Jak zawsze na wiosnę przyszła pora
rozstania z kilkoma kogutami z naszej hodowli. Niestety, większość wylęgłych w
zeszłym roku kurczaczków okazała się być płci męskiej. A tak to już jest, że w zależności od ilości kur w stadzie nie powinno być więcej niż
jeden, dwa koguty. To osobniki alfa. Przewodnicy stada. Jego obrońcy, stróże,
reproduktorzy. Pozostała reszta zbędnej, naładowanej testosteronem męskiej młodzieży, kłoci
się ze sobą o względy, zmęczonych ich seksualnymi napaściami kurek. Niekiedy
dochodzi między nimi do poważnych walk. Ciekawie nieraz jest te walki
poobserwować, bo to cała paleta taktyk, bijatyk, skoków, nieczystych zagrywek,
puszenia piór, stroszenia kolorowych kołnierzy, syków, wrzasków, dokuczliwych
uszczypnięć. Za każdym jednak razem wygląda to jak walka na śmierć i życie i aż
dziw bierze, że w pewnym momencie panowie uspokajają się i jak gdyby nigdy nic
odchodzą do bardziej pokojowych czynności. Tak czy siak kiepsko to natura
skonstruowała, iż tak dużo przychodzi na świat kogutków. Trzeba nam, niestety,
ten nadmiar likwidować, mięso ptaków przeznaczając na świąteczny rosół czy na
podarunek dla chętnych na nie przyjaciół i krewnych.
Kilka godzin spędziłam ostatnio na oprawianiu,
patroszeniu i myciu zabitych uprzednio przez Cezarego ptaków. Żeby nie słyszeć
upiornych dźwięków, wydawanych przez łapane i niesione na rzeź koguty ubrałam
sobie słuchawki na uszy i na cały regulator włączyłam swe mp3, skąd płynęły
dziarskie, australijskie piosenki country. Przygotowałam wszystko, co trzeba do
oprawiania. Na piecu w dwóch garach gotowała się woda. Dwie miski wsadziłam do
zlewu a wiadro na pióra i odpadki postawiłam obok. Ulubiony, ostry nóż z czerwoną
rękojeścią czekał w pogotowiu.
Wszedł Cezary. W miednicy niósł podrygujące jeszcze ptasie truchła. Postawił ją na stole ciężko, nerwowo przy tym oddychając. To dla nas nieodmiennie szokujące, że po odcięciu głowy ptaki przez kilka chwil zachowują się jeszcze jakby żyły i czuły. Spojrzałam na minę męża. W oczach miał wzburzenie, wzruszenie a nawet coś w rodzaju lekkiego obłędu.
Wszedł Cezary. W miednicy niósł podrygujące jeszcze ptasie truchła. Postawił ją na stole ciężko, nerwowo przy tym oddychając. To dla nas nieodmiennie szokujące, że po odcięciu głowy ptaki przez kilka chwil zachowują się jeszcze jakby żyły i czuły. Spojrzałam na minę męża. W oczach miał wzburzenie, wzruszenie a nawet coś w rodzaju lekkiego obłędu.
- Jak się
czujesz, kochany? Widzę, że mocno to dzisiaj przeżyłeś. Może jednak trzeba
było, jak w zeszłym roku zamówić do tej czynności sąsiadkę z drugiej wsi? –
przytuliłam się do niego, czując jak mocno wali mu serce.
- Nie jest źle
Oleńko! Można się przyzwyczaić! – sztucznie dziarskim głosem odrzekł Cezary,
ale po chwili nieco spuścił z tonu i szepnął.
- Ale do
przyjemności to zdecydowanie nie należy…
Przez moment trwaliśmy w tym pełnym
zrozumienia, współczucia i wzajemnego wsparcia uścisku a zaraz potem zabraliśmy
się do swojej pracy. Cezary musiał uprzątnąć miejsce kaźni. Zmyć wszystko wodą
z węża ogrodowego. Schować katowski pieniek i siekierkę. A potem jak gdyby na
pociechę oraz dla utulenia bólu i wyrzutów sumienia pójść i sypnąć nieświadomej
niczego kurzej gromadzie ziarna pszenicy. Narwać im liści mleczy i koniczyny.
Popatrzeć jak beztrosko chodzą po ogrodzie, żyjąc jak gdyby nigdy nic i ciesząc
się życiem…
I ja wzięłam się szybko za swoją robotę,
bowiem im świeższy ptak, tym łatwiej się go oprawia. Polałam pierwszego koguta
wrzątkiem. Ze słuchawek płynęła wesoła, australijska piosenka „Waltzing Matilda”,
opowiadająca o biednym trampie, który kradnąc owcę wpada w ręce farmera a nie
chcąc popaść do wiezienia, uciekając topi się w rzece. Bo najcenniejsza jest
wolność i wieczna wędrówka. Nawet tylko po niebiańskich łąkach.
