„Jakie
to dziwne, że czas tak szybko zleciał!
Przecież dopiero co wyjeżdżaliśmy z Cezarym na
naszą daleką wyprawę do stanu South Australia a teraz jesteśmy już z powrotem w
naszym stanie Wiktoria, pełni wrażeń i wspomnień z krainy wiecznego słońca,
wspaniałych kolorów gór oraz bezkresnych przestrzeni. A w domu, w Melbourne wszystko po
staremu...Papugi wydzierają się identycznie, jak przedtem. Sąsiadka wciąż słucha puszczonego na
cały regulator ostrego rocka. A kwitnące w ogrodzie naprzeciwko kalie wyglądają
tak samo olśniewająco biało, sztucznie i plastikowo, jak kilka dni temu. Tymczasem
my byliśmy tak daleko, przemierzając tysiące kilometrów, zwiedzając dziesiątki
czarownych krain, czując się prawie jak podróżnicy do wnętrza ziemi z powieści
Verne’a…” – z wielkim
sentymentem przeczytałam niedawno fragment listu, który w czasach
australijskich pisałam do rodziny.
Natychmiast
przypomniała mi się tamta nasza wyprawa z całą wyrazistością. Postanowiłam spisać swoje wspomnienia, póki
jeszcze tak mocno dźwięczą mi w głowie. Są teraz dla mnie, jak słodkie,
niebolesne z powodu cichnącej już tęsknoty sny…Jak cukierki z dzieciństwa, co
to należały wyłącznie do tamtych czasów i wiem, że dzisiaj ich smak wydałby mi się
zupełnie inny. Pewnie gorszy…Zresztą wszystko przeżywane po raz pierwszy jest
najwspanialsze, najwyrazistsze. Potem wrażenia blakną, jałowieją i wszystko
powszednieje…Teraz jednak, póki trwa czekanie na prawdziwą, słoneczną wiosnę i ciepło,
na nowe, intensywne dzianie, przynoszące radość, energię i sens chciałabym
zanurzyć się na jakiś czas w tamten barwny, australijski sen. Czy powinnam
uciekać od tego, co minęło i nie wróci, lecz było przecież najwspanialszą
przygodą mojego życia?….
Spoglądam przez okno i dostrzegam, iż to kolejny dzień, gdy króluje stalowe w kolorystyce niebo, przenikliwie zimny, zadziorny wiatr, do tego podobny do ryżowych płatków, zasypujący nas obficie śnieg oraz tajemnicza plątanina oszronionych gałęzi drzew w tle. To moja oswajana wciąż uczuciami i pracowitą codziennością, wybrana sercem podkarpacka kraina osiedlenia i spełnienia. To kolejny splot warkocza jakże zaskakującego mnie wciąż życia…Swojski, bogaty w odmienne pory roku świat, upojne zapachy łąk i lasów, w szczęśliwe dni naszych zwierząt, w graniczące z bezbrzeżną euforią uczucia, ale i w troski i problemy, co to coraz częściej spać nie dają…
Spoglądam przez okno i dostrzegam, iż to kolejny dzień, gdy króluje stalowe w kolorystyce niebo, przenikliwie zimny, zadziorny wiatr, do tego podobny do ryżowych płatków, zasypujący nas obficie śnieg oraz tajemnicza plątanina oszronionych gałęzi drzew w tle. To moja oswajana wciąż uczuciami i pracowitą codziennością, wybrana sercem podkarpacka kraina osiedlenia i spełnienia. To kolejny splot warkocza jakże zaskakującego mnie wciąż życia…Swojski, bogaty w odmienne pory roku świat, upojne zapachy łąk i lasów, w szczęśliwe dni naszych zwierząt, w graniczące z bezbrzeżną euforią uczucia, ale i w troski i problemy, co to coraz częściej spać nie dają…
A pomyśleć, że kilka lat temu o podobnej
porze właśnie mknęliśmy naszym czarnym jeepem na spotkanie nowej, słonecznej
przygody, przemierzając uparcie puste drogi Australii południowej. Zajadaliśmy
kwaśne jabłka. Śpiewaliśmy stare, dobre piosenki. I spoglądaliśmy wyczekująco
w falującą upałem przestrzeń, która otwierała się przed nami mamiąc kolejnymi zakrętami, skrytymi
w jarach na poły wyschniętymi rzeczułkami, łagodnymi wzniesieniami,
zżółkłymi od słońca polami i niepochwytnymi wciąż snami. My - tacy
młodzi duchem, tacy
niepokorni i wolni. Ty, mój kochany Cezary w swojej ulubionej, błękitnej
koszuli w kratkę. Ja w mojej kupionej w australijskim szmateksie super
wygodnej, przewiewnej bluzeczce z długim rękawem. Na tylnym siedzeniu
leżały nasze made in China, kowbojskie
kapelusze. Pod nogami kulały się butelki wody mineralnej. Na kolanach
spoczywał
wierny aparat fotograficzny. Tuż przed wyprawą, dla wygody ścięłam włosy
na krótko i
zadowolona, że mogę tak sobie jechać przy otwartym oknie a kosmyki nie
wpadają
mi jak zwykle do oczu i do ust wystawiałam głowę przez okno i
wpatrywałam się w
oszałamiający bezkres…Na nosie wykwitały kolejne piegi. W oczach lśniła
ciekawość i dziecięcy
uśmiech. Mknęłam przy Tobie, do wymarzonej, południowej Nibylandii
niczym uskrzydlony odwieczną
magią przygody Piotruś Pan…Ja to byłam? Naprawdę ja…? Jak to wtedy
było?
... Już w kilka godzin po opuszczeniu ciepłego,
lecz nie upalnego Melbourne, minąwszy Bendigo i Charlton dotarliśmy do suchego
jak pieprz, skąpanego w bezlitosnych promieniach południowego słońca małego
miasteczka Wycheproof. Nazwa ta pochodzi z języka aborygeńskiego a oznacza
trawę na wzgórzu. Bo rzeczywiście jest w tej miejscowości porosłe suchą trawą niewielkie
wzniesienie, z którego bardzo dobrze widać okolice. Niezmierzone przestrzenie pól
pszenicznych, suchych, szczeciniastych połaci traw, kępek eukaliptusów i niteczek dróg
kończących się gdzieś za horyzontem. Falujące nad tymi widokami gorące
powietrze zapowiadało nam, w jakie rejony przyjdzie nam teraz wjechać. Jak
oddalone od cywilizacji szosy przemierzać.
Po
zejściu z tego niewysokiego, bo liczącego
zaledwie 148 m wzgórza pojechaliśmy do centrum miasta, aby zatankować
samochód
i przejść się by rozruszać nogi przed czekającą nas długą jazdą. W
głowach kręciło nam się od monotonii podróży, od spiekoty i suchego, nie
dającego żadnej ochłody wiatru. Marzyłam wówczas o surowej, polskiej
zimie, o czystym śniegu, który mogłabym nabrać w dłonie, przyłożyć do
spieczonych warg a nawet zjeść ze smakiem, jak w czasach beztroskiego
dzieciństwa...
Przy okazji obejrzeliśmy oryginalną ekspozycję żelaznych, wielowymiarowych rękodzieł zajmujących całą przestrzeń między stacją beznynową a sklepem dla kolekcjonerów staroci. Sympatyczny i pomysłowy kowal wystawiał tam swe abstrakcyjne dzieła, chętnie wdając się w rozmowy z turystami i opowiadając o swej pracy oraz o kwitnącej ponoć w Internecie sprzedaży jego oryginalnych wytworów. Powiedział, że to między innymi dzięki niemu miasteczko powoli staje się znane i przyciąga do siebie nowych osiedleńców. Władze miasta zaś, w celu zachęcenia następnych chętnych ogłosiły, że możliwe jest wynajęcie położonych w okolicy gospodarstw agroturystycznych w cenie zaledwie jednego dolara za tydzień! Cena rzeczywiście bardzo atrakcyjna, tylko co robić w takim miejscu? Z czego żyć?
Przy okazji obejrzeliśmy oryginalną ekspozycję żelaznych, wielowymiarowych rękodzieł zajmujących całą przestrzeń między stacją beznynową a sklepem dla kolekcjonerów staroci. Sympatyczny i pomysłowy kowal wystawiał tam swe abstrakcyjne dzieła, chętnie wdając się w rozmowy z turystami i opowiadając o swej pracy oraz o kwitnącej ponoć w Internecie sprzedaży jego oryginalnych wytworów. Powiedział, że to między innymi dzięki niemu miasteczko powoli staje się znane i przyciąga do siebie nowych osiedleńców. Władze miasta zaś, w celu zachęcenia następnych chętnych ogłosiły, że możliwe jest wynajęcie położonych w okolicy gospodarstw agroturystycznych w cenie zaledwie jednego dolara za tydzień! Cena rzeczywiście bardzo atrakcyjna, tylko co robić w takim miejscu? Z czego żyć?
Przez chwilę
wyobraziliśmy sobie nawet, iż nabywamy takie gospodarstwo i zajmujemy się
hodowlą owiec. W promieniu wielu setek kilometrów nie ma dużych miast. Upał
panuje tam przez większą część roku. Ubrani w przewiewne, kraciaste koszule z
długimi rękawami i kapelusze z szerokim rondem, nikogo prócz kangurów nie
spotykając, zaganiamy nasze barany i przemierzamy na koniach brunatno-żółte
przestrzenie tych spieczonych promieniami słońca nizin. Czasem odwiedzalibyśmy
miasteczko, by zrobić konieczne zakupy i pogadać z miejscowymi. Posiedzieć
razem z nimi w barze, delektując się szklaneczką zimnego piwa. Popatrzeć na
ustawiony ponad kontuarem baru telewizor i pokibicować razem narodowej
reprezentacji Australii w footballu. Jakie tam jeszcze mogłyby być rozrywki?
Pewnie uczestnictwo w wyścigach końskich albo rodeo, lub w okazjonalnych
targach czy akcjach charytatywnych. Czasami spotkania w babskim gronie przy
zbyt słodkich muffinkach i zbyt kąśliwych ploteczkach o mężach.
A wieczorami, po
robocie, siedząc z Cezarym na tarasie naszego drewnianego domku pod
eukaliptusem odpoczywalibyśmy, słuchając wrzaskliwych papug, kłótliwych kokabur,
charkotliwych pohukiwań schowanych w chaszczach possumów, czyli oposów…Czy
różniłoby się to aż tak bardzo od naszego obecnego życia w podkarpackiej
wiosce? Chyba nie! Tylko tu przeważnie trochę zimniej bywa i ptaki inne
śpiewają!:-))
Ale wróćmy do opowieści z tamtych czasów, do upalnej końcówki styczniowego lata…
Głównym
celem naszej podróży były przepiękne, dzikie Góry Flindersa. Są one oddalone od stolicy stanu South
Australia - Adelajdy o około 400km. Dla nas było
to około 1400 km z Melbourne. Wcześniej planowaliśmy jeszcze pojechać
dalej, by zobaczyć największe, cyklicznie wysychające jezioro Australii
- Lake Eyre, ale okazało się, iż jest ono teraz właśnie w fazie kompletnego
wyschnięcia, a więc prawdopodobnie nie ma tam nic ciekawego do zobaczenia. Co
innego byłoby, gdyby aktualnie znajdowałaby się w nim woda. Wówczas rozkwitałby
tam raj dla ogromnej ilości ptaków i ryb a także prawdziwe El dorado dla
fotografów. Natomiast w czasie wyschnięcia to po prostu ogromna, szaro biała połać,
bez śladów życia.
