Pogoda cudowna naonczas była! Prawdziwie
wiosenna, rzeźka i cieplutka. Las i łąka pachniały tysiącami upojnych aromatów
a my wędrowaliśmy z uparcie wyrywającym się koziołkiem ku naszym spokojnie
pasącym się wśród bujnej, świeżej trawy kozom. Brodate panny dostrzegłszy nas
zameczały radośnie. Łobuz na ten dźwięk omalże stanął dęba. A potem
odpowiedział im podnieconym, kozim bekiem. Może myślał, że mama tam na niego
gdzieś czeka i właśnie do niej prowadzą go ci dziwni ludzie oraz popychający go
kudłaty stwór? Ale nie, to nie mama. Ona była beżowo-złota, słodko pachniała
mlekiem, spoglądała nań z czułością i zawsze na jego widok meczała coś
serdecznie albo strofowała delikatnie, żeby się wreszcie uspokoił. Tymczasem
tamte obce i tajemnicze kozy podejrzliwie nastroszyły sierść na grzbiecie a
przy tym przyglądały mu się z nieodgadnionym wyrazem pyszczków.
Podszedł do nich bardzo ostrożnie. Wielkie
były i piękne! Ta czarna koniecznie chciała powąchać jego nosek. Ta siwa
zainteresowała się koziołkowym ogonkiem. I nagle! Ojej! Obie pochyliły łby i
dalejże go bóść z całej siły i gonić za nim po łące.
- Ratunku!
Ratunku! – zapłakał przerażony, kozi dzieciaczek i podczas gdy ja z Cezarym
usiłowaliśmy wyplątać się ze smyczy, którą okręcił wokół nas spanikowany
koziołek nasza mądra Zuzia błyskawicznie odgoniła od niego wojowniczo
nastawione kozy. A nawet dała im nauczkę, goniąc je i gryząc po nogach. W ten
sposób skarcone już po chwili stały w bezpiecznej odległości, spoglądając tylko
spode łba na małego intruza.
- Nie będziecie
dokuczać mojemu dzieciaczkowi! A jak się wam nie podoba, to ze mną będziecie
mieć do czynienia! – zaszczekała psina i stanąwszy między kozami a koźlaczkiem
osłoniła go własnym ciałem. A on jakby zrozumiał, bo przylgnął do niej ufnie i
tak schowany zerkał na niedobre kozule spoza ciepłego boku opiekuńczej psiny.
Byliśmy bardzo dumni z naszej mądrej Zuzi,
ale jednocześnie mocno rozczarowani zachowaniem tak sympatycznych przecież
dotąd i zupełnie bezproblemowych kozich panien. Co to im się stało? Czyżby były
o koziołka zazdrosne? A może to normalne u kóz, że bodą wszelkich nowych w
stadzie, chcąc w ten sposób ustalić hierarchię i pokazać, na co kogo stać?
Spędziliśmy wówczas na łące około pół godziny bezustannie uważając na podstępne
zakusy na Łobuza nieustępliwej Brykuski i Popiołki. Wciąż mając oczy dookoła
głowy i wraz z sunią odganiając smyczą i patykami zawzięte kozule.
Mieliśmy nadzieję, iż to niechętne nastawienie
im przejdzie a wszystko jest kwestią czasu. No tak! Ale odpadało wobec tego
umieszczenie teraz wszystkich razem w koziarni. Przecież silne i zdumiewająco
wysokie przy naszym nowym maleństwie kozy mogłyby dotkliwie poranić biednego
Łobuza albo i co gorszego mu zrobić. Przed kupnem Bluszczyka Kurdybanka planowaliśmy
sobie, iż dopiero za kilka miesięcy, gdy koziołek podrośnie przeniesiemy go do
osobnego boksu. I dlatego jego budowa była jeszcze w lesie! A tu tymczasem już
teraz, na poczekaniu trzeba było wymyślić, gdzie zamieszka nasz capuniek.
Po chwili zastanowienia postanowiłam
ulokować Łobuza w przedsionku dużego kurnika. Było to niewielkie, wysłane słomą
pomieszczenie w sam raz dla takiego malucha. W czasie, gdy Cezary wraz z
nieodłączną Zuzią prowadzali koźlaczka po ogrodzie ja wymościłam mu legowisko
świeżym siankiem. Wcisnęłam go też sporo między deseczki oddzielające
przedsionek od kurnika a w kącie postawiłam jedno wiaderko z wodą a drugie z
owsem. Nie miałam, niestety, buraczanych wysłodków, za którymi podobno
przepadał nasz Łobuziaczek. W zamian postanowiłam ugotować dla niego
ziemniaczków z marchewką.
Na szczęście koziołek szybko rozsmakował się
w trawie, ziołach, mleczach, niezapominajkach i w młodych gałązkach z drzew owocowych. I nie
wygląda na to, by brakowało mu w diecie czegokolwiek.