Wyrywam pióra z ogona i skrzydeł. Ciężko
idzie. To długie, wrośnięte głęboko lotki. Znów polewam ptaka ukropem. Para
zasnuwa mi okulary. Przez moment nic nie widzę. I wówczas przypomina mi się,
nasza dawna wyprawa w australijski interior. Jechaliśmy jeepem poprzez zasnuty
różowym kurzem płaski, jak deska kraniec stanu Wiktoria. Mijaliśmy grupy eukaliptusów, brązowe
pola uprawne, przejeżdżaliśmy mostki nad potokami, szumnie zwanymi w tamtych
rejonach rzekami. Zatrzymaliśmy się na odpoczynek w pobliżu największej
australijskiej rzeki Murray River. Usiedliśmy na jej wysokim, malowniczym brzegu.
Brązowo-oliwkowa w odcieniu woda płynęła w dole spokojnie. Spoza gęstego buszu
dochodziły do nas okrzyki papug i kukubar. A na drugim brzegu obozowała grupka
wesołych staruszków, przygrywających sobie na gitarze i podśpiewujących
gromadnie nieoficjalny hymn Australii:
„Once a jolly swagman
camped by a billabong,
Under the shade of a coolibah tree,
And he sang as he watched and waited 'til his billy boiled
"Who'll come a-Waltzing Matilda, with me?"
Under the shade of a coolibah tree,
And he sang as he watched and waited 'til his billy boiled
"Who'll come a-Waltzing Matilda, with me?"
Zasłuchałam się
wówczas oczarowana w tę melodie i tekst. I po raz kolejny zdumiałam się, że los
rzucił mnie tak daleko od ojczyzny. Co więcej, nucąc wraz ze staruszkami tę
pieśń poczułam, jakbym mieszkała tu od zawsze, a ta melodia wzrusza mnie tak
mocno i budzi tak silne uczucia w sercu, jak gdybym była Australijką z krwi i
kości. Takim trampem albo i kangurem, dla którego nie ma żadnych granic i przede
wszystkim liczy się wolność oraz możliwość wędrówki za swym instynktem i marzeniami.
Skończyłam z pierwszym kogutem. Zabieram się
za następne. Idzie mi to coraz sprawniej. Zresztą mnóstwo rzeczy, z którymi
kiedyś nie dawałam sobie rady teraz przychodzi mi z łatwością. W naszym domu do
legendy przeszedł już niezwykle ciężki materac z naszego sypialnianego łóżka. W
chwili, gdy się tu sprowadziliśmy nie byliśmy w stanie dźwignąć go we dwoje.
Musieliśmy do pomocy wołać sąsiada. Teraz bez problemu dźwigam go sama. Opieram
pod ścianą by odkurzyć i wymyć przestrzeń pod łóżkiem a potem swobodnie układam
go na spodzie z grubych listewek.
A wracając do
oprawiania, to jestem już na półmetku. Wszystkie łyse ptaki leżą ze sztywno
wyprostowanymi nogami w wielkiej miednicy. Bladożółte, zimne, czekające
na wypatroszenie. A jeszcze godzinę temu pokrzykiwały wojowniczo i kłóciły się
z innymi, walcząc o miejsce w stadzie i lepsze kąski…
- Czemu to tak
jest na tym dziwnym świecie…? Iskierki życia tak łatwo zgasły. Uroda piór przepadła. I tyle z was biedaki
zostało… - przygnębiona przyglądam się tym
bezbronnym, uprzedmiotowionym ciałom i znowu wzdycham, choć jeszcze przed
chwilą wydawałam się samej sobie tak profesjonalna i nieczuła w tym, co
robiłam. Samej sobie się dziwiłam, że tak mi to dobrze szło. Byłam prawie jak
moje dobre sąsiadki – gospodynie z dziada pradziada. Sprawna, szybka,
zadowolona z siebie i planująca przyszłe rosoły…
- Daj spokój
Oleńko! Ktoś to musi przecież zrobić! – besztam wreszcie sama siebie i
przystępuję do dalszego ciągu dzieła. Rozcinam delikatnie skórę koguta przy
kuperku. Wkładam dłoń do środka, wyjmując jelita i inne wnętrzności. Ich charakterystyczny zapach wwierca mi się w nozdrza.
- „Uparcie i
skrycie och życie, kocham cię nad życie!” – raptem przypominają mi się słowa ulubionej niegdyś
piosenki. Rękawem swetra ocieram smarki i nieposłuszne łzy, które zebrały mi
się na końcu nosa.