Jadąc do gór Flindersa, jeszcze w Wiktorii,
kilkadziesiąt kilometrów za Wycheproof mieliśmy możliwość zobaczenia kilku o
wiele mniejszych, ale w sumie podobnych jezior.
Kompletnie wyschniętych, tkwiących niby ogromne, białe boiska pośród wielkiej
pustki stepu, pól i uschniętych porostów. Największe pośród nich było Lake
Tyrrell. Spacerowałam po położonym tuż przy nim mniejszym zbiorniku zwanym Sea
Lake, z zachwytem przyglądając się krystalicznym grudkom soli, upodabniającym
to niezwykłe jezioro do pokrytego wieczną zmarzliną akwenu dalekiej północy.
Ale tam stale jakieś życie mroźne się toczy. Jakieś foki, reny, czy chociażby
mewy krążą w pobliżu. Tutaj tylko martwota niezmierzona trwała. Pustka,
spiekota i cisza jak po wybuchu bomby atomowej. Wszystko, co żyje potrzebuje
przecież chociaż odrobiny wody. Tutaj nie było jej wcale. Dookoła panowała
susza i towarzysząca jej solna, zabijająca wszystko biel. A obok trwały niemo
wyschłe na wiór kłosy traw i rachitycznych drzewek. I tylko jakiś samotny kruk krążył nad nami,
krakliwie i ponuro coś nam przepowiadając. Słuchając jego okrzyków dziwnie
sucho w ustach mi się jakoś zrobiło i mróz przeleciał po krzyżu. Czym prędzej
łyknęłam więc kilka łyków wody, ukrytej zapobiegliwie przed gorącem w naszej podróżnej
lodówce.
Na dnie wyschłego jeziora
Na dnie wyschłego jeziora
Jak po śniegu, po
dnie jeziora
Idę, sól chrzęści mi pod stopami
Miliard sopelków, kryształów
Białych pajęczyn aksamit
Idę, sól chrzęści mi pod stopami
Miliard sopelków, kryształów
Białych pajęczyn aksamit
Kiedyś tu bujne
kwitło życie
Ukryte pod wody tonią
Teraz jak księżyc – wszystko nagie
Wydane oczom i dłoniom
Ukryte pod wody tonią
Teraz jak księżyc – wszystko nagie
Wydane oczom i dłoniom
Jak szklana wata
są ostre
Jak ptasi puch delikatne
Te labirynty solne
Te białe mchy naskalne
Jak ptasi puch delikatne
Te labirynty solne
Te białe mchy naskalne
Tak można by iść
niczym w transie
Przykucać co krok w olśnieniu
Nad koronkowym królestwem
Tajemnic w suchym strumieniu
Przykucać co krok w olśnieniu
Nad koronkowym królestwem
Tajemnic w suchym strumieniu
Aż naraz krzyk
słyszę kruka
Strażnika tej słonej krainy
Bym nie ważyła się szukać
Skarbów tej niby-zimy
Strażnika tej słonej krainy
Bym nie ważyła się szukać
Skarbów tej niby-zimy
Więc jeszcze
zdjęcie ostatnie
Cofnęłam się w las namorzyn
A wierny strażnik ukradkiem
Wciąż mi nad głową krążył
Cofnęłam się w las namorzyn
A wierny strażnik ukradkiem
Wciąż mi nad głową krążył
Aż doszłam ku
rozwidleniu
Tu ludzi świat, tam ocean
Wróciłam w swój los w zamyśleniu
Kruk cicho odleciał w bezczas...
Tu ludzi świat, tam ocean
Wróciłam w swój los w zamyśleniu
Kruk cicho odleciał w bezczas...
Zdecydowanie tak spieczone słońcem, prawie
zupełnie pozbawione drzew tereny nie są dobrym do osiedlenia miejscem –
pomyślałam a propos wcześniejszych rozważań o zakupie gospodarstwa w tych
stronach. Jednak, jak dowiedziałam się z
folderów reklamowych, ten przygnębiająco suchy stan rzeczy zmienia się zupełnie
zimą. Z opadów deszczu i dopływu wód podskórnych pojawia się długo wyczekiwana
wilgoć i żywsza zieleń. Zlatują się ptaki. Schodzą jaszczurki, kangury i
walabie. Solna kraina na chwilę ożywa i tworzy czarodziejski, pełen dźwięków i
kolorów raj!
Gdzieś tam na horyzoncie widoczne były ciągnące się w nieskończoność czerwono brunatne pola uprawne. Kolor ziemi w Australii jest zaskakująco inny niż w Polsce. Mało tu czerni i szarości. Jest natomiast wiewiórkowa rudość, brudny róż, zgaszony fiolet, bordowy brąz, intensywny pomarańcz i wieloodcieniowa żółć. Dlatego na fotografiach i malarskich pejzażach wygląda to bardzo egzotycznie i malowniczo. Warzywa korzeniowe z takiej ziemi wyciągnięte i myte natychmiast oddają wodzie pokrywające je barwne pyły. Jakby się pisanki wielkanocne płukało! Ale to tylko pod warunkiem, że trafimy na warzywniak w stylu polskim, gdzie wszystko, co się kupuje jest brudne, bo niby przez ten naturalny brud przed zepsuciem chronione. Zazwyczaj jednak plony ziemi australijskiej sprzedawane są w stanie nieomal sterylnej czystości. Wystawione w sklepach ziemniaki, marchewki, buraki, pietruszki i selery wyglądają jak gotowe by od razu wrzucić je do garnka, czy nawet schrupać na surowo!
Gdzieś tam na horyzoncie widoczne były ciągnące się w nieskończoność czerwono brunatne pola uprawne. Kolor ziemi w Australii jest zaskakująco inny niż w Polsce. Mało tu czerni i szarości. Jest natomiast wiewiórkowa rudość, brudny róż, zgaszony fiolet, bordowy brąz, intensywny pomarańcz i wieloodcieniowa żółć. Dlatego na fotografiach i malarskich pejzażach wygląda to bardzo egzotycznie i malowniczo. Warzywa korzeniowe z takiej ziemi wyciągnięte i myte natychmiast oddają wodzie pokrywające je barwne pyły. Jakby się pisanki wielkanocne płukało! Ale to tylko pod warunkiem, że trafimy na warzywniak w stylu polskim, gdzie wszystko, co się kupuje jest brudne, bo niby przez ten naturalny brud przed zepsuciem chronione. Zazwyczaj jednak plony ziemi australijskiej sprzedawane są w stanie nieomal sterylnej czystości. Wystawione w sklepach ziemniaki, marchewki, buraki, pietruszki i selery wyglądają jak gotowe by od razu wrzucić je do garnka, czy nawet schrupać na surowo!
A
propos plonów ziemi, to irytujace było dla nas, że z Wiktorii do South Australii nie
wolno przewozić żadnych owoców ani warzyw. Są tam ścisłe restrykcje z powodu
jakiejś groźnej muszki owocowej, która podobno nawiedza cyklicznie uprawy
Wiktorii. Musieliśmy więc przed granicą stanów pożreć, co się tylko dało, a
czego się nie dało po prostu wyrzucić, bo kary za przewóz owoców i warzyw
między stanami są kolosalne. A jeszcze na granicy okazało się, że nawet
ziemniaki i cebule, które kupiliśmy w poczciwym warzywniaku na naszym osiedlu w
Melbourne także podlegają zarekwirowaniu. Tak więc z żalem wrzuciliśmy te wiktuały
do specjalnie w tym celu ustawionych przy posterunku granicznym koszy i
zostaliśmy surowo pouczeni, że jest to konieczne i nie ma mowy o przymknięciu
na coś oka. Oczywiście w pierwszym miasteczku za granicą South Australii kupiliśmy
następne owoce, które już wolno nam było bez zbędnej nerwowości i pośpiechu
jeść do woli…
Cz. 2 - Riverland
Już wkrótce zachwycaliśmy się Riverlandem -
krainą jezior i wspaniałych rozlewisk
Murray River oraz
wtopioną w tę soczystą zieleń miasteczek takich, jak Mildura, Renmark, Morgan, Berri i inne. Stojąc na wysokiej skarpie widzieliśmy w dole turkusowe
wstążki i niteczki tej zasilającej okoliczne tereny w wodę, największej w Australii
rzeki. To przecież dzięki niej właśnie, dzięki naturalnemu i sztucznemu doprowadzaniu wody do farm, pól, ogrodów i
winnic każda miejscowość Riverlandu (a ciągnie się on przez dwa stany) jest krainą
miodem i mlekiem płynącą. Zielonym, kwitnącym i owocującym bujnie terenem
pełnym winorośli, drzewek pomarańczowych, mandarynkowych, jabłoni, oliwek,
migdałów, śliwek, wszelkich innych owoców.
Wszystko to było tam bardzo tanie, świeże i po prostu pyszne. Zatrzymywaliśmy się więc ochoczo przy
takich ciągnących się kilometrami plantacjach i uzyskując od miejscowych farmerów
zgodę na samodzielne zbieranie owoców, rwaliśmy je radośnie. Rozgrzane słońcem
pomarańcze wydzielały z siebie zniewalający, nieznany mi przedtem, intensywny aromat.
A ich słodycz była wprost niebiańska! Obżeraliśmy się zatem niemożliwie tymi
plonami ziemi australijskiej, a sprzyjała temu upalna pogoda oraz towarzyszące
jej stałe pragnienie. Sok aż ciekł nam po brodach a lepiące się dłonie z braku
wody oblizywaliśmy i ocieraliśmy w wilgotne chusteczki higieniczne.
- Ileż człowiek
może w siebie zmieścić?! - śmialiśmy się
sami z siebie, popatrując na pełną reklamówkę pestek i ogryzków, które
produkowaliśmy w ilościach masowych.
Ale takie w nas
było dziwne nienasycenie, takie łaknienie by najeść się tymi dobrodziejstwami
nareszcie do syta za wszelkie braki i tęsknoty siermiężnego socjalizmu, kiedy
to takie egzotyczne owoce wydawały się niedosiężnym zupełnie cudem.
Oszołomieni bogactwem barw i zapachów
zatrzymywaliśmy się także często przy ulicznych straganach warzywno-owocowych.
A w miasteczku Berri, gdzie ulokowanych jest najwięcej w Australii zakładów
produkujących dżemy, soki i wszelkie przetwory warzywno-owocowe zachęceni niskimi
cenami kupowaliśmy ciepłe od słońca brzoskwinie, worki niełuskanych, świeżutkich migdałów, soczyste
melony, arbuzy, awokado, śliwki i mango, świeżo wyciskane soki, musy, galaretki
i lody sorbetowe. Na dobrą sprawę mogliśmy żywić się tylko tym, odpoczywając na
jakiś czas od steków i kiełbasek. A więc korzystaliśmy z tego, zrobiwszy spore
zapasy i z małymi wyjątkami, przechodząc na kilka dni na dietę frutariańską.
