Strony

sobota, 24 sierpnia 2024

Szerszeń w Edenie…

 


 

  Kilka dni temu gdy wokół trwał jeszcze cudownie rzeźki poranek a cały ogród chóralnie śpiewał ze szczęścia wzięłam się ochoczo za pielenie warzywnika. Przyjemnie i lekko mi się pracowało. Sprawnie napełniałam wiadra kolejnymi porcjami zielsk i traw. Nawet nogi zanadto nie mrowiły od kucania i klęczenia.   Ziemia pachniała  ożywczą wilgocią a zieleń wokół zachwycająco błyszczała tysiącami szmaragdowych witraży. W życiu ważne są takie chwile…



   Niestety,  już pod sam koniec roboty użądlił mnie szerszeń. Ot, po prostu wędrował sobie między chwastami a ja nie zauważyłam go i niechcący złapałam w dłoń. Zabolało strasznie, ale wypuszczonemu gwałtownie z ręki szerszeniowi nic się nie stało. Dziarsko pomaszerował dalej. Tymczasem ja bardzo się przestraszyłam i musiałam szybko coś zrobić, żeby jad tego owada nie zrobił mi nieodwracalnej krzywdy. Niestety, jestem uczulona na jad błonkoskrzydłych, czyli  os, pszczół, szerszeni i tym podobnych stworzeń, których latem ogrom fruwa po moim ogrodzie. Dwa lata temu (pisałam o tym na blogu tutaj: klik) między rzędami ogórków dopadła mnie osa i ciachnęła w kark. Było to zaskakujące i ciężkie dla mnie przeżycie, bo właśnie wtedy okazało się, że mam alergię. Oznacza to, że poza bólem użądlenia reaguję na owadzią toksynę pokrzywką na tułowiu, zawrotami głowy, dusznością i  słabością. Wówczas połknęłam natychmiast lek antyhistaminowy i to szybko pomogło opanować objawy szoku anafilaktycznego. Zatelefonowałam na pogotowie i tam powiedziano mi, że skoro objawy ustępują, to nie ma też konieczności wzywania ich na miejsce. I rzeczywiście. Wtedy po mniej więcej godzinie doszłam zupełnie do siebie i jedynym następstwem użądlenia była opuchlizna oraz promieniujący na głowę i ramiona ból karku.



   Tym razem jednak nie było tak prosto. Szerszeń, jako owad o wiele większy od osy zdołał wstrzyknąć mi o wiele więcej jadu. I nawet  dwie połknięte tabletki w niczym nie pomagały. Piekąca i swędząca pokrzywka zaczęła ogarniać coraz większe obszary mojego ciała. Ręka wyglądała jak napompowana rękawiczka gumowa. W uszach mi szumiało, serce tętniło mocno a w piersiach pojawił się dziwny ucisk i wrażenie narastającego bólu. Ogarnął mnie też lęk. Taki dziwny, bo zupełnie nie do opanowania rozumem. Siedziałam przy kuchennym stole i dygotałam wewnętrznie. Po prostu czułam, że dzieje się ze mną coś niepokojącego i groźnego. Coś na co nie mam wpływu. Szkoda, że kiedy dwa lata temu doszło do tego zdarzenia z osą, nie poszłam potem do lekarza i nie poprosiłam o zastrzyk adrenaliny. Bo powinno się ją w domu mieć na taką właśnie okoliczność.



   Nie czekając już na nic pojechaliśmy z Cezarym do przychodni. Tam od razu zrobiono mi dwa zastrzyki z lekami przeciwhistaminowymi. Kazano mi się położyć na kozetce i przez dwie godziny obserwowano mój stan, sprawdzając kolor objętej wypryskami skóry, pojąc mnie wodą, mierząc ciśnienie krwi, wykonując EKG i dopytując co chwila o to, jak się czuję. A że poczułam się właściwie zaopiekowana,  toteż wrażenie oszołomienia i lęku zaczęło maleć.

   Na koniec przemiła lekarka wypisała mi na receptach kilka silnych leków, które zażywać mam prawie przez miesiąc. Zastrzegła też, iż gdyby mi się pogarszało konieczna byłaby hospitalizacja. Oczywiście przepisała także zastrzyk z adrenaliną. Adrenalina w takich razach ratuje po prostu życie. Okazuje się bowiem, że każde następne spotkanie z owadzim jadem mogłoby być dla mnie znacznie gorsze, że człowiek się na niego w żaden sposób nie uodparnia a wręcz przeciwnie, organizm coraz bardziej się osłabia walcząc z ujemnymi skutkami użądlenia. Teraz grzecznie łykam wszystkie przepisane leki, smaruję ukąszoną, wciąż swędzącą i lekko opuchniętą dłoń silną maścią ze sterydami. Niestety, owe lekarstwa działają na mnie nieco nasennie, otępiająco i przytłumiająco. Mam jakieś problemy ze skupieniem uwagi, z ogarnięciem myśli. Nie wiem wobec tego, czy zdecyduję się na branie wszystkich tych medykamentów do końca. Bo jak widać są bardzo silne i boję się, że łykając je w celach leczniczych jednocześnie robię sobie jakąś krzywdę…