Tymczasem skończona przed chwilą płyta z
australijskimi piosenkami country zaczyna się znowu. I płynie cudowna pieśń o
niepokornym wędrowcu i jego ulubionym tobołku z kocem zwanym Matylda... A ja
przenoszę się myślami do tamtych egzotycznych wędrówek i uczuć, doznawanych w
przeszłości.
…Wędrowaliśmy z
Cezarym przez cudze pastwisko. Żeby się tam dostać przeleźliśmy w szparze płotu
okalającego ogromne tereny jakiegoś farmera. Wiedząc, że robimy coś niezgodnego
z prawem szliśmy ostrożnie, rozglądając się na boki i trzymając się blisko
zarośli by w razie czego móc umknąć przez rozeźlonym gospodarzem. A
australijscy właściciele ziemscy mogą być niebezpieczni, gdyż często ze strzelbą
w ręce przemierzają swoje tereny, patrolując je i odganiając intruzów. Takimi
intruzami najczęściej są kangury. A prawo australijskie zezwala na ich
odstrzał, jeśli znajdą się one na obszarze prywatnym. Nie chcieliśmy być wzięci
za takie kangury. Pragnęliśmy tylko zejść w dół rzeki. Widzieliśmy bowiem z
daleka, iż rosły tam jakieś kolorowe, nieznane kwiaty. Mieliśmy też nadzieję na
spotkanie wombatów. Tych nieco podobnych do świnek, zamieszkujących nory i
dziury w ziemi torbaczy.
Zamiast tego,
zaraz za krzakiem znaleźliśmy truchło wielkiego kangura. Uwijały się nad nim
tabuny uszczęśliwionych tą wspaniałą ucztą much. Oczy zwierzęcia zmętniałe i puste
wpatrywały się gdzieś w dal. Ze wzdętego brzucha martwego symbolu tej
wspaniałej krainy wylewała się jakaś czarno-brunatna ciecz. Szedł stamtąd mdły,
przyprawiający o odruch wymiotny smród. Mimo tego staliśmy tam przez chwilę jak
wmurowani, patrząc na to do niedawna tak piękne, wolne zwierzę służące teraz
tylko za pożywienie dla żarłocznych owadów. Czy to farmer je zastrzelił? A może
to był tylko jakiś nieszczęśliwy wypadek? No bo przecież nie było w okolicach
żadnych naturalnych wrogów, żadnego zwierza, które dałoby radę zapolować na tak
wielkiego samca.
Wreszcie ruszyliśmy się z miejsca.
Zbiegliśmy w dół rzeki, znajdując po drodze całkiem nagi już szkielet kolejnego
kangura. Nagle straciliśmy zainteresowanie dla urody kwiatów, porastających
brzegi rzeczki. Pragnęliśmy czym prędzej odejść stamtąd, nie narażając się już
ani na takie widoki, ani na ewentualny atak wściekłego o deptanie jego ziemi
farmera…
Skończyłam sprawę z kogutami. Zapakowałam je
do foliowych torebek. Włożyłam do zamrażalnika. Wyniosłam do pobliskiego rowu (długiego dołu w ogrodzie)
wiadro piór i wnętrzności. Zmienna tego dnia pogoda pokazywała mi w tej chwili
swoje łaskawsze oblicze. Słońce rozświetlało świeżą, soczystą zieleń dookoła.
Przejrzyste, czyste powietrze pachniało arbuzami i cynamonem. Chciało się
oddychać głęboko. Żyć! Poszłam więc do męża by razem z nim dogadzać naszym
kurom, pójść na spacer z kozami i Zuzią, sprawdzić jakież to kwiatki od wczoraj rozkwitły na łące, zawędrować na chwilę do wiosennego lasu a nareszcie wrócić i przysiąść na ławie w cieniu
kwitnącej czereśni…
Tylko co się stało potem z tymi nieczystościami w rowie? Czy zostały zakopane? Ależ opowieść! Obrazowa i dosadna, lecz bardzo pouczająca. Naturalna w swojej wymowie i trafiająca w sedno. Znam takie "oprawianie" z wakacyjnych pobytów u Dziadków. To były piękne czasy...
OdpowiedzUsuńWłaściwie powinnam ten rów nazwać dołem. Mamy taki podłuzny dół w ogrodzie, gdzie wrzucamy wszystkie takie nieczystosci, popiół z pieca, gałęzie, jakieś zgniłe resztki itp. Z tego robi sie po jakims czasie świetny nawóz. Po deszczu dół ten jest też pełen wody, która wycieka w dół ogrodu, aż na nasze pole. Nie zawsze na wsi jest pieknie. Ale jest prawdziwie i zyje sie w niesamowitej bliskosci z naturą, a to niesie za sobą przyjemne i nieprzyjemne przeżycia.