Co, swoją drogą, świetnie nam zrobiło! Czuliśmy się lekko, zdrowo i młodo.
Tyle tylko, że musieliśmy bardzo często
odwiedzać australijskie przybytki odosobnienia by pozbyć się nieustannego
nadmiaru wody. A, nawiasem mówiąc, przydrożne toalety w Australii są w każdym
stanie bez zarzutu. Bezpłatne, czyste, pachnące, zaopatrzone w biały papier toaletowy,
mięciutkie ręczniki i pachnące mydełka. Nie ma mowy o jakimś zaniedbaniu czy
też dewastacji. Council city zatrudnia ludzi, odpowiedzialnych za sprzątanie
tych miejsc. I chyba nieźle im płaci, bo świetnie wywiązują się z powierzonych
im zadań. Na dodatek sami Australijczycy, nie zepsuci jak my socjalistyczną
mentalnością, gdzie wszystko należy do wszystkich, a więc tak naprawdę nic nie
należy do nikogo, nie mają inklinacji do niszczenia, kradzieży, złośliwego
zanieczyszczania i traktowania z pogardą czyjejś pracy.
Tymczasem zbliżał się wieczór a my nie
mieliśmy jeszcze pojęcia, gdzie spędzimy pierwszą noc naszej wyprawy. Nie było
bowiem w naszym zwyczaju wcześniejsze rezerwowanie miejsc w motelach czy na
polach campingowych. Przeważnie zawsze woleliśmy iść na żywioł i nocować tam,
gdzie nam się najbardziej podobało albo też gdziekolwiek, gdzie po prostu było
wolne miejsce. Niewybredni, potrafiący przystosować się do każdych warunków
szukaliśmy czegoś dla siebie jeżdżąc od jednej do drugiej miejscowości
urokliwego Riverlandu. Po kilku nieudanych próbach przycupnięcia gdzieś
wreszcie udało się nam załatwić nocleg na polu namiotowym nad rzeką.
Po szybkim rozłożeniu namiotu ( po kilku wyprawach doszliśmy już w tej czynności do jakiejś wprawy!) i po wzięciu chłodnego prysznica w pobliskim sanitariacie wyruszyliśmy na wieczorny spacer nad rzekę. Właśnie zaczynał się wspaniały zachód słońca. Gdzieś przepadło całe nasze całodzienne zmęczenie. Szliśmy tak odświeżeni i radośni mijając kolejne meandry dopływów Murray River i podziwiając przebłyskujące spoza drzew jezioro. Mijaliśmy żerujące między trawami białe papugi oraz czarno-białe, podobne do srok agresywne macpies. Spomiędzy gałęzi eukaliptusów pierzchały chmary kokabur i różowych papużek. Na wysepkach tkwiły dostojnie zamyślone głęboko czarnopióre ibisy a przy brzegu kroczyły czerwonodziobe wrzaskuny.
Po szybkim rozłożeniu namiotu ( po kilku wyprawach doszliśmy już w tej czynności do jakiejś wprawy!) i po wzięciu chłodnego prysznica w pobliskim sanitariacie wyruszyliśmy na wieczorny spacer nad rzekę. Właśnie zaczynał się wspaniały zachód słońca. Gdzieś przepadło całe nasze całodzienne zmęczenie. Szliśmy tak odświeżeni i radośni mijając kolejne meandry dopływów Murray River i podziwiając przebłyskujące spoza drzew jezioro. Mijaliśmy żerujące między trawami białe papugi oraz czarno-białe, podobne do srok agresywne macpies. Spomiędzy gałęzi eukaliptusów pierzchały chmary kokabur i różowych papużek. Na wysepkach tkwiły dostojnie zamyślone głęboko czarnopióre ibisy a przy brzegu kroczyły czerwonodziobe wrzaskuny.
Przyjemnie
chłodne,
wieczorne powietrze łagodziło moją spieczoną na czerwono skórę na
twarzy. A grzejące nieustępliwie przez cały dzień słońce także
zapragnęło już
chyba wytchnienia, gdyż właśnie zanurzało się z przyjemnością w wodach
pobliskiego jeziorka. Z wody sterczały kikuty lśniących złociście
drzew...
W szuwarach, przy ukrytych tam mostkach i
trapach trwały zacumowane na noc łodzie, jachty i statki parowe. Świeciły się w
nich światełka a przez prześwitujące gdzieniegdzie firanki widać było rodziny
zajadające późne kolacje. Ponad taflą wody unosiły się ich śpiewy i śmiechy.
Napływały zapachy grillowanych potraw i odgrzewanych zupek chińskich.
Usiedliśmy sobie z mężem na jednym z takich trapów i wyciągnąwszy z plecaczka
bułki z jajkami na twardo oraz pomidorami zajadaliśmy je patrząc na zmienne
kolory spowitego zachodem nieba…
- A wiesz Oleńko,
kiedy tak patrzymy razem na te statki to przypomniała mi się historia mojego
znajomego z dawnych lat…szepnął Cezary, pożarłszy trzecią bułkę i popiwszy ją
wodą mineralną.
- Opowiadaj,
przecież nigdzie się nam nie śpieszy – odrzekłam oparłszy się wygodnie o plecy
męża i z ulgą przymykając zmęczone oczy.
- Steve był
bardzo dobrze sytuowanym developerem. W wieku czterdziestu lat miał kilka
samochodów, domów z basenami oraz dobrze ulokowanych oszczędności. Do tego
udane małżeństwo i dwoje dorosłych, wykształconych dzieci. Sam siebie nazywał
szczęśliwym człowiekiem. Jednak jego sytuacja zmieniła się nieomal z dnia na
dzień. Zbankrutował i popadł w straszliwe długi. Wówczas okazało się, iż jego
kochająca rodzina kochała tak naprawdę tylko jego majątek i w tym trudnym dla
Steva momencie oskubała go z czego się tylko dało, jemu samemu zostawiając
marne ochłapy… - opowiadał pełnym emocji głosem Cezary a papugi nad nami, jak
gdyby potakując mu rozwrzeszczały się upiornie a potem spłoszone własnym
krzykiem odleciały na przeciwległą stronę jeziora.
- I co, stał się
biedakiem? – zapytałam pełna współczucia, gdy już dało się cokolwiek powiedzieć
po głośnym, wokalnym popisie australijskich ptaków.
- No wiesz
Oleńko, na nasze realia to w dalszym ciągu miał dużo. Na tyle dużo by powziąć
plan o zupełnej zmianie dotychczasowego życia i móc go wprowadzić w czyn. Otóż
Steve ukończył kurs sternika a potem za wszystko co miał nabył statek rzeczny o
napędzie parowym. Podobny do tego, jak ten tam, naprzeciwko…
- Och, to
chciałabym być takim biedakiem – odrzekłam z przekąsem obserwując ów całkiem
spory stateczek, oświetlony teraz pomarańczowymi promieniami gasnącego powoli słońca.
- Ale słuchaj
dalej! – kontynuował Cezary – Otóż ten Steve samotnie wyruszył w podróż swojego
życia. Pływał po Murray i Darling River. Spodobało mu się to ogromnie! Tym
bardziej, że wedle odwiecznych, obowiązujących tu praw każdy żeglarz może
zatrzymać się w dogodnym miejscu i zupełnie za darmo wyciąć sobie trochę
eukaliptusów na opał. Tak więc napęd statku miał tym samym bezpłatnie. A
jedzenie zdobywał w zamian za pracę, którą świadczył na rzecz różnych farmerów.
A że nie bał się żadnej ciężkiej roboty i szybko się uczył, dlatego ludzie
lubili go i szanowali.
- Czyli był
szczęśliwy? – skwitowałam, przeciągnąwszy się sennie a potem położyłam głowę na
kolanach męża i spojrzałam ciekawie w jego błyszczące wspomnieniami oczy.
- Niby tak, ale
narzekał czasem na samotność. Marzył o prawdziwej miłości – westchnął a wydobywszy
z kieszeni cygaro zapalił je i zaciągnął się nim z lubością. Wiedział, że lubię
ten zapach a więc nie będę protestować.
- A marzenia, o
dziwo, często lubią się spełniać! – zaśmiał się z lekką kpiną w głosie,
potarmosiwszy przy tym figlarnie moją chłopięcą fryzurkę.
- To źle? –
sapnęłam z udawanym oburzeniem.
- No cóż! Zależy
dla kogo! Pewnego razu o świcie do łodzi Steva wsunęła się bezszelestnie wielce
nim zauroczona miejscowa piękność.
Pochodząca z Filipin nauczycielka rysunku… - Cezary chrząknął i
zamyśliwszy się na chwilę przerwał opowieść. Pykał i pykał tym swoim dymkiem,
jakby zupełnie zapomniał o mnie.
- No mówże! Czemu
przerywasz w najciekawszym momencie? – zawołałam wreszcie i zerwawszy się na
równe nogi sprytnie wyjęłam mu z dłoni cygaro a uciekając z nim za pobliski
eukaliptus wołałam chichocząc, że oddam mu je dopiero wtedy, gdy opowie jak
rozwinęła się ta miłosna historia.
- No już mówię!
Tylko oddawaj moje ostatnie, drogocenne cygaro, bo Ci gdzieś w chaszcze spadnie i
pożar wywołasz – zdenerwował się mój mąż. A ja zważywszy na to, iż dużo racji
było w jego słowach zwróciłam mu wypalony do połowy skarb a potem grzecznie
usiadłszy obok czekałam na dokończenie tej coraz bardziej interesującej mnie
historii.
- Spędzili razem
jakiś czas, przeżywając ze sobą niezwykle płomienny i namiętny romans - kontynuował opowieść Cezary.
-
Ale po mniej
więcej miesiącu Steve zatęsknił za swoją błogą samotnością. Filipinka
zamęczała
go ponoć gadatliwością i zbyt wygórowanymi oczekiwaniami seksualnymi!
Poza tym wciąż robiła niestosowne porównania między nim a jej byłym
męzem. Oczywiście na niekorzyść Steva...
- Powrócił więc
do wyspy, z której kiedyś przybyła do niego i grzecznie ją ze swego statku
wyprosił! – zaśmiał się Cezary a jak na niego przystało, lubiąc się ze mną
droczyć – dodał jeszcze zupełnie poważnym tonem
- Daj mi więc
trochę wytchnąć, kobieto, bo różnie to może jeszcze z nami być!
- Ach Ty gadzie
niewdzięczny! – zakrzyknęłam - To siedź
tu sobie sam! – pisnęłam i zzuwajac klapki wbiegłam do wody by z rozkoszą
pobrodzić w ciepłych nurtach Murray River.
