w szybkim tempie walec szalonego ekologizmu i klimatyzmu, nowego bożka rządzących. Wydaje się jakby ktoś specjalnie chciał zastraszyć ludzkość i sprawić, by potulna i ogłupiała bez szemrania poddawała się kolejnym wariactwom i przerażającym pomysłom władców tego świata. Jedynego wszak, jaki mamy. Ukochanego i nadal jakże pięknego a jednocześnie tak niepodobnego do tego, jakim był przed trzema laty. Zabiera się nam zdrowie, wolność, uczciwość, swobodę wyrażania poglądów i pamięć o tym, jak powinno być. A w zamian uczy się nas konformizmu, potulności, cwaniactwa, cynizmu, zwątpienia, znieczulicy. Coraz częściej myślę, że już niedługo zapomnimy jak było kiedyś, a zapomniawszy nie będziemy robić nic by do tego wrócić. A to, co jest będzie się nam zdawać jedyną realną rzeczywistością. Świat tryumfujących demonów wojny, niedoborów surowców naturalnych i żywności, świat totalnej kontroli nad nami, świat nowych chorób i masowego wymierania ludzi, świat obojętności na to co się dzieje, co nas otacza…



   Do czego to wszystko zmierza? Czy w końcu się zatrzyma? A może ktoś bada nas cały czas, ile jesteśmy w stanie znieść i poddaje globalnemu, przekraczającemu nasze pojmowanie eksperymentowi? Ale jaki jest cel tego eksperymentu i kiedy jego inicjator, tajemniczy badacz uzna go za zakończony? I czy to zależeć będzie od jego woli, czy od działań podmiotów owego potwornego eksperymentu? Czy w ogóle coś od tych podmiotów zależy? A  może jednak wszystko? Myśl taką poddał mi pewien film, obejrzany niedawno w TV. Nosił on tytuł „Życie, którego nie było”(prod. USA, 2004 r.). Chodziło w nim o to, że rodzicom zabierano dzieci a potem wymazywano z ich głów najmniejsze nawet wspomnienie o utraconych dzieciach. Owo zapomnienie było niczym trujący gaz, którego działaniu bez oporów poddawała się przeważająca większość rodziców. I żyli bez swoich dzieci jak gdyby nigdy nic, nie tęskniąc za nimi, nie odczuwając w najmniejszym stopniu ich braku. Niby szczęśliwi i zwyczajni, ale jednak poprzez wyzucie z uczucia miłości do swych dzieci kojarzący się z robotami albo zombie. Jednak znalazła się tam pewna kobieta, która mimo zastraszania, ogłupiania i osaczania nie dała sobie pamięci o swym synu odebrać. I robiła wszystko, co tylko było w jej mocy by dowiedzieć się, co się z nim stało a także odzyskać go. Siła matczynej miłości okazała się większa niż okrutne starania bezwzględnych eksperymentatorów. Co dzisiaj może być taką siłą? Co może być dla nas taką odradzającą, przywracającą spokój i dobro na świecie wiosną, która przypomni nam o tym, co naprawdę ważne, dla czego warto żyć i się starać, co warte jest przekazania w dziedzictwie naszym dzieciom?  

                                                                           fotos z filmu "Życie, którego nie było"

   Dlaczego znowu ośmielam się pisać o takich rzeczach?  Tak oczywistych, że wręcz banalnych? Bo wydaje mi się, że milczenie o tym, o czym powinno się mówić głośno a nawet krzyczeć jest przyzwoleniem na to, co jest. Bo wiele już razy w historii właśnie za milczącym przyzwoleniem większości władzę przejmowali okrutni dyktatorzy i przemieniali życie podległych sobie obywateli w piekło, cały czas wmawiając im, iż dążą do zaprowadzenia na ziemi niebiańskich, pełnych szczęśliwości porządków.  I tu przypomina mi się kolejny, obejrzany niedawno niemiecki film z 1982 roku pt.. „Biała róża” Opowiada on o mało znanej, tajnej organizacji niemieckich studentów działających w czasie II w.św.  i sprzeciwiających się totalitarnym rządom faszystów oraz demaskujących w swych ulotkach prawdziwe oblicze Hitlera i jego zwolenników.  Działanie owych młodych, miłujących prawdę i wolność ludzi z góry było skazane na porażkę i rzeczywiście zapłacili najwyższą cenę za swoją odwagę. Jednak gdyby nie oni, gdyby nie ich desperackie, lecz  ze wszech miar konieczne czyny, jakżeby dzisiaj współcześni Niemcy mogli spojrzeć sobie w twarz? Jak mogliby żyć bez poczucia wstydu, iż kiedyś nie znalazł się między nimi nikt, kto miał odwagę przeciwstawić się złu? Dziś działaczom owej antyfaszystowskiej organizacji, rodzeństwu Hansowi i Sophie Schollom oraz ich przyjacielowi Christophowi Probstowi stawia się pomniki, ich imiona nadaje się szkołom, ulicom i placom. Są powodem dumy i ulgi dla współcześnie żyjących Niemców. I tu rodzi się pytanie: czy i wśród dzisiejszej młodzieży kiedykolwiek znajdą się śmiałkowie mający odwagę sprzeciwiać się reżimowi bezdusznych, do końca pragnących przejąć władzę nad światem elit? I absolutnie nie chodzi mi tutaj o wojujących ekologistów, którzy moim zdaniem swoimi akcjami robią planecie więcej szkody, niż pożytku, co więcej, wydają się jedynie jednym z trybików postępującego na świecie dyktatu klimatystów. Myślę o odważnych, prawych ludziach miłujących pokój,  rozumiejących, co naprawdę dzieje się na świecie i próbujących powstrzymać jego upadek jakimkolwiek pozytywnym działaniem, mówieniem prawdy, nieodwracaniem głowy od tego, co dręczy dzisiaj ludzkość, nieuciekaniem w świat fikcji, zabawy i bylejakości…

                                                                                         fotos z filmu "Biała róża"


rodzeństwo Hans i Sophie Scholl oraz Christopf Probst

   No dobrze, ale jakąż wagę mają wobec tego takie moje teksty? Czytam wszak co dnia mnóstwo podobnych. Apeli do rozsądku i serca ludzi. Wołania o otrząśnięcie się z letargu, przejrzenia na oczy i odważne podniesienie pochylonej dotąd niewolniczo głowy. Czytam i niestety czuję, iż sama także coraz bardziej obojętnieję na ich znaczenie, na ich przekaz. Wszystko zdaje się nieistotnym szmerem w obliczu wszechobecnego, chocholego tańca, wszystko odbija się o „ostry cień mgły”, jak zwykł ów stan bezsiły i grozy nazwać niegdyś nasz prezydent. Ale przecież nie mam nic więcej niż to moje pisanie. I nie mogę nic więcej jak od czasu do czasu nudzić wciąż o tym samym. Choćby nikt tego nie czytał a przeczytawszy zaraz zapomniał. I nie mam też nic więcej, niż to kolejne czekanie na wiosnę, która oby przyszła i okryła zielonym płaszczem nie tylko zmarzniętą po zimie przyrodę, ale i nasze równie przemarznięte dusze oraz cały świat czekający z utęsknieniem na zdjęcie z niego złego czaru…