UsuńPrawdziwa opowieść o codziennym życiu.Na wsi tak już jest po to chowamy zwierzaki żeby niestety niektóre potem zabić.Taka jest natura chociaż niektórzy się tak oburzają.Pozdrawiam Cię Olgo cieplutko i życzę miłych chwil spędzonych pod czereśnią.
OdpowiedzUsuńNatura stwarza jednak stanowczo za duzo kogutków! Chociaz ich mięso przyda się - kiedyś juz tu pisałam jak dobre są rosoły z nich i jak przepadają za drobiowym mięsem nasze koty i Zuzia. Nic sie nie marnuje. Nic nie nadaremnie. Nawet pióra i wnętrznosci po jakimś czasie przerobia sie przy pomocy uzytecznych bakterii w doskonały naturalny, nawóz. Wszystko to pieknie...tylko przywyknąc wciąż do pewnych rzeczy trudno.Ale tak to już jest i na nic bunty i wzdychania.
UsuńPod czereśnia chłodno się ostatnio zrobiło i wciąz jakis deszczyk kropi. Ale i tak miło sobie na kwiatki i zieleń popatrzeć.
Pozdrawiam Cie serdecznie Brydziu!
Lubię czytać Twoje posty, bo nie "lukrujesz" :) Cywilizacja odsuwa nas od przyrody, natury i jakże chętnie zapominamy, że wokół nas toczy się nieustający od wieków cykl... życia i śmierci. Czasem zastanawiam się czy u źródeł wegetarianizmu nie leży przypadkiem lęk przed śmiercią (ja zabijam i zjadam to i mnie można zabić i zjeść) a przecież rośliny także żyją! Ich świat jest inny od naszego - zwierzęcego, ale to także życie. Zwierzęta tym się od nas różnią, że całkowicie akceptują zasadę, że śmierć jednego jest życiem dla drugiego... My ludzie rozwinąwszy się w "sapiens", nie możemy się pogodzić z myślą, że nasze ciała nadal należą do świata zwierząt. Wydaje mi się, że jak na razie to problem nierozwiązywalny...
OdpowiedzUsuńOlgo ściskam Cię mocno!
Cykl zycia i smierci toczy się nieustannie. Nawet zmienne pory roku nam o tym przypominaja. Coś się rodzi, rozkwita pieknie, dojrzewa a potem przekwita i szybko obubiera. To jednak rodzi też nadzieje, bo nic nie jest ostateczne. Zawsze coś z czegos powstaje, czerpie soki, wspiera sie i inny organizm.Tak, nasze ciała tez sie kiedyś przydadzą rozkłądając sie w ziemi i zywiąz gromady przeróznych robaczków. Przyroda, choć w mniemaniu ludzkim okrutna, chyba wie co robi. Wszystko ma swoje miejsce i do czegoś sie może przydać. A ze człowiek ma przeróżne ambiwalentne odczucia, to też jego prawo. W końcu mamy te dosc spore w stosunku do wagi ciałą mózgi, w kórych tworzą sie miliony mysli, także nad istotą tego świata i nad naszą rola w nim.
UsuńI ja Cie ściskam Zosiu, gorace pozdrowienia poprzez eter przesyłając!
Dosadnie dzisiaj przedstawiłaś swoje odczucia.
OdpowiedzUsuńBardzo lubię Twoje zdjęcia i opowiadania o Australii. Wiem, że chętnie o niej opowiadasz- niekiedy nawet bez końca.
Ba- mam podobne zdjęcie- może nawet dokładnie takie samo....? Murray River ?
Jeżeli to tam zostało przez Was znalezione owe kangurze truchło- to już mniej mi się Australia podoba.
Kangury uwielbiam, ale pomimo całego piękna tego kraju, wolę moją biedną Polskę. Tutaj przynajmniej mnie nie zastrzelą, bo tutaj strzelb rolnicy nie używają. Jedynie myśliwi i kłusownicy......
Ciekawe jest to zestawienie kogutów z kangurami.
Hodowla zwierząt to już zdecydowanie nie dla mnie, wole być jaroszem lub wegeninem !
Ocalę w ten sposób kilka kogucich istnień. Nigdy nie przyzwyczaiłabym się do uboju. W tym względzie tego rodzaju zajęcie odpada. Podziwiam Cię.
Wolałabym siać warzywa, orkisz, kanara, sadzić czystka, warzyć strawy, tłoczyć olej, na międlicy i cierlnicy szykować len, siać konopie i uprawiać marychę....., cierlić, tłuc i miażdżyć, ale łodygi.
Pieczenie chleba to sama przyjemność i łez ocierać nie potrzeba......
Wystarczy już tej goryczy....