A już za chwilę,
trzymając się za ręce brodziliśmy razem a nasze nocne, wodne spacery widział
tylko zadumany księżyc ukazujący nam spoza gałęzi eukaliptusów swe przyjazne i
dyskretne oblicze…
Cz. 3 - Sucho, pusto i magicznie
Po opuszczeniu Riverlandu wjechaliśmy w
krainę żółto-oliwkowych pól, bezkresnych dróg, szczerej pustki dookoła, nieba
niebieskiego jak ocean i słońca bezlitośnie
jarzącego zewsząd. Widzieliśmy od czasu do czasu cudowne, malownicze
wzgórza, pustynne stepy, bardzo podobne do afrykańskich, karłowate drzewka
i wyschnięte na wiór połaci traw oraz porostów zwanych skrubem. I tak przez
kilkaset kilometrów mijając po drodze maleńkie, z rzadka pojawiające się
miasteczka oraz przydrożne motele czy puby. Każdy budyneczek, każda
miejscowość były przyjemnym przerywnikiem w monotonii krajobrazu. A jeśli
jeszcze w którymś z tych miejsc dało się znaleźć odrobinę cienia i
wody oraz toalety, to skwapliwie się tam zatrzymywaliśmy, aby rozprostować
kości i chociaż na chwilę odetchnąć od morderczej jazdy. Koniecznie trzeba było
odpocząć od szumu samochodu, klimatyzacji prawie na okrągło w nim włączonej, czy
też gorącego wiatru wdzierającego się do wnętrza i szarpiącego naszymi włosami,
zatykającego uszy i nielitościwie wysuszającego gałki oczne.
Droga przed nami i za nami była pusta.
Wyglądało na to, iż jesteśmy jedynymi śmiałkami, którzy tamtego dnia
postanowili przemierzyć bezludne przestrzenie gorącej, Południowej Australii.
Nie raz zastanawialiśmy się, czy to przypadkiem nie jakieś nieznane nam święto
narodowe? Może wszyscy Ozzie siedzą teraz wokół barbaque i zajadają grillowane
steki, popijając je lodowatą colą? I tylko my, dwoje potępieńców, nie wiadomo
po co pchamy się w ten futurystyczny krajobraz?
Aby się nieco rozerwać i
zabawić w tej szczerej pustce wypełzaliśmy z zakurzonego jeepa i niby
jaszczurki zasiadaliśmy na rozgrzanym asfalcie tej drogi do nikąd.
Wpatrywaliśmy się w horyzont, czasem nawet i przez pół godziny nie dostrzegając
żadnego pojazdu. No i cóż to za szalona rozrywka, gdy się losu w niczym nie
prowokuje? Nawet sępów tam wszak nie było, które by się połasiły na nasze
bezwstydnie wystawione na działanie promieni słonecznych członki!
Wydaje się, iż sami Australijczycy też chyba
mając czasami dość tej monotonnej przestrzeni robią, co mogą, by ją urozmaicić.
I tak na przykład takim śmiesznym i pomysłowym wyróżnikiem trasy z Morgan do
Burry było dziwaczne drzewo butów, stojące przy drodze właśnie pośród takiej
niesamowitej pustki. Łysawa kazuaryna przy szosie niczym futurystyczna choinka rosła
sobie obwieszona setkami starych butów. Wręcz owocująca rozmaitym obuwiem! A
obok stało drugie wesołe drzewo, w zaczątku też już ciekawie udekorowane -
starymi majtkami i kolorowymi szmatami! Salvador Dali nie powstydziłby się
takich szalonych wizji! Skwapliwie zatrzymaliśmy przy nich jeepa, chcąc
rozprostować kości i ucieszyć się tym niespotykanym widokiem. Żałowaliśmy, że
nie mamy przy sobie zniszczonych już trampek czy chociażby kapci na zbyciu. Przynajmniej
zostałby tam po nas jakiś ślad. Może do dzisiaj nasze trampki łopotałyby na
wietrze i wołały nas do siebie z powrotem…? Bo może te zwariowane drzewka
miały magiczną moc i właśnie po to te buty tam zawieszano, by kiedyś jeszcze
móc tam wrócić…? Wtedy jednak nie przyszło nam to do głowy. Staliśmy tam
chichocząc beztrosko, pstrykając fotografie, pijąc ciepłą już, niestety, wodę
mineralną a następnie ładując się do rozgrzanego jak piekarnik jeepa i ruszając
w dalszą drogę!
Umęczeni upałem i mocno już od niego
otępiali mknęliśmy przed siebie pragnąc dotrzeć do jakiegoś cienia, źródła czy
choćby stacji benzynowej zaopatrzonej w toaletę z zimną wodą. Czasem
podróżnikom tak niewiele do szczęścia potrzeba…Ot, spocząć, ochłodzić się,
przysnąć na parę chwil…
Z radością zatrzymaliśmy się kilkadziesiąt
kilometrów dalej w maleńkiej miejscowości Burra, gdzie po wizycie w centrum
informacyjnym i przestudiowaniu tamtejszych folderów kupiliśmy sobie w miejscowym
sklepiku świeże pieczywo a potem podążyliśmy na poszukiwanie skrawka zieleni i
ochłody. Z rozkoszą przysiedliśmy nad jeziorkiem i dopływającą doń rzeczką,
gdzie w cieniu płaczących wierzb pochłanialiśmy nasze wiktuały dzieląc się nimi
z rodziną kolorowych kaczek przepływających obok. Niedaleko nas siedziały matki z
małymi dziećmi w wózkach. Toczyło się ich zwyczajne, codzienne życie,
którego obserwatorami i przypadkowymi uczestnikami stać się mogliśmy na około pół
godziny…
- Jakie to swoją
drogą dziwne - dumałam - że wszędzie są ludzie wraz z ich codziennymi troskami i
radościami. Trzymają się swoich miejsc, rzadko kiedy wychylając stamtąd nosa i
dziwiąc się takim, jak my podróżnikom, którym chce się pałętać po świecie
walcząc z własnym zmęczeniem, wiatrem, kurzem i zniewalającym upałem. Tymczasem
my, wchodząc na chwilę w ich rzeczywistość jesteśmy jak przypadkowi widzowie w
kinie. Wpadliśmy na moment, nie rozumiejąc, o czym jest ten film, a tęskniąc za
tym by go kiedyś jednak zobaczyć od początku do końca.
- Tyle jest
niepowtarzalnych miejsc do zobaczenia, zachwycenia, dotknięcia, zachłyśnięcia
się. Tyle ludzi do poznania. Lecz nie ma czasu. Trzeba dalej biec. Płynąc z nurtem przeznaczonej sobie rzeki...Toczyć swoją
historię, dotykając zaledwie strzępów, odprysków tego, co najważniejsze…
- Po co właściwie
tak mkniemy, szukając guza…? A nie lepiej to osiąść gdzieś i mieć święty
spokój…? Ale przecież na odpoczynek jeszcze przyjdzie pora! Jeszcze zdążymy
zatęsknić za tym wszystkim. Za tą wolnością trampów, za magiczną drogą wołającą
nas i zapraszającą by pędzić wciąż dalej i dalej… - wzdychałam sobie,
zanurzając dłonie w nurcie rzeczki i obserwując mknące przed siebie suche
kawałki eukaliptusowej kory. A potem uniósłszy głowę wpatrzyłam się w gałęzie
stareńkiego, ale całkiem nieźle trzymającego się eukaliptusa rosnącego na
przeciwległym brzegu rozlewiska…
Eukaliptus
O czym
rozmyślasz?
Jakie historie w Twoim poszumie
Mknęły wraz z nurtem spokojnych rzek
Może się znajdzie ktoś, kto umie
Z kawałka kory wyczytać dźwięk
Czyjegoś łkania, akord bezradny
Krzyku niezgody, jęku, gdy marł
Eukaliptusie w strzępy odziany
Trwasz pełen wiary, choć wokół żar
Tak łatwopalny, a nieulękły
Ocalasz jądro, choć ronisz łzy
Zarosną drogi, ludzkie rozterki
Miną, lecz nadal trwać będziesz Ty
Jakie historie w Twoim poszumie
Mknęły wraz z nurtem spokojnych rzek
Może się znajdzie ktoś, kto umie
Z kawałka kory wyczytać dźwięk
Czyjegoś łkania, akord bezradny
Krzyku niezgody, jęku, gdy marł
Eukaliptusie w strzępy odziany
Trwasz pełen wiary, choć wokół żar
Tak łatwopalny, a nieulękły
Ocalasz jądro, choć ronisz łzy
Zarosną drogi, ludzkie rozterki
Miną, lecz nadal trwać będziesz Ty
Jedną gałązkę
Twoją zabiorę
Zatrzymam chwilę, gdy
gnał mnie wiatr
Spękaną swoją uleczę korę
Wspomnieniem z minionych lat…
Postanowiłam przejść się trochę i obejrzeć mini park przylegający do rozlewiska rzeki. Spacerowałam nieśpiesznie między eukaliptusami i pojedynczymy brzozami. Patrzyłam na dzieciaki, bawiące się w chaszczach w berka. Nagle za jednym z drzew ujrzałam małą ławeczkę. Siedziała tam jakaś przygarbiona postać kobieca. Nieruchoma jak rzeźba a przecież żywa. Emanował z niej nieokreślony chłód a może napięcie...? Dyskretnie odeszłam dalej, nie chcąc jej przeszkadzać, ale w pewnym momencie coś kazało mi sie odwrócić i raz jeszcze na nią spojrzeć. Patrzyła na mnie. W jej oczach był bezbrzeżny smutek, rozpacz i...lęk tonącego, który nie ma się czego uchwycić. Aż zadrżałam na ten widok, ale nie umiałam odwrócić od niej oczu. W owej nieznajomej kobiecie była jakaś dziwna bliskość. Jakbym widziała samą siebie sprzed wielu lat. Jakbym dotykała najbardziej intymnego, lecz odsuwanego w mroki niepamięci wspomnienia.
Są takie chwile w życiu, gdy ból potrafi oddalić człowieka tak bardzo od spraw tego świata, ze choćby wokół mieniły się najcudniejsze kolory, śpiewały najbarwniejsze ptaki i wabiły najdalsze przestrzenie, to człowiek trwa znieruchomiały, niezdolny zrobić zupełnie nic. Przykryty nie dającym się unieść kloszem swej gorzkiej samotności.
Stałam jak wmurowana. Serce biło mi jak oszalałe a po policzkach płynęły łzy...Tymczasem nieznajoma kobieta westchnąwszy ciężko wstała i szybko oddalając się parkową alejką wkrótce zniknęła mi z oczu...
Wytarłam twarz rękawem koszuli. Rozejrzałam się półprzytomnie. Wokół jak gdyby nigdy nic toczyło się życie. Eukaliptusy szumiały i rozsiewały wokół swoją upajającą woń. Ich kora szeleściła pod stopami. Dzieciaki chichotały i uganiały sie jak przedtem. W oddali Cezary karmił kaczki naszymi bułkami. A matki kołysały wózkami, chcąc przedłużyć drzemkę swoich osesków i mieć jeszcze trochę spokoju...
