Kilka dni temu gdy
wokół trwał jeszcze cudownie rzeźki poranek a cały ogród chóralnie śpiewał ze szczęścia
wzięłam się ochoczo za pielenie warzywnika. Przyjemnie i lekko mi się pracowało.
Sprawnie napełniałam wiadra kolejnymi porcjami zielsk i traw. Nawet nogi
zanadto nie mrowiły od kucania i klęczenia. Ziemia
pachniała ożywczą wilgocią a zieleń
wokół zachwycająco błyszczała tysiącami szmaragdowych witraży. W życiu ważne są
takie chwile…
Niestety, już pod sam koniec roboty użądlił mnie
szerszeń. Ot, po prostu wędrował sobie między chwastami a ja nie zauważyłam go
i niechcący złapałam w dłoń. Zabolało strasznie, ale wypuszczonemu gwałtownie z
ręki szerszeniowi nic się nie stało. Dziarsko pomaszerował dalej. Tymczasem ja bardzo
się przestraszyłam i musiałam szybko coś zrobić, żeby jad tego owada nie zrobił
mi nieodwracalnej krzywdy. Niestety, jestem uczulona na jad błonkoskrzydłych,
czyli os, pszczół, szerszeni i tym
podobnych stworzeń, których latem ogrom fruwa po moim ogrodzie. Dwa lata temu
(pisałam o tym na blogu tutaj: klik) między rzędami ogórków dopadła mnie osa i ciachnęła w
kark. Było to zaskakujące i ciężkie dla mnie przeżycie, bo właśnie wtedy
okazało się, że mam alergię. Oznacza to, że poza bólem użądlenia reaguję na
owadzią toksynę pokrzywką na tułowiu, zawrotami głowy, dusznością i słabością. Wówczas połknęłam natychmiast lek
antyhistaminowy i to szybko pomogło opanować objawy szoku anafilaktycznego. Zatelefonowałam
na pogotowie i tam powiedziano mi, że skoro objawy ustępują, to nie ma też konieczności
wzywania ich na miejsce. I rzeczywiście. Wtedy po mniej więcej godzinie doszłam
zupełnie do siebie i jedynym następstwem użądlenia była opuchlizna oraz promieniujący
na głowę i ramiona ból karku.
Tym razem jednak
nie było tak prosto. Szerszeń, jako owad o wiele większy od osy zdołał
wstrzyknąć mi o wiele więcej jadu. I nawet
dwie połknięte tabletki w niczym nie pomagały. Piekąca i swędząca pokrzywka
zaczęła ogarniać coraz większe obszary mojego ciała. Ręka wyglądała jak
napompowana rękawiczka gumowa. W uszach mi szumiało, serce tętniło mocno a w
piersiach pojawił się dziwny ucisk i wrażenie narastającego bólu. Ogarnął mnie też
lęk. Taki dziwny, bo zupełnie nie do opanowania rozumem. Siedziałam przy
kuchennym stole i dygotałam wewnętrznie. Po prostu czułam, że dzieje się ze mną
coś niepokojącego i groźnego. Coś na co nie mam wpływu. Szkoda, że kiedy dwa lata
temu doszło do tego zdarzenia z osą, nie poszłam potem do lekarza i nie
poprosiłam o zastrzyk adrenaliny. Bo powinno się ją w domu mieć na taką właśnie
okoliczność.
Nie czekając już
na nic pojechaliśmy z Cezarym do przychodni. Tam od razu zrobiono mi dwa
zastrzyki z lekami przeciwhistaminowymi. Kazano mi się położyć na kozetce i przez
dwie godziny obserwowano mój stan, sprawdzając kolor objętej wypryskami skóry, pojąc
mnie wodą, mierząc ciśnienie krwi, wykonując EKG i dopytując co chwila o to,
jak się czuję. A że poczułam się właściwie zaopiekowana, toteż wrażenie oszołomienia i lęku zaczęło
maleć.
Na koniec przemiła lekarka wypisała mi na receptach kilka
silnych leków, które zażywać mam prawie przez miesiąc. Zastrzegła też, iż gdyby
mi się pogarszało konieczna byłaby hospitalizacja. Oczywiście przepisała także
zastrzyk z adrenaliną. Adrenalina w takich razach ratuje po prostu życie. Okazuje
się bowiem, że każde następne spotkanie z owadzim jadem mogłoby być dla mnie znacznie
gorsze, że człowiek się na niego w żaden sposób nie uodparnia a wręcz
przeciwnie, organizm coraz bardziej się osłabia walcząc z ujemnymi skutkami użądlenia.