A ponieważ pogoda nadal dopisuje pasie się odtąd
codziennie na łące w bezpiecznej odległości od wciąż niechętnie nastawionych do
niego kóz. Cała trójka zawsze przypięta jest łańcuchami i linkami do osobnych kołków.
Maluch może podchodzić bardzo blisko do budzących jego fascynację przyszłych
narzeczonych a w razie czego odbiec na bezpieczną odległość. Zresztą zawsze w
pobliżu czuwa Zuzia gotowa by bronić go i osłaniać własną piersią!
Ach, jakąż ciekawską i pełną energii okazuje
się nasz Łobuziak istotką! Niekiedy spuszczony z linki wędruje swobodnie po
całym obejściu. Zagląda do kurników i drewutni. Wpatruje się w śpiące w swej
koziarni starsze kozule a mecząc głośno wyrywa je ze snu i sprawia, że
koniecznie chcą się do niego dostać i nareszcie spuścić mu porządny łomot. On
tymczasem, bezpieczny za bramką naigrywa się z ich złości i w kozim języku
obiecuje im, że gdy urośnie, to na pewno pokaże wrednym damom, gdzie raki
zimują! A gdy je już podrażni do syta biegnie w radosnych podskokach do ogrodu
by bezceremonialnie budzić koty śpiące dotąd bezpiecznie na ławach albo na
budzie Zuzi.
Wchodzi też do domu i obwąchuje nasze buty i
kurtki wiszące w przedpokoju. Usiłuje otworzyć worki ze śrutą i owsem ustawione
pod schodami. Rozsypuje trociny z kocich kuwet. Płoszy się jednak szybko i
ucieka na jakiś głośniejszy dźwięk. Biegnie w pobliże wiaty by skubać rosnące
tam kolorowe, ozdobne trawy, kwiatki albo obgryzać pączki z czereśni i wiśni.
Uwielbia wciskać się między ławę a budynek
gospodarczy i tam układać w bezpiecznej ciasnocie albo podtykać główkę do
pieszczot. Wyspany usiłuje wskoczyć na tę ławę, ale jeszcze mu się to nie
udaje. Przewraca się więc i toczy wokół zdziwionym spojrzeniem łyżwiarza, co ni
stąd ni zowąd zapomniał jak się jeździ.
Reaguje na wszystkie imiona, jakimi go
obdarzamy i przybiega chętnie, z czego wnoszę, iż jest mądrym zwierzaczkiem a najważniejszy dla niego jest ton głosu oraz
spojrzenie osoby wołającej. Pieszcząc koziołka szepczę do niego:
-Bluszczyku Kurdybanku, capuniu słodziuniu,
dzieciaczku łobuziaczku…
A innym razem, wołając
go, gdy gdzieś się schowa a ja niepokoję się, czy aby czegoś nie broi wołam
zazwyczaj:
- Łobuz! Gdzie
jesteś drapichruście?! Co znowu wyczyniasz Kurdybanku pacanku?!
Maluch był już prawie wszędzie, gdzie to
tylko możliwe – nawet w naszej kuchni i w pokoju komputerowym! Gdzieniegdzie
zrobił siusiu i kupkę, ale żadnej tym szkody nie uczynił. Wciąż jeszcze pachnie
niemowlęciem, spojrzenie ma niewinne, więc wszystko mu wybaczamy a każdą jego
nową umiejętność witamy z podziwem i radością.
Ostatnio byliśmy wszyscy razem na pierwszym
wspólnym spacerze w lesie. Kurdybanek radził sobie całkiem dobrze! Prowadzony
na smyczy przez Cezarego szedł bez ociągania, ciekawie rozglądając się dookoła
i podjadając takie leśne smakołyki jak: listki jeżyn i malin, młodą miętę,
pączki paproci, jasnozielone odrosty na sosenkach i szmaragdowe krzaczki jagód.
Dzielnie przeskakiwał przez potoki. Zręcznie omijał kałuże. Obserwował ptaszki,
muszki i biedronki. Gonił za motylami. Uskakiwał przed złośliwymi kozami, wciąż
niezaspokojonymi w swych żądzach pobodzenia go.
Zmęczony, ale i chyba bardzo
usatysfakcjonowany kilkukilometrowym spacerem sam pobiegł do swojego mieszkanka
w przedsionku kurnika i umościwszy się tam wygodnie na sianku zasnął smacznie,
śniąc pewnie o koziołkowych przygodach i o tryumfalnym poskromieniu dwóch
złośnic, przyszłych swych kozich żon. Kury pogdakiwały na grzędach, szykując się do snu. Zachód słońca malował niebo pomarańczowo-różowymi smugami, chmury złotymi obrzeżkami a mały koziołek trojga imion odpoczywał przed następnym, pełnym ciekawych wydarzeń dniem...