Spękaną swoją uleczę korę
Wspomnieniem z minionych lat…
Postanowiłam przejść się trochę i obejrzeć mini park przylegający do rozlewiska rzeki. Spacerowałam nieśpiesznie między eukaliptusami i pojedynczymy brzozami. Patrzyłam na dzieciaki, bawiące się w chaszczach w berka. Nagle za jednym z drzew ujrzałam małą ławeczkę. Siedziała tam jakaś przygarbiona postać kobieca. Nieruchoma jak rzeźba a przecież żywa. Emanował z niej nieokreślony chłód a może napięcie...? Dyskretnie odeszłam dalej, nie chcąc jej przeszkadzać, ale w pewnym momencie coś kazało mi sie odwrócić i raz jeszcze na nią spojrzeć. Patrzyła na mnie. W jej oczach był bezbrzeżny smutek, rozpacz i...lęk tonącego, który nie ma się czego uchwycić. Aż zadrżałam na ten widok, ale nie umiałam odwrócić od niej oczu. W owej nieznajomej kobiecie była jakaś dziwna bliskość. Jakbym widziała samą siebie sprzed wielu lat. Jakbym dotykała najbardziej intymnego, lecz odsuwanego w mroki niepamięci wspomnienia.
Są takie chwile w życiu, gdy ból potrafi oddalić człowieka tak bardzo od spraw tego świata, ze choćby wokół mieniły się najcudniejsze kolory, śpiewały najbarwniejsze ptaki i wabiły najdalsze przestrzenie, to człowiek trwa znieruchomiały, niezdolny zrobić zupełnie nic. Przykryty nie dającym się unieść kloszem swej gorzkiej samotności.
Stałam jak wmurowana. Serce biło mi jak oszalałe a po policzkach płynęły łzy...Tymczasem nieznajoma kobieta westchnąwszy ciężko wstała i szybko oddalając się parkową alejką wkrótce zniknęła mi z oczu...
Wytarłam twarz rękawem koszuli. Rozejrzałam się półprzytomnie. Wokół jak gdyby nigdy nic toczyło się życie. Eukaliptusy szumiały i rozsiewały wokół swoją upajającą woń. Ich kora szeleściła pod stopami. Dzieciaki chichotały i uganiały sie jak przedtem. W oddali Cezary karmił kaczki naszymi bułkami. A matki kołysały wózkami, chcąc przedłużyć drzemkę swoich osesków i mieć jeszcze trochę spokoju...
I znowu ruszyliśmy w drogę. Znowu przed siebie. Wierny
jeep odpoczął a i my nabraliśmy dość
sił. Tyle jest przecież jeszcze dzisiaj do zobaczenia. Przecież ten czas
podróżowania jest jak skarb. Nie mam wpływu na fale smutku przelewające
się między ludzkimi sercami. Nie mogę zrobić w tym momencie nic
ponadto, jak jechać dalej. Na nieustannej podróży polega przecież
ludzkie życie. To banalne, ale przecież jakże prawdziwe stwierdzenie...
Tymczasem mapa rozłożona na moich kolanach obiecywała same cudowności. Wędrowcy nie mają czasu do stracenia, gdy dziesiątki kilometrów szos czekają na przemierzenie…Do wymarzonych gór Flindersa było coraz bliżej. Niebo nad nami ubrało się w muślinową sukienkę i tańczyło powiewając śnieżnobiałymi koronkami, bufkami, falbanami i wyzierającymi spod spodu lśniącymi srebrzyście haleczkami…Podziwialiśmy je zafascynowani i zdumieni, że jest ono tak bardzo inne, niż wszystkie widziane do tej pory nieba…Czy w te odświętne barwy ubrało się specjalnie dla nas, na nasze powitanie…?
Tymczasem mapa rozłożona na moich kolanach obiecywała same cudowności. Wędrowcy nie mają czasu do stracenia, gdy dziesiątki kilometrów szos czekają na przemierzenie…Do wymarzonych gór Flindersa było coraz bliżej. Niebo nad nami ubrało się w muślinową sukienkę i tańczyło powiewając śnieżnobiałymi koronkami, bufkami, falbanami i wyzierającymi spod spodu lśniącymi srebrzyście haleczkami…Podziwialiśmy je zafascynowani i zdumieni, że jest ono tak bardzo inne, niż wszystkie widziane do tej pory nieba…Czy w te odświętne barwy ubrało się specjalnie dla nas, na nasze powitanie…?
Do zboczenia z wyznaczonej trasy zachęcił
nas w pewnym momencie znak informujący o magnetycznym wzgórzu położonym w
pobliżu nazwanej z aborygeńska miejscowości Orroroo. Chcąc sprawdzić jego
działanie na naszym jeepie, pomknęliśmy między porośniętymi suchymi trawami
wzgórzami na poszukiwanie tej graniczącej z cudem przygody.
O tym, że dotarliśmy do celu poinformował nas odpowiedni znak, przedstawiający magnetyczną podkowę i objaśnienia co do tego, jak należy postępować w tymże miejscu. Odpowiednio poinstruowani wjechaliśmy do wyznaczonego punktu i zatrzymaliśmy się tuż przed wjazdem na wzniesienie, wyłączając samochód, biegi nastawiając na luz i zostawiając w spokoju hamulec. Nagle poczuliśmy coś w rodzaju gwałtownego szarpnięcia i nasz jeep, mimo wyłączonego silnika w mocno tajemniczy sposób zaczął powoli wjeżdżać pod górę. Popatrzyliśmy na siebie z Cezarym z lekkim niedowierzaniem.
O tym, że dotarliśmy do celu poinformował nas odpowiedni znak, przedstawiający magnetyczną podkowę i objaśnienia co do tego, jak należy postępować w tymże miejscu. Odpowiednio poinstruowani wjechaliśmy do wyznaczonego punktu i zatrzymaliśmy się tuż przed wjazdem na wzniesienie, wyłączając samochód, biegi nastawiając na luz i zostawiając w spokoju hamulec. Nagle poczuliśmy coś w rodzaju gwałtownego szarpnięcia i nasz jeep, mimo wyłączonego silnika w mocno tajemniczy sposób zaczął powoli wjeżdżać pod górę. Popatrzyliśmy na siebie z Cezarym z lekkim niedowierzaniem.
- To chyba jakiś
cud! – zawołałam, kręcąc się na siedzeniu niespokojnie i usiłując wypatrzeć
jakieś aborygeńskie duchy, które pchają nas pod górę, śmiejąc się w kułak z
naszych ogłupiałych min.
- Cudów nie ma! –
odrzekł poczerwieniały z podniecenia Cezary a tymczasem samochód sam z siebie
zatrzymał się na szczycie pagórka.
- Zjedziemy sobie
teraz tyłem i spróbujemy wjechać jeszcze raz! Zobaczymy, czy ta sztuczka znowu
podziała?! A może to wszystko tylko nam się zdawało? – zawołał i już po chwili
znowu auto jak gdyby nigdy nic cichutko i wytrwale wspinało się na wzniesienie.
- A wiesz, że w
Polsce też jest takie niezwykłe miejsce? Byłam kiedyś w Gorcach, czy może w
Pieninach na górze Wżdar. Tam piłeczki pingpongowe same toczą się pod górę! –
poinformowałam męża podekscytowana.
- Na pewno jest
na to wszystko jakieś naukowe wytłumaczenie! – odrzekł lekko zdezorientowany
Cezary.
- To pewnie tylko
takie złudzenie optyczne! Może ta góra wcale nie jest u góry, tylko na dole? –
zawołałam z głupia frant i jak się okazuje wcale nie byłam tak daleka od
prawdy. Wyczytałam potem w Wikipedii, że takie zjawiska tłumaczy się właśnie
różnicą miedzy postrzeganiem terenu a rzeczywistym jego położeniem. Tłumaczenie
tłumaczeniem, ale ja nadal nie jestem pewna jak to wszystko działa i czemu w
pewnych miejscach na ziemi (a jest ich mnóstwo!) dzieją się tak dziwne, nieomal
czarodziejskie rzeczy…
A poza tym uważam, że w podróży nic nie przytrafia się przypadkiem. Mieliśmy odwiedzić ten magnetyczny punkt i dotknąć magii tej ziemi. Miałam spotkać tamtą kobietę o magnetycznie smutnych oczach i dotknąć jakże ludzkiego bólu tej krainy...
A poza tym uważam, że w podróży nic nie przytrafia się przypadkiem. Mieliśmy odwiedzić ten magnetyczny punkt i dotknąć magii tej ziemi. Miałam spotkać tamtą kobietę o magnetycznie smutnych oczach i dotknąć jakże ludzkiego bólu tej krainy...
Cz. 4 - "Góry Flindersa
Wreszcie pokazały
się zielone tablice informujące o bliskości miasteczek położonych w obrębie gór
Flindersa. W miejscowości Hawker, ostatniej przed wjechaniem w dziki outback
zatankowaliśmy do pełna samochód i już byliśmy gotowi na spotkanie z
upragnionym celem naszej podróży – jednymi z najstarszych na świecie i
najbardziej dzikich gór.
Łańcuchy górskie ciągną się tu przez nieomal 500
kilometrów. Najwyższym szczytem jest Saint Mary's Peak (1190 m n.p.m.).
Park narodowy tych gór liczy sobie prawie tysiace kilometrów kwadratowych.
Trzeba by tu spędzić parę miesięcy by zobaczyć wszystko co najważniejsze. My
mieliśmy przed sobą zaledwie kilka dni zwiedzania…
I oto one. Podobne do ciągnącego się w
nieskończoność smoczego grzbietu i kolorowe jak najwspanialsza baśń fantasy
grzbiety gór. Zarysowują się przed nami coraz wyraźniej. Wytrzeszczamy oczy i rozdziawiamy w zachwycie
usta, zupełnie zapominając o dotkliwym żarze uparcie lejącym się ze
styczniowego nieba. Jakże zaskakuje nas koloryt i wielowarstwowa faktura tych
wzniesień. Z folderów turystycznych
udało nam się dowiedzieć, iż mają one tak cudowne pomarańczowo – żółto - brązowe
odcienie i niezwykłe kształty, gdyż zbudowane są z kolorowych skał osadowych,
zawierających spore domieszki rud ołowiu i miedzi. Właśnie dzięki temu tworzą niesamowicie
malownicze i niepodobne do żadnych innych ciągnące się w nieskończoność,
wielobarwne łańcuchy.
Żyją tam dziesiątki tysięcy różnokolorowych kangurów, walabi,
ogromnych strusi emu, kolorowych papug i wielkich orłów. Jest tam po prostu
jak na ożywionej pocztówce z Australii. Wszędzie pomarańczowo-ziemiste drogi,
skaliste ścieżki a wokół kolorowe przestrzenie porostów, buszu i eukaliptusów.
A dookoła skaliste, rozpalone słońcem, buchające niezwykłymi barwami góry, niteczki
wielokilometrowych, ekstremalnych szlaków, zwaliska liczących kilkaset milionów
lat skał, grupy bujnych cyprysów, trawodrzew, akacji, skrubu, drzew gumowych i
niteczki wyschniętych, biało-niebieskich koryt prastarych rzek.