Pozdrowionka
Dosadnie, ale czasem tak trzeba. Wylać coś z siebie, żeby nie gniotło. Bo choć na ogół jest pieknie, to czasem też i brzydko. I trzeba z tym jakos zyc. Pogodzić sie z tym, co najtrudniejsze. I po prostu robic to, co do nas nalezy.
UsuńLubię pisac o Australii. A pamiętam stamtąd coraz mniej, co mnie smuci, bo to już bardziej snem zamglonym sie wszystko staje niż rzeczywistością...
Tak, na zdjeciu, które masz jest Murray River, ale truchło nie w jej okolicach zostało znalezione, lecz okolicach Cape Schanck (kiedys publikowałam tu posty o kangurach, to właśnie w tamtych stronach).
To, ze mozna polowac na farmach australijskich na kangury jest dla mnie i dla wielu Europejczyków oraz australijskich obrońców praw zwierząt zupełnie niezrozumiałe i nie poparte wystarczająco logicznymi argumentami. Jednak państwo, póki co, daje takie prawa farmerom, tłumaczac, ze w Australii jest tak ogromna populacja kangurów, że jako szkodniki zagrażają one pastwiskom i polom uprawnym a wiec wszelkie sposoby dobre, by sie przed nimi bronić.Nie bardzo mnie to przekonuje. JUz lepsze byłyby wyższe płoty, na które to bogate przecież państwo mogłoby dać dotacje.Na szczęście poza farmami odstrzał zwierząt jest zabroniony!
Wiem, wiem, ze hodowla zwierząt to trudna rzecz, choc na pozór tak przyjemna i bezstresowa. Ale wszystko ma swoje ciemniejsze strony, o których moze lepiej nawet nie wiedzieć, zeby nie obrzydzać sobie mięsa, jajek i mleka.
Pieczenie chleba, owszem, jest bardzo przyjemne, ale żeby jakos z tego zyc trzeba mieć wielką piekarnię i zatrudniać wielu pracowników. Natomiast do prowadzenia szeroko zakrojonych upraw i wielu prac polowych potrzeba maszyn, które są wściekle drogie. A i tak nie wiadomo, czy sie opłaci. Wiekszosci rolników mało co sie teraz opłaca. A u nas wszystko zaczęło sie od kilku kurek i jednego koguta. Inwestycja niewielka. Stadko maleńkie.Ot, trochę ziarna sypnąc, kilka ziemniaków ze śrutą ugnieść... A potem juz sie samo tak wszystko rozwineło. I teraz dwa dwudziestokilogramowe wiadra jedzenia codziennie dla naszych kur idą plus duze ilości pszenicy i owsa. Do tej pory ta ich hodowla to była własciwie sztuka dla sztuki, bowiem dopiero w tym roku jajka zaczęły sie jakos sprzedawać. Jest jak jest i cieszyc sie należy że poza tym wszystkim o czym napisałam w poście kury zyją u nas szczęsliwie a i my czerpiemy sporo zadowolenia z codziennej obserwacji ich zachowań.
Całusy zasyłam Zofijanko!:-))
No tak każdy ma swój sposób na życie. Jeden lubi ogórki, a drugi ogrodnika córki...., a lubię grzebać w ziemi..
UsuńNiestety hodowla zwierząt obarczona jest minusami, jak to w rolnictwie, minusami, o których lepiej nie wiedzieć.
Pozdrawiam Cię Olu
Dobrze byłoby w życiu robic tylko to, co się lubi - a nie zawsze sie przecież da. Trzeba akceptować fakt, że w życiu bywa pogodnie i pochmurnie, łagodnie i okrutnie, zachwycająco i ohydnie. To jest cała prawda życia - jej prawo, bogactwo i głębia.
UsuńŚciskam Cie kochana mocno!
Ot, życie. Nie jakieś wydumane z kolorowych pisemek, czy nierzeczywistych seriali, ale to prawdziwe, którego czasem nie widać w mieście, czy z trybuny sejmowej.
OdpowiedzUsuńTak, Lidko!Takie jest zycie - a przynajmniej ta druga jego strona, niemniej wazna niż te ważne sprawy dziejace sie w mieście, w świecie. Od tej brudnej, nieprzyjemnej i niewdziecznej pracy zależy głownie to, co mieszkańcy miast maja na stołach. Zanim kurczak pojawi sie w superparkecie zapakowany pieknie w tackę i zafoliowany musi przejsc swoją trudną drogę. A żeby pola rodziły zdrowe i smaczne warzywa, trzeba je przedtem nawieźć niepieknie pachnacym obornikiem. Piekno i brzydota współegzystują, jak noc i dzień...