Teraz grzecznie łykam wszystkie przepisane leki, smaruję ukąszoną, wciąż swędzącą
i lekko opuchniętą dłoń silną maścią ze sterydami. Niestety, owe lekarstwa
działają na mnie nieco nasennie, otępiająco i przytłumiająco. Mam jakieś problemy
ze skupieniem uwagi, z ogarnięciem myśli. Nie wiem wobec tego, czy zdecyduję się
na branie wszystkich tych medykamentów do końca. Bo jak widać są bardzo silne i
boję się, że łykając je w celach leczniczych jednocześnie robię sobie jakąś krzywdę…
Wracając jednak do szerszeni. Ten rok jest u nas rokiem ogromnej ilości wszelkich bzykadeł. Kilka tygodni temu Cezary samodzielnie zlikwidował olbrzymie gniazdo os, które te owady założyły sobie w psiej budzie, tuż pod jej dachem. Baliśmy się o psy, zatem ta likwidacja była konieczna. Jednak zaraz potem dostrzegliśmy, że szerszenie założyły sobie na terenie naszego siedliska dwie warowne siedziby. Jedną w wyłomie budynku gospodarczego, tuż nad psią budą. Drugą w pniu starej jabłoni obok miejsca, gdzie parkujemy samochód. Ponieważ jednak, jak oboje zaobserwowaliśmy, szerszenie nie były agresywne, nie atakowały nas a tylko czujnie strzegły gniazd i zwyczajnie żyły w swym własnym świecie, postanowiliśmy dać im spokój, współistniejąc jakoś razem i nie szkodząc sobie wzajemnie. Przy okazji mieliśmy możność poczynienia mnóstwa ciekawych obserwacji przyrodniczych. Zauważyliśmy, iż szerszenie to mądre, aktywne przez cała dobę owady. Zawsze na straży ich domostwa stoi jeden lub dwóch osobników, którzy pilnie patrzą, kto porusza się w pobliżu. Uważnie wodzą wielkimi oczami za każdym, kto przechodzi obok, bzyczą głośno oznajmiając coś w sekretnym, owadzim języku. A powracających do gniazda pobratymców pilnie obwąchują i oglądają, sprawdzając czy to na pewno swój a nie jakiś intruz…
Obserwacje,
obserwacjami… Świetnie się udawały do czasu tego nieszczęsnego użądlenia w moją
rękę…Oboje z mężem zdecydowaliśmy wówczas, że niestety trzeba się pozbyć z
naszego otoczenia tych owadów. No bo jakże ja mam tu bezpiecznie istnieć, jak poruszać się po
ogrodzie bez uczucia lęku i nieustannego zagrożenia? I nie chodzi o likwidację
wszelkich owadów z naszych okolic, bo to byłoby przecież głupie i w ogóle
niemożliwe. Ważne stało się by usunąć jakoś te dwa gniazda szerszeni. Owadów,
których jad następnym razem mógłby okazać się dla mnie zabójczy.
Usiłowaliśmy
wezwać w tym celu do nas straż pożarną. Jednak okazało się, że ponad miesiąc temu
zmieniono przepisy, jeśli idzie o to komu owa interwencja strażacka
przysługuje. Ponieważ wyjazdów brygad strażaków do likwidacji siedzib owadów
było w tym roku rekordowo dużo, postanowiono owe wyjazdy drastycznie ograniczyć.
Niektórzy bowiem wzywali strażaków z byle powodu i w czasie, gdy dzielni
chłopcy całym zastępem walczyli z jakimś malutkim gniazdem os gdzieś na końcu
ogrodu, gdzie indziej wybuchał akurat pożar i nie było komu do niego pojechać. Teraz
strażacy usuwają owadzie gniazda tylko na terenie posesji, gdzie mieszkają
osoby niepełnosprawne, nie potrafiące poruszać się samodzielnie. A ponieważ my
z Cezarym do takich osób nie należymy trzeba było wobec tego wezwać fachowców
ze specjalistycznej firmy dezynsekcyjnej zajmującej się tępieniem uciążliwych owadów.
I oto wczoraj
odwiedził nas uzbrojony w specjalne odzienie i kapelusz z siatką ochronną pan, który przy pomocy
długiej szprycy z gazującym płynem sprawnie zlikwidował dwa gniazda szerszeni
oraz kolejne gniazdo os wykryte przez niego budynku gospodarczym. Smutny to był dla nas
widok. Bezradne owady padały jeden po drugim a ich truchła szybko pokryły beton
wokół psiej budy. Te szerszenie, które zdołały ów pogrom przetrwać przez jakiś czas
w ogromnym wzburzeniu i złości latały obok gniazd. Późnym wieczorem jednak nie
było już po nich śladu. Mam nadzieję, że owe niedobitki odleciały w jakieś
miejsce, gdzie będą mogły bezpiecznie egzystować nie stanowiąc przy tym dla nikogo
zagrożenia…
Pasiastych,
żółto-czarno-pomarańczowych bzykadeł nadal jest w ogrodzie bez liku. Pod
wieczór usiłując zbierać kapiące od słodkiego soku maliny co i rusz musiałam się
odganiać, bo co chwilę jakaś osa upierała się by krążyć w pobliżu mnie, by przysiadać
na moich ramionach, by dokuczliwie bzyczeć. Szybko wyszłam z tętniącego życiem
malinowego chruśniaka. Lęk był nie do opanowania…Potrzeba najwidoczniej czasu aby mi te strachy minęły.
Ale cóż…Żaden Eden
nie nazywałby się wszak Edenem, gdyby nie wąż, który w jakiejś postaci zawsze był w nim, który jest i będzie…