Od kilku tygodni tam nie padało, więc wszystkie
miejscowe potoczki i jeziora wyschły,
ale podobno po deszczu wszystko to ożywa, błękitnieje od silnych,
wzburzonych nurtów. Zmienia zupełnie nastrój i koloryt. Tworzą się mniejsze i
większe jeziora. Barwami oszałamiają kwietne kobierce. My, będąc tam w najcieplejszym i
najsuchszym sezonie letnim dostrzegliśmy po drodze zaledwie jakieś marne
resztki wody w wielkim korycie rzeki, a od razu dodawało to głębi tej
pomarańczowo złotej, suchej okolicy.
Późnym popołudniem dojechaliśmy do Wilpena
Pound, ogromnego, bo zajmującego powierzchnię aż 9 hektarów, przypominającego
wielki krater meteorytowy, naturalnego amfiteatru otoczonego łańcuchami
górskimi. Kiedyś był on miejscem zgromadzeń aborygeńskich ludów. Dziś pozostały
tu po nich liczne pamiątki w postaci malowideł i rysunków naskalnych. W XIX wieku znajdowało się tutaj wielkie gospodarstwo
liczące 120 tysięcy owiec! Nie potrzebowano żadnych zagród bo dwa pasma górskie
w naturalny sposób wyznaczały wielkie pastwisko. Do dziś można tu zobaczyć dom
rodziny Hill, która niegdyś prowadziła tę hodowlę. Kotlina Wilpena Pund nazywana jest małym rajem na
ziemi, ponieważ wydaje się idealnym miejscem do pieszych wędrówek po buszu,
obserwacji dzikich zwierząt, wspinaczek i przejażdżek kamienistymi korytami
wyschniętych rzek. Najlepiej widać piękno Wilpeny oraz wiodącej do niej
malowniczej drogi, gdy dotrze się na wzniesienie, gdzie jest punkt widokowy (Razorback
Lookout).
Miejsca na nocleg poszukaliśmy na polu
campingowym ośrodka wypoczynkowego Wilpena. Rozłożyliśmy namiot na
różowo-piaszczystym terenie między eukaliptusami. W pobliżu mieliśmy sanitariat
z porządnymi prysznicami i toaletami. A jedynymi naszymi sąsiadami byli bardzo
kiepsko mówiący po angielsku, niezbyt towarzyscy Francuzi. A więc nie
narzucaliśmy się im i chadzaliśmy swoimi drogami, ciesząc się wspaniałymi
widokami dookoła, ciszą i bezludziem.
Wieczorem udawaliśmy się natomiast do
centrum naszego ośrodka wypoczynkowego, gdzie w skromnie, lecz ładnie
urządzonej restauracji raczyliśmy się zimnym piwem oraz oferowanymi tamże egzotycznymi
smakołykami, charakterystycznymi dla kuchni australijskiej. Były to grillowanie
kawałki mięsa kangura, krokodyla i strusia podawane z frytkami oraz nieodłączną
sałatką Coleslaw.
Jak nam to
smakowało? Prawdę mówiąc nie nadzwyczajnie! Mięso kangura jest zbyt włókniste, suche i bardzo czerwone! Krokodyl
zanadto tłusty i kurczakowaty. A struś prawie jak stary indyk! Ale lubiliśmy
zawsze próbować wszystkiego, co się dało, nie wybrzydzając i poprzez dziwne,
regionalne smaki poznawać w ten sposób pełniej krainę tęczy. A tak właśnie nazywają
czasem Australię przybywający do niej cudzoziemcy. Dlaczego? Ponieważ prawie po
każdym deszczu, czy byle mżawce, na niebie pojawia się tam cudownie wyrazista
tęcza. I utrzymuje się długo, dając okazję takim jak my, domorosłym fotografom,
do utrwalania jej po wielekroć w różnych fazach pojawiania się i zanikania. W
górach Flindersa jednakże nie dane nam było ujrzeć tęczy, ponieważ przez czas
pobytu w tamtych okolicach niebo trwało nad nami zupełnie bezchmurne i nie zapowiadało
się by przed jesienią miało się to zmienić.
A wracając jeszcze do naszych wieczornych
odwiedzin w restauracji ciekawą dla nas rozrywką było wspólne z przebywającymi
tam gośćmi oglądanie telewizyjnej relacji z rozgrywek meczy tenisowych na Australia
Open. Jakże się tym Australijczycy podniecali! Jakież entuzjastyczne okrzyki
wydawali, gdy któryś z ich ulubieńców powalał nieomal na łopatki swego
przeciwnika. Ich faworytem był wówczas
rudowłosy Australijczyk Lleyton Hewitt. Naszym zaś działający niczym
niezmordowany cyborg Rafael Nadal. Dzisiaj nie pamiętam już, kto wówczas
wygrał. Wciąż jednak mam w pamięci pełne blasku oczy tamtych rozemocjonowanych
Australijczyków, ich ogorzałe twarze i tę niepowtarzalną atmosferę przeżywanych
wspólnie wzruszeń. Nie wiedzieliśmy jeszcze wówczas, iż za rok o tej porze sami
będziemy śledzić na żywo tenisowe rozgrywki obserwując je z ekscytacją na
położonych w pobliżu centrum Melbourne kortach. Na własne oczy widzieliśmy
wówczas umięśnioną Serenę Williams oraz przystojnego Rafaela Nadala! Wokół nas
szaleli rozemocjonowani ludzie. Pogryzali pop-corn i chipsy. Krzyczeli
dopingując swych faworytów tak głośno, że nie słychać było własnego głosu.
Zażarte potyczki trwały aż do nocy. A ciekawskie gwiazdy zaglądały na tą ludzką
ciżbę poprzez ogromny, magicznie rozsuwany dach kortów.
Pierwszego poranka spędzonego na górskim
obozowisku wstaliśmy bardzo wcześnie obudzeni przez wlewające się nam do
namiotu złociste światło świtu. Nie przejmując się wcale swobodnym, domowym negliżem
powędrowaliśmy przed siebie w stronę pomalowanej na intensywnie pomarańczowe
odcienie widocznej w oddali góry.
Mijaliśmy pasące się wszędzie, nie zwracające
na nas najmniejszej uwagi kangury oraz uśpione jeszcze namioty innych,
odległych od nas obozowiczów. Powietrze było cudownie rzeźkie. Niebo
bławatkowe. A ponad buszem kołowały papugi kakadu, galah i rozele, lśniąc
czerwienią, żółcią, różem, zielenią i błękitem. Ptaki obsiadły także gromadnie suche
gałęzie rosnących w pobliżu powyginanych od wichrów drzewek, kazuaryn, oraz wielkich eukaliptusów z gatunku drzew gumowych.
Nagle tę pełną słodyczy ciszę przerwały
histeryczne chichoty szarobiałych kokabur, zresztą także należących do gatunku
papug. Pewnie się czegoś wystraszyły
albo tylko chciały nam dać znać o swoim istnieniu. Zawirowało w powietrzu.
Tuman kurzu wzniósł się wysoko. I po chwili nie było już widać w pobliżu ani
jednej papużki…
Wróciliśmy szybko do obozu i w kilkanaście
minut potem mknęliśmy już przed siebie, chcąc zwiedzić jak najwięcej wabiących
nas zewsząd swym czarem zakamarków gór Flindersa.
Jadąc
za znakami trafiliśmy do tajemniczego, aborygeńskiego wąwozu, zwanego Sacred Canyon,
gdzie panowała kompletna cisza i jakiś nastrój monumentalnej wielkości oraz
niepojętej, obcej magii. Pomarańczowe skały w kanionie pokrywały wykonane tysiące
lat temu tajemnicze rysunki Aborygenów ze szczepu Adnyamathanha. Aby zrozumieć,
co one przedstawiają i pojąć, iż był to swoisty kod komunikowania się między
członkami plemienia trzeba przestudiować dokładnie tablicę z objaśnieniami tychże
rysunków. Tablica postawiona była tuż przy szlaku. Zobaczyliśmy na niej proste,
piktograficzne znaki: okręgi, ślimaczki, strzałki, półkola oraz kilkoma
kreskami oddane podobizny ludzkie.
Studiowałam ją z szacunkiem i przejęciem,
wyobrażając sobie jak niezwykłe życie toczyło się w tych okolicach setki,
tysiące lat temu. Jak bardzo cywilizacja białych osadników wyrugowała stąd
utrwalony przez tysiąclecia naturalny porządek rzeczy, zamieniając to i inne
miejsca w przepiękny, oddany na pastwę często przypadkowych i nieświadomych
rangi tego miejsca turystów park narodowy, przemierzających tę mityczną krainę
w kolorowych autokarach i hałaśliwych autach z napędem na cztery koła...
Chcę wierzyć jednak, że siła i duch Australii nie
podda się do końca naporowi współczesnej kultury i technicyzacji. Wszystko to,
choć tak przytłaczająco wszechobecne, zniknąć może tak szybko, jak woda w
słonych jeziorach. I wróci stare, niezniszczalne piękno nieograniczonej niczym
natury. Wrócą i odrodzą się w pełni ludzie z tej ziemi się wywodzący. A magia
tych skał, dolin, jaskiń i rzek znów przemówi z całą wyrazistością. Ożyją mity,
tubylcze sny, legendy i tradycje. Odezwie się znowu świat, który istniał tutaj ponad 40 tysięcy lat zanim
nastały rządy białych, jakże aroganckich ludzi.
Mit
W tysiącach, milionach kropeczek,
w tych wirach i splotach skupienia
Wyłania się rzeka bez kresu,
wokół czerwona trwa ziemia
w tych wirach i splotach skupienia
Wyłania się rzeka bez kresu,
wokół czerwona trwa ziemia
Przy skale srebrzysta jest ścieżka,
to wąż, który pełznie lękliwie
Bo dalej kołuje orzeł, rozgląda sięwokół wnikliwie
to wąż, który pełznie lękliwie
Bo dalej kołuje orzeł, rozgląda sięwokół wnikliwie
A stara kobieta klęcząca coś
szepcze wnukowi od świtu
I palce w farbie zamacza, wzór biegnie magiczny, wspaniały
Czerwienie, zielenie i biele, i
granat jak tło tego mitu
Staruszka spogląda przed siebie a potem szepcze – patrz, mały:
szepcze wnukowi od świtu
I palce w farbie zamacza, wzór biegnie magiczny, wspaniały
Czerwienie, zielenie i biele, i
granat jak tło tego mitu
Staruszka spogląda przed siebie a potem szepcze – patrz, mały:
…Wąż błyska nową nadzieją i umknąć chce drogą
krętą
A orzeł w niego wpatrzony przemierza krainę tę świętą
Ucieczka trwa w nieskończoność i pogoń, co nie zna zmęczenia
Czy nigdy nie zmierzą się w walce? Czy spoczną w spokoju strumienia?
Lecz zobacz, już kula słoneczna wynurza się nad falami
A orzeł przysiada za drzewem, zasadzkę szykuje wężowi
Tam kaczek stado nadpływa, by bawić się promieniami
A widząc orła znikają, w błękitnej tajemnic toni
Lecz zguba czai się wszędzie, wąż skręca za wielkim drzewem…
-Co dalej babuniu będzie?