UsuńU mnie też kury będą ale tylko na jajka, bo ja bym chyba nie dała rady...A może bym dała radę tylko, że później chyba z tydzień nic bym do ust nie wzięła
OdpowiedzUsuńZobaczysz Agato, jak sie sytuacja u Ciebie rozwinie. Czasem nie podejrzewamy siebie o to, do czego w pewnych okolicznosciach mozemy byc zdolni. Człowiek całe zycie sie zmienia i dostosowuje.I odkrywa siebie wciąz na nowo.Życie jest nieustannym pasmem nowych wyzwań...
UsuńNie robiłam tego już kilkanaście lat, ale dawniej, owszem, kiedy mieliśmy drób na własny użytek. Po oprawieniu opalało się korpus słomą, wówczas mięsko wspaniale pachniało, a rosół miał charakterystyczny zapach!
OdpowiedzUsuńKoguty masz piękne!
To dobrze Basiu, ze masz tak dobre wspomnienia...
UsuńKogutów jeszcze mi parę zostało, ale ci wybrancy którzy pozytywnie przeszli selekcję są najwieksi, najbardziej jurni, no i świetnie strzegą stada.
Koguty zielononóżkowe są zdecydowanie ładniejsze niz kury, ale tak to w świecie zwierzęcym jest, że samce muszą sie ładniej prezentować by byc wybranym przez zainteresowane ich urodą samice!:-)
Dlatego pewnie będę drżała jak mi która przyszła kura zakwoczy i kogutki odchowa...Kto to na tamten świat wyprawi jak domu nie znajdą. Na pewno nie ja...:)
OdpowiedzUsuńOpowieść piękna, a wędrówek australijskich zazdraszczam :)
Jesli niewiele będziesz miała tych kogutków Tupajko, to na pewno zdołasz je komus sprzedać albo podarować (przecież w twoich stronach nie ma zbyt wielu zielononózek a ta rasa kogutów jest dobra ze względu na ich cechy obronne, czujność i piekny wygląd).
UsuńA australijskie wędrówki, jak widzisz, miały i swoje ciemne strony. Bo nie ma tak naprawdę raju na tej ziemi. Wszedzie jest jakis awers i rewers.
Pozdrowienia!:-)
Widzisz Olu, to wszystko należy do tego naszego wiejskiego życia... takie juz ono jest, smutek i radość... wszystko w nim sie przeplata... a my kobiety musimy zmierzyć się z tym wszystkim, nawet z oprawianiem kurczaka, choć to takie brutalne przecież!
OdpowiedzUsuńTo wlaśnie jest pełnia zycia!
Piękne wspomnienia z Australii, dla takich wspomnień warto żyć!
Koguty piękne, pewnie dumna z nich jesteś,
Uściski posyłam
Och, Amelio! Człowiek potrafi sobie ze wszystkim poradzic, jesli nie ma innego wyjscia. Czasem jednak zastanawiając się nad naszą nieprzemijalną nadwrażliwoscią na niektóre sytuacje i widoki mysle, ze trzeba sie na wsi urodzic i od dziecka przywykać do pewnych spraw. Miejscowi maja jakos we krwi takie bezproblemowe wykonywanie gospodarskich, niepieknych często czynnosci. w nas wciaz te opory moralne. Ale od kazdej reguły są wyjątki. Znam też pewną kobietę, tu urodzona, która ma zbyt miekkie serce by zabijać i oprawiać zwierzeta. Nawet widok krwi przyprawia ją o zawroty głowy. Dlatego zajada głownie zupy jarzynowe i pierogi ruskie a mięso naprawde tylko od święta!
UsuńWspomnienia z Australii mam przerózne. Wiekszosc rzeczywiście pieknych. Jednak chciałam w tym poscie pokazać, że i tam bywa nieprzyjemnie, groźnie, ponuro - chociaz to taka wspaniałą kraina.
Koguty mam piekne, to prawda! Dobrze, ze pare ich jeszcze zostało i moga się wraz z innymi kurami cieszyć wiosną!:-)
http://youtu.be/uVK_JTmiGaY
OdpowiedzUsuńhttp://youtu.be/QOfyHjRONLo
http://youtu.be/CNnJ6-MBHdQ
http://youtu.be/FxEq4CQxdGo
http://youtu.be/HsjNfkSg4J0
Tylu wykonawcow, kazdy inaczej interpretuje te piekna piosenke, wszystkie wykonaia na swoj sposob dobre.
Tak sobie przy okazji slucham, zeby bardziej poczuc Twoj nastroj przy oprawianiu kogutkow. Nie tesknisz za tamtym krajem, klimatem, wielokulturowoscia, przestrzenia? Za kangurkami, wombatami, jadowitymi pajakami i wezami? :)))
Dziękuję Ci za te lmuzyczne inki Aniu! Słucham ich sobie teraz. Podoba mi sie ta piosenka w każdym wykonaniu, ale w pamięci mam jeszcze jedno, niezapomniane i bardzo wzruszajace dla mnie wykonanie pewnej Nowozelandki. Moze kiedys o tym napiszę na blogu...