-Me palce to wiedzą, ja nie wiem…
I śni się ta stara historia i żyją legendy i znaki
A stara kobieta na kamień nakłada magiczne swe plamki...
A orzeł w niego wpatrzony przemierza krainę tę świętą
Ucieczka trwa w nieskończoność i pogoń, co nie zna zmęczenia
Czy nigdy nie zmierzą się w walce? Czy spoczną w spokoju strumienia?
Lecz zobacz, już kula słoneczna wynurza się nad falami
A orzeł przysiada za drzewem, zasadzkę szykuje wężowi
Tam kaczek stado nadpływa, by bawić się promieniami
A widząc orła znikają, w błękitnej tajemnic toni
Lecz zguba czai się wszędzie, wąż skręca za wielkim drzewem…
-Co dalej babuniu będzie?
-Me palce to wiedzą, ja nie wiem…
I śni się ta stara historia i żyją legendy i znaki
A stara kobieta na kamień nakłada magiczne swe plamki...
Z
innej tablicy natomiast dowiedziałam się,
czym kiedyś odżywiali się przebywający w tych stronach Aborygeni. Jakież
to
przysmaki rodzi ta spieczona słońcem, fascynująca miedziano - żółta
ziemia?
Okazuje się, że w górach Flindersa natknąć się można na dziką odmianę
pomarańczy zwaną przez lud z plemienia Yuras igą, a także na dzikie
gruszki
zwane maiaką. Rosną tam także drzewa Urti owocujące dzikimi
brzoskwiniami. A z
akacji nazywanej przez tubylców Nguri dało się pozyskiwać pożywne
nasiona,
które po utłuczeniu na mąkę nadawały się do wypieku chleba. Natomiast
nektar z
pałkowatych kwiatów trawodrzew po rozpuszczeniu w wodzie tworzył
wyśmienity,
słodki napój. Z kolei liście ogromnego, rosnącego nad brzegami rzeki
czerwonego
eukaliptusa Wida wykorzystywane były do sporządzania lekarstw na
gorączkę i
przeziębienia. W diecie tutejszych Aborygenów były oczywiście także
zwierzęta: mrówki, cykady, dzikie pszczoły i ich miód, kangury, wombaty
oraz ryby,
które w sezonie deszczowym występowały w górskich rzekach w wielkiej
obfitości…
W innej części gór Flindersa widzieliśmy pozostałości opuszczonych sto lat temu siedzib ludzkich – pionierów osiedlających się
tam w dziewiętnastym wieku. Były to małe, kamieniste, rozpadające się chaty
dziewiętnastowiecznych osadników. Te ceglasto-gliniaste szczątki domów mają
swoją ciekawą historię i ducha przeszłości, a są australijskimi zabytkami, bo
przecież o inne zabytki trudno w kraju, który liczy zaledwie dwieście lat
istnienia. Zwiedzaliśmy pozostałości po dawnych
cmentarzach. Obejrzeliśmy też ruiny osady Kanyaka Homestead, gdzie istniał w XIX wieku najbardziej
oddalony od stolicy stanu Adelajdy budynek poczty. Powodem osiadlania w tych
dziewiczych okolicach była kopalnia odkrywkowa węgla brunatnego (w miejscowości Leigh Creek) oraz złoża srebra, rud ołowiu i miedzi.
Kilkukrotnie wjeżdżaliśmy na wysokie szczyty,
aby zachłysnąć się pięknem okolicy, tymi ciągnącymi się w nieskończoność oranżowymi
górami albo widoczną w oddali
niezmierzoną sawanną. Wierzyć się nam nie chciało, że może istnieć
takie piękno, spokój, oszałamiający bezkres. I prawie nigdzie nie spotkaliśmy
żywego ducha! Niekiedy tylko widywaliśmy w oddali jakieś znikające za linią
horyzontu, pokryte pomarańczowym pyłem auto terenowe. A poza tym krążyliśmy
łososiowymi w odcieniu, kamienistymi drogami tak bardzo dalekimi od cywilizacji,
iż zastanawialiśmy się niekiedy, czy aby nie przenieśliśmy się w czasie i czy
za chwilę nie wyskoczy nam na drogę jakiś nagi Aborygen z oszczepem,
przeganiając nas zazdrośnie ze swych sekretnych miejsc!
Zamiast rzeczonego Aborygena napotykaliśmy
często grupki kroczących dostojnie strusi emu. Te ogromne ptaki popatrywały na
nas uważnie i gdy próbowaliśmy się zbliżyć odbiegały na bezpieczną odległość,
aby paść się na trawach i wyjadać spośród nich nasiona oraz owady. Ukryci
bezpiecznie za krzakami fotografowaliśmy je aż do czasu, gdy znudzone
odmaszerowały spokojnie w gęstwinę pobliskiego buszu.
Żałowałam, iż nie
natrafiliśmy wówczas na ich okres godowy. Moglibyśmy wówczas wysłuchać ich
charakterystycznych, buczących dźwięków a może i zaobserwować taneczne, miłosne
podchody tak, jak w pobliżu Melbourne udało nam się po wielekroć być świadkami
kangurzych zalotów. A propos godów, to przypomniało mi się wtedy, iż u emu to głównie
samiec poświęca się wysiadywaniu jaj i opiece nad potomstwem, podczas gdy samica
zajmuje się zdobywaniem pożywienia i pogaduszkami ze swymi siostrami i
przyjaciółkami. Tak więc, modne obecnie „tacierzyństwo” nie jest jakimś
oryginalnym pomysłem ludzi, ale rozsądnym wzięciem przykładu z zachowań tych
największych na świecie, mądrych ptaków.
Na naszym górskim campingu, gdzie spędziliśmy
kilka nocy mieliśmy do czynienia z prawie zupełnie oswojonymi kangurami, które
dały się głaskać, karmić i poić. Spoglądały nam ufnie w oczy. Cierpliwie
pozowały do zdjęć a potem wciskały się do namiotu i gmerały w torbach w
poszukiwaniu przysmaków. A były przy tym tak namolne i silne, iż z ogromnym
trudem udawało się je wypchnąć z namiotu i odwrócić uwagę czymś na zewnątrz. Z
tego wszystkiego żałowaliśmy, iż zaczęliśmy je częstować, bo wprost nie dało
się odczepić od tych sympatycznych, lecz upartych torbaczy.
Byliśmy niczym dobrzy Mikołajowie dla
tamtejszych spragnionych zwierzątek, bo szczodrze dokarmialiśmy kangury oraz okoliczne
ptactwo naszym suchym pieczywem, nalewaliśmy im wody do miski, polewaliśmy spieczoną,
złaknioną odrobiny wilgoci ziemię. Ach, jak te stworzenia się tym cieszyły!
Ptaki zlatywały się gromadami i nie wierząc własnym oczom gremialnie piły wodę
z miski. Chyba pierwszy raz w życiu miały możność pić z jakiegoś naczynia, bo
najpierw nie wiedziały nawet, co to za przedmiot i do czego właściwie służy?!
Okrążały raz po raz miskę, dziobały ją i usiłowały zajrzeć pod spód. Wreszcie ośmieliwszy
się widocznie wszystkie po kolei wykąpały się w tej cudownie zimnej wodzie. Rozkoszowały
się każdą kroplą i każdym okruchem bułki. Podskakiwały. Wyrywały sobie jedzenie
z dziobków. Moczyły skrzydełka a potem rozpościerały je szeroko, rozkoszując
się wilgocią. A my obserwowaliśmy ich igraszki z ogromną przyjemnością!
Także i my, spędzając całe dnie w tym
gorącym, suchym powietrzu korzystaliśmy z każdej nadarzającej się okazji by
zaznać ożywczej kąpieli, czy przynajmniej spryskania twarzy chłodną wodą. Po
zwiedzeniu kolejnych ruin domków osadników przysiadaliśmy pod ustawionymi na
szlaku wiatami i polewaliśmy się wzajemnie kubkami zimnej wody, czerpanej z
ogromnych, zaopatrzonych w kraniki baniaków, ustawionych tam zapewne dla takich
jak my, przegrzanych turystów…
Mimo upału góry Flindersa zdawały się nam cudownie ocalałym rajem. Krainą, którą dane nam było zaledwie delikatnie dotknąć, przeczuć, i na zawsze pozostawić nas w zachwycie, oszołomieniu i szacunku dla potęgi dzikiej, wciąż tajemniczej, nie zepsutej jeszcze przez człowieka natury…
Mimo upału góry Flindersa zdawały się nam cudownie ocalałym rajem. Krainą, którą dane nam było zaledwie delikatnie dotknąć, przeczuć, i na zawsze pozostawić nas w zachwycie, oszołomieniu i szacunku dla potęgi dzikiej, wciąż tajemniczej, nie zepsutej jeszcze przez człowieka natury…
Cz. 5 - Powrót nad oceanem
To między innymi
tamten niemiłosierny upał i wynikające z tego zmęczenie zdecydowało o
tym, iż nie będziemy kontynuować naszej drogi na południe i nie dotrzemy do
jeziora Eyre, a być może i dalej, do samej świętej góry Uluru – najważniejszego
dla Aborygenów miejsca w Australii. Pocieszaliśmy się wówczas, że może kiedy
indziej, w bardziej sprzyjającej porze znowu uda nam się wyruszyć w tamte
strony. Niestety, los przy naszej wydatnej pomocy zdecydował zupełnie inaczej…
A już w drodze powrotnej ( a wracaliśmy ma
się rozumieć - dla urozmaicenia -
inną drogą niż jechaliśmy przedtem) odwiedziliśmy w portowe miasto
nadoceaniczne Port Augusta. Miasto pełne współczesnych Aborygenów.
Spacerując ulicami Port Augusty i
pochłaniając wielkie porcje wściekle słodkich lodów zerkaliśmy dyskretnie na tubylców
tak po prostu krążących między sklepami, rodzinnie zajadających lody, czy
siedzących na krawężnikach i nonszalancko popalających papierosy. Aborygeni przeważnie ubrani
byli w klapki-japonki albo też przemieszczali się zupełnie boso. Na sobie mieli
jakieś powyciągane koszulki i byle jakie gatki. Zdecydowanie lepiej by
wyglądali tak jak niegdyś - nadzy, z bumerangiem albo tubą didgeridoo w dłoniach,
wymalowani w tajemnicze kropeczki… Ale cóż - cywilizacja zmienia i unifikuje
wszystko. A oni chcąc nie chcąc musieli się dostosować. Ale chyba mają wciąż
tego samego ducha, swoistą dumę i niezależność, bo widać to było w ich
spojrzeniach oraz w sposobie poruszania się. Patrzyli wyzywająco, albo wręcz przeciwnie,
wzrokiem niewidzącym, jakby świat wokół istniał niby nie warta zauważenia mgła.