UsuńTęsknię Aniu! Czasem nawet bardzo. Byłoby dziwne, gdybym nie tęskniła. Ale tam znowu tęskniłam za Polską. Nie ma złotego środka. Zawsze jest cos za cos. No chyba, że sie sklonuję!:-)))
U mojej babci było trochę kurek i tylko jeden kogut, dumny chodził wśród nic,
OdpowiedzUsuńOleńko gdybym miała zabić jakiekolwiek stworzenie, nie jadłabym mięsa. Pamiętam jak rozpaczałam jak babcia zabiła moją ukochaną kaczkę.
Po tej niezbyt miłej dla Ciebie czynności przeniosłaś nas w świat który mnie fascynuje i uwielbiam czytać. Dziękuję Ci za przepiękne zdjęcia i opis. Pozdrawiam cieplutko.
Wydobywam ze głębokiej skarbnicy wspomnień przeróżne rzeczy. A te wspomnienia nachodza mnie ni stąd ni zowąd. Nawet przy tak drastycznej czynnosci, jaką jest oprawianie kogutów. Ktos to musi robić. Skoro sie powiedziało A - czyli załozyło hodowlę kurek, to trzeba powiedzieć i B - a więc robic wszystko co do nas w tej kwestii nalezy.
UsuńI ja pozdrawiam Cie Alinko i dobrej niedzieli życzę!
Samo zycie dzisiaj u Ciebi!!! A kogutow piejacych o 4 nad ranem nie toleruje /smiech/!
OdpowiedzUsuńSerdecznosci
Judyta
Ja tez na początku budziłam sie na pianie kogutów. Teraz przywykłam, bo człowiek do wszystkiego przywyka. Z jednej strony to dobrze, a z drugiej nie, bo i powszednieje wszystko. Ale nie mozna wszak zyć w ciągłym zachwycie!
UsuńPozdrawiam Cię serdecznie Judyto!:-))
No nie, ja bym kogutom odpuściła i dała godziwą emeryturę. Dla tego nie mam drobiu, ale rozumiem, rozumiem...
OdpowiedzUsuńGdybyż tylko tych kogutów nie było tak wiele...Ale niestety,ich nadmiar jest szkodliwy dla stada. A pewne gospodarskie czynnosci - jakkolwiek by drastyczne one nie były - trzeba wykonać właśnie dla dobra hodowanych zwierząt. C'est la vie Gaju...
UsuńTak sobie myślę o Waszej tęsknocie za Australią, że ona (ta tęsknota) jest dobra i bezpieczna. Tylko porusza serce, nic nie psując.
OdpowiedzUsuńŚciskam Oleńko!
Pomyslałam nad tym ,co napisałas i w sercu nie odnalazłąm goryczy. Bo to własnie gorycz i nieutulona, zatruwajaca codziennosć tęsknota jest tym jadem, który psuje codziennośc. Ale tak na szczęście u nas nie jest. Myslimy, wspominamy z czułoscia i sentymentem tamte australijskie czasy. Lecz nie czujemy sie tu jak na zesłaniu. Dobrze nam tu przeważnie na tym podkarpackim końcu świata. A w sercu wciaz tli się jakaś iskierka romantycznego szaleństwa i nadziei na to, że jeszcze w tym zyciu cos fajnego przezyjemy, niekoniecznie zwiazanego z Australia, choć moze...?
UsuńMadziu, i ja ściskam Cię serdecznie, dziękując, za trafiający w sedno tego wszystkiego komentarz!:-)*
Ponieważ nieobce mi jest skubanie drobiu i cały ceremoniał przedtem.... brrrrrrrrrrrr zrobiło mi się niedobrze. Ja mam kompost, gdzie wyrzucam resztki i też potem jest wspaniała ziemia, a popiół wsypujemy do worów i zabiera go śmieciara. Nie masz pojęcia jak mi się chce na długi spacer w pola, ale jeszcze nie teraz, jeszcze muszę poczekać.
OdpowiedzUsuńMiłego tygodnia
Prawie wszystko w gospodarstwie da sie do czegos wykorzystać i w cos dobrego, pożytecznego obrócić. A wyrzuca sie albo do worów na śmieci daje juz tylko plastiki i tego typu nieprzetwarzalne rózności. Niech sie cieplej zrobi wreszcie, bo marzniemy w domu rano jakby to zima była.W cieple spacerować zdecydowanie lepiej.No i mokro zeby tak nie było, bo wszędzie tylko błoto i błoto. Z tego, co zapowiadają to pod koniec tygodnia ma byc chyba ładnie.
UsuńPozdrowienia serdeczne Jaskółko!