Mimo powyciąganych koszulek made in China mieli w sobie prawdę i moc…Jedni
kruczoczarni, inni rudzi albo blondyni - bo takie kolory włosów nie są wśród
nich niczym dziwnym. Niektórzy o pięknych, szlachetnych, jakby wyrzeźbionych z
z mahoniu twarzach. A niektórzy znowu o fizjonomiach przerażająco brzydkich,
lecz niepospolitych, pierwotnych a schowanych za pogardliwym, zblazowanym
uśmieszkiem….
Niezwykle to wszystko było dla mnie fascynujące, bo w Melbourne
niezbyt często widywałam Aborygenów. Niestety, nie odważyłam się zrobić im w
Port Augusta ani jednego zdjęcia, ponieważ Aborygeni nienawidzą tego.
Fotografowanie twarzy jest dla nich często jakimś nieprzekraczalnym tabu.
Beztroskim zabraniem im kawałka duszy. Pogardliwym, przedmiotowym wręcz
potraktowaniem. Może gdybym spytała o pozwolenie, to któryś z nich by się na
pozowanie zgodził. Nie miałam jednak na tyle odwagi a z szacunku dla nich robić
zdjęć z ukrycia nie chciałam. Zresztą czas nas gonił. Trzeba było ruszać w dalszą drogę.
Po
krótkiej jeździe zatrzymaliśmy się w
pobliżu zatoki w Port Augusta olśnieni niezwykłym, opalizującym na
różowo
kolorem wody w słonym jeziorze utworzonym po lewej stronie szosy
biegnącej nad oceanem. Widok był wspaniały, natomiast zapach starego,
zepsutego sera docierający z tego akwenu do naszych nozdrzy kazał nam
czym
prędzej wsiadać w jeepa i uciekać z tego smrodliwego miejsca byle dalej
stamtąd!
Następnym przystankiem była mała miejscowość
Port Germein, szczycąca się posiadaniem najdłuższego na świecie, drewnianego
molo, mierzącego niegdyś prawie 2 kilometry a dzisiaj około 1,6 km. Wybraliśmy
się oczywiście na przechadzkę do samego końca tego biało-niebieskiego pomostu.
Po drodze mijaliśmy kąpiące się w przybrzeżnych wodach dzieciaki a spragnieni
ochłody także zanurzaliśmy od czasu do czasu stopy w turkusowych płyciznach
zatoki. Tam, gdzie było głębiej stali wytrwale rybacy i wyławiali co chwilę
fantastycznie niebieskie, wielkie kraby. Tych krabów jest tam tak wiele, że raz
w roku odbywa się w Port Germain święto „crabbingu”, czyli połowów tych
niezwykłych skorupiaków.
Kilkadziesiąt kilometrów dalej, gdzieś za
masteczkiem zwanym Port Pirie, już na pożegnanie zatrzymaliśmy się raz jeszcze i
po raz ostatni ochłodziliśmy nogi w oceanicznych wodach spokojnej Zatoki
Spencera. Przed nami była już tylko bardzo długa, męcząca droga powrotna.
Nazajutrz po powrocie
w liście do rodziny pisałam:
„Jadąc
już dalej bez ustanku koło pierwszej w nocy dotarliśmy wreszcie do Melbourne po
tej obfitującej w wiele wrażeń, emocji i atrakcji, tygodniowej podróży. A tak
tym wszystkim byliśmy nabuzowani, podnieceni, że usnąć udało nam się dopiero
około wpół do czwartej! W sumie przejechaliśmy wówczas ponad trzy tysiące kilometrów,
zatrzymując się wielokrotnie po drodze na zobaczenie czegoś, na
sfotografowanie, na spacer, na odpoczynek, na nocleg. Przedłużyliśmy naszą
podróż o jeden dzień, bo to są naprawdę rozległe przestrzenie i nie sposób
zobaczyć nawet jednej tysięcznej wycinka tej krainy w ciągu tego czasu. A chciałoby
się tak podróżować i podróżować bez końca! To wciąga jak narkotyk, chociaż jest
jednocześnie męczące, z powodu straszliwego upału i monotonii podróży.
Przeciętnie
temperatura oscylowała wówczas wokół 40 stopni a czasem słupek na termometrze
skakał nawet do ponad 50 stopni Celcjusza!
Jednak mimo
wszystkich niedogodności taka bezkresna wędrówka to za każdym razem wspaniała,
pełna emocji i niepowtarzalnych przeżyć przygoda…”
Skończyłam czytać stary list i spojrzałam na
białe przestrzenie za podkarpackim oknem. Gdy zaczynałam spisywać wspomnienia z
tej gorącej podróży lutowa mgła cichą, senną rzeką płynęła ponad koronami
drzew, wplatała się między bezlistne krzewy i cieniste parowy…Odcinała nas zupełnie
od świata dając złudzenie, że nie istnieje wcale reszta rzeczywistości. Cała
reszta jest przecież tylko dziwnym, kolorowym snem. Kartką w przeczytanej dawno
temu książce… Kartką, którą dopiero przewrócę, przeczytam…Teraz kończę moją
opowieść. Zniknęła mglistość za oknem, nastała pora przedwiosennego, ostrego
niczym w Australii słońca. Jednak strzępy mgły pozostały w duszy. Zawsze już
chyba tam będą. Dziwna nieokreśloność…Jestem tutaj. I jestem tam. Wrastam w tę
mgłę i w tamto słońce, w tutejszy chłód i w tamten upał, w nieustraszony wiatr,
który krąży po świecie i szepcze, że wszędzie jest blisko, a wszystko, czego mi
trzeba mogę dotknąć, że mam to w zasięgu uczuć, wyobraźni i snu…
Patrzę na tamte kolorowe zdjęcia sprzed lat.
Nieuchwytna wirujesz w słonecznych wspomnieniach Australio. Muśnięta tylko wycieczkami w
Twe niezmierzone przestrzenie, podróżami w wielobarwne oddale, codziennym,
zwykłym życiem oraz nieustanną ambiwalencją uczuć zostałaś tam i we mnie…Szamanko.
Nie dajesz się zapomnieć…
Szamanka
Australia to samotność ubrana w barwy piękna
To muszla szczerozłota, która na dwoje pękła
To przestrzeń nieodkryta, czy trzeba ją odkrywać?
Im dalej, tym goręcej i pustki wielkiej dywan
To przestrzeń nieodkryta, czy trzeba ją odkrywać?
Im dalej, tym goręcej i pustki wielkiej dywan
A w pustce głuche szepty, w dzikości tkwiąc
odwiecznej
Wabią wędrowców ku sobie mitami, wizjami, wierszem
W ten busz idź, w tę woń tajemnicy i nie patrz za siebie bo po co?
Papugi Ci krzyczą nad głową, jaszczurki swym srebrem migocą
Wabią wędrowców ku sobie mitami, wizjami, wierszem
W ten busz idź, w tę woń tajemnicy i nie patrz za siebie bo po co?
Papugi Ci krzyczą nad głową, jaszczurki swym srebrem migocą
A gdzieś tam deszczowe lasy, paprocie wielkie jak
drzewa
Horyzont niedościgły, didgeridoo rozbrzmiewa
A między rozgwiazdami, w oceanicznej otchłani
Potwory szaleją z głębin, okrutny turkus mami
Horyzont niedościgły, didgeridoo rozbrzmiewa
A między rozgwiazdami, w oceanicznej otchłani
Potwory szaleją z głębin, okrutny turkus mami
Kraina nieokiełznana i niepodległa czasowi
Uśmiecha się jak szamanka, jej magii nie da się złowić
Ubrana w woalkę sekretów, pachnąca obietnicą
Leciutko biegnie przed siebie i woła wędrowca...w nicość...
Uśmiecha się jak szamanka, jej magii nie da się złowić
Ubrana w woalkę sekretów, pachnąca obietnicą
Leciutko biegnie przed siebie i woła wędrowca...w nicość...
Pod takim postem brak komentarzy?
OdpowiedzUsuńAle są w treści bloga, tam gdzie publikowałam tę opowieść zanim umieściłam ją tu, w zakładkach!:-)
UsuńPrzeczytałam, nasyciłam oczy i duszę pięknem kraju, który dane mi było poznać dzięki wspaniałemu tekstowi i przepięknym zdjęciom. Śmieję się do siebie bo odwracałam tablet w poprzek żeby powiększyć zdjęcia, zobaczyć więcej szczegółów, nasycić oczy zatrzymanym w kadrze pięknem.
OdpowiedzUsuńTo była wspaniała wycieczka ze słońcem w tle! Odwracam oczy od tableta, a tam za oknem słońce na rodzimym niebie, radosne, jasne jakby chciało potwierdzić to co napisałam:-)
Pozdrawiam niedzielnie, buziaki śląc znad tableta:-))
Marytka
Cieszę się Marytko, że tu dotarłaś, że chciało Ci sie przeczytać tę australijska opowieść, że podobałą Ci sie ona i towarzyszące jej zdjęcia. Słońce pomaga snuć sie róznym opowieściom. Pomaga też zachować optymizm i widzieć w świecie jego piękno i złożoność.U nas dzisiaj słonka nie było widać, za to biel śniegu budziła optymizm i dziecięcy wręcz entuzjazm u nas, u naszego gościa i szalejących z radości psów.
UsuńZadowolona jestem, że spisałam kiedys troche tych australijskich historii, bo bardzo mi sie juz wszystko w pamięci zaciera...
Buziaki serdeczne slę Ci Marytko znad komputera. Niech lecą daleko, daleko przez ten cudownie snieżny czas!:-))
Ach, Oleńko, to gość z Australii już zawitał? To radości z jego pobytu życzę i radości dla gościa z pobytu u Was!:-)
OdpowiedzUsuńTę australijską opowieść czytałam już wcześniej, teraż sobie ją odświezyłam.
Oleńko na Wasz blog wchodzę i czytam już od dwóch, trzech lat, tylko wcześniej nie miałam odwagi komentować. Przeczytałam też wzruszającą opowieść o emigrantkach, którą okrasiłam łzami w trakcie czytania i Twoje wiersze. Na zakładki z wierszami wchodzę od czasu do czasu, żeby trochę z Tobą pobyć, jak mi Ciebie zabraknie:-)
Dużo, dużo radości z powodu wizyty miłego gościa jeszcze raz życzę!:-)
Uściski dla Ciebie Oleńko i moc pozdrowień dla Was wszystkich:-)
Marytka
Tak,drogi gość zawitał i jest zachwycony białą zimą na Podkarpaciu!:-))
UsuńMarytko, cieszę się, że czytasz bloga od dawna, że bliskie Ci jest to moje pisanie, że w końcu odezwałaś sie do mnie.Lubię wiedzieć kto mnie czyta i co o tym myśli, jakim jest człowiekiem, co trafia do jego serca a co jest mu obce. Lubię wiedzieć, że po tamtej stronie ekranu jest wrażliwy, czujący głęboko człowiek, z którym mogę wymienić parę słów i odczuć, że nie piszę sobie a muzom, że dla kogos może być to ważne.
Dziękuję za Twoje serdeczne słowa, Marytko! Wszystkiego dobrego Ci zyczę, dobra, wrażliwa duszo!:-))*