To sobie sami robimy poczucie winy, zupełnie zbędne. A zwierzęta czują i wybaczają, bo najważniejsze że nie ma w tym złości, gniewu, emocji które niszczą.
OdpowiedzUsuńWspomnienia miłe warto odświeżać, mniej miłych nie wspominać na pewno tez były. Teraz jest pięknie realizowane marzenie i tak będzie do chwili gdy będzie czas na nowe. :)
I zdjęcia i proste wiejskie czynności, opisałaś prostymi słowami, przenosząc siebie i czytelników w świat swoich przeżyć, wspominając.
:))
Mówisz, ze zwierzeta czują i wybaczają...?Mam nadzieje, ze tak właśnie jest...
UsuńA wspomnienia sa przerózne i pojawiają sie w głowie tak nagle,nie do opanowania. Istnieją takie dźwięki, zapachy, sytuacje i słowa, które są kluczami do tajemnych szuflad tych dobrych i tych smutnych wspomnień. Chce pamiętać o wszystkim, bo wszystko jest moim zyciem. Ale pamięc jest zawodna i zaciera mgłą pewne rzeczy. Dlatego piszę o pewnych sprawach, póki są jeszcze wyraziste. A zdjęcia pomagają w odświezaniu wspomnień.
A teraz? Wiosna cała gębą, mokra ale radosna!:-))
Tak, realistycznie opisalas scene oprawiania kogutow, ze poczulam zapach tych parzonych pior i patroszenia wnetrznosci.
OdpowiedzUsuńTwoje rozmyslania i refleksje chwytaja za serce i wielka szkoda, ze dzieli nas taka odleglosc, bo chetnie pomoglabym Ci w tych "kogucio-kangurzych rozprawkach" i muzyczny podklad zrobilybysmy sobie same:)
Zycze Wam milego Swietowania Wielkanocnego, bo smacznych jajek Wam nie zycze - wiadomo , ze je macie:)
Moc usciskow przeslam dla calej Zagrody Oli i Cezarego:)
Olu! Kogutki beda smakowite, takie jest prawo buszu (trza oskubac, wyprawic) ot zycie.
Przeważnie mam opory wewnętrzne by pisac o drastycznych, bolesnych i nieprzyjemnych sprawach, ale czasem odczuwam silną potrzebę by uzyc dosadniejszych słow i po prostu opisac rzeczy takimi, jakie one są.
UsuńTyle jest w człowieku przeróznych uczuć, wspomnień, a także ważnych momentów zupełnie nieopisywalnych słowami, bo zbyt intymnych, w sercu schowanych przed wzrokiem i chłodną opinią napotkanych ludzi...Tyle jest wrażliwych na najmniejszy powiew wiatru mysli między wierszami...
Dlatego tak dobrze czasem odczuc ciepło i zrozumienie, płynace z daleka, od drugiego, czującego podobnie człowieka. Dziekuję Ci za to, kochana Ataner! Jakbyśmy sie spotkały, byłyby z nas dwie szalone wiedźmy - walcujące Matyldy***
Ciepłe mysli zasyłamy Wam do Chicago, zdrowia, spokoju i realizacji wielu marzeń życząc!:-)))
Przeczytałam z podziwem...
OdpowiedzUsuńJa jednak bym nie potrafiła. Może dlatego nie mam kur? Ani kogutów? Ani też tego wszystkiego co Ty... to się jakoś nazywa tak dziwnie... szczęście?... spokój?... miłość?...
Och, Abi! Ja też kiedys myslałam, ze nie potrafiłabym...A jednak człowiek nigdy samego siebie do końca nie pozna. Stajemy przed róznymi wyzwaniami i usiłujemy im sprostać. Całe zycie trwa ten swoisty egzamin.
UsuńPoza tym zawsze jest coś, co zakłóca czyste szczęście. Nie potrzeba do tego zabijania i oprawiania kogutów. Człowiek to taka istota, która wciaz czyms sie martwi, na cos czeka, tęskni, czegos sie boi...Może nie istnieje w ogóle cos takiego jak czyste szczęście...? Jakaś taka bajkowa, wyizolowana z czerni i smutku kraina? A może własnie dlatego potrafimy czasem odczuwać szczęście, bo od czasu do czasu nasze błekitne niebo zasnuwaja chmury? Jakże potem docenia sie powrót słońca!
:)........... Mądra dziewczyna z Ciebie :D. Lubię tu zaglądać i przeczytać i wpisy i komentarze...
UsuńTak, oczywiście masz rację... Jednak to od nas zależy, czy te wyzwania potraktujemy jak wyzwanie, czy zignorujemy...
Życie dalej musi trwać i trudno ale post fajny.
OdpowiedzUsuńAno róznie bywa w tym życiu...Na szczęście już nie musimy kogutów zarzynać!
Usuń