   Wracając jednak do szerszeni. Ten rok jest u nas rokiem ogromnej ilości wszelkich bzykadeł. Kilka tygodni temu Cezary samodzielnie zlikwidował olbrzymie gniazdo os, które te owady założyły sobie w psiej budzie, tuż pod jej dachem. Baliśmy się o psy, zatem ta likwidacja była konieczna. Jednak zaraz potem dostrzegliśmy,  że szerszenie założyły sobie na terenie naszego siedliska dwie warowne siedziby. Jedną w wyłomie budynku gospodarczego, tuż nad psią budą. Drugą w pniu starej jabłoni obok miejsca, gdzie parkujemy samochód. Ponieważ jednak, jak oboje zaobserwowaliśmy, szerszenie nie były agresywne, nie atakowały nas a tylko czujnie strzegły gniazd i zwyczajnie żyły w swym własnym świecie, postanowiliśmy dać im spokój, współistniejąc jakoś razem i nie szkodząc sobie wzajemnie. Przy okazji mieliśmy możność poczynienia mnóstwa ciekawych obserwacji przyrodniczych. Zauważyliśmy, iż szerszenie to mądre, aktywne przez cała dobę owady. Zawsze na straży ich domostwa stoi jeden lub dwóch osobników, którzy pilnie patrzą, kto porusza się w pobliżu. Uważnie wodzą wielkimi oczami za każdym, kto przechodzi obok, bzyczą głośno oznajmiając coś w sekretnym, owadzim języku. A powracających do gniazda pobratymców pilnie obwąchują i oglądają, sprawdzając czy to na pewno swój a nie jakiś intruz…




   Obserwacje, obserwacjami… Świetnie się udawały do czasu tego nieszczęsnego użądlenia w moją rękę…Oboje z mężem zdecydowaliśmy wówczas, że niestety trzeba się pozbyć z naszego otoczenia tych owadów. No bo jakże ja mam tu  bezpiecznie istnieć, jak poruszać się po ogrodzie bez uczucia lęku i nieustannego zagrożenia? I nie chodzi o likwidację wszelkich owadów z naszych okolic, bo to byłoby przecież głupie i w ogóle niemożliwe. Ważne stało się by usunąć jakoś te dwa gniazda szerszeni. Owadów, których jad następnym razem mógłby okazać się dla mnie zabójczy.




   Usiłowaliśmy wezwać w tym celu do nas straż pożarną. Jednak okazało się, że ponad miesiąc temu zmieniono przepisy, jeśli idzie o to komu owa interwencja strażacka przysługuje. Ponieważ wyjazdów brygad strażaków do likwidacji siedzib owadów było w tym roku rekordowo dużo, postanowiono owe wyjazdy drastycznie ograniczyć. Niektórzy bowiem wzywali strażaków z byle powodu i w czasie, gdy dzielni chłopcy całym zastępem walczyli z jakimś malutkim gniazdem os gdzieś na końcu ogrodu, gdzie indziej wybuchał akurat pożar i nie było komu do niego pojechać. Teraz strażacy usuwają owadzie gniazda tylko na terenie posesji, gdzie mieszkają osoby niepełnosprawne, nie potrafiące poruszać się samodzielnie. A ponieważ my z Cezarym do takich osób nie należymy trzeba było wobec tego wezwać fachowców ze specjalistycznej firmy dezynsekcyjnej zajmującej się tępieniem uciążliwych owadów.




   I oto wczoraj odwiedził nas uzbrojony w specjalne odzienie i kapelusz z siatką ochronną pan, który przy pomocy długiej szprycy z gazującym płynem sprawnie zlikwidował dwa gniazda szerszeni oraz kolejne gniazdo os wykryte przez niego  budynku gospodarczym. Smutny to był dla nas widok. Bezradne owady padały jeden po drugim a ich truchła szybko pokryły beton wokół psiej budy. Te szerszenie, które zdołały ów pogrom przetrwać przez jakiś czas w ogromnym wzburzeniu i złości latały obok gniazd. Późnym wieczorem jednak nie było już po nich śladu. Mam nadzieję, że owe niedobitki odleciały w jakieś miejsce, gdzie będą mogły bezpiecznie  egzystować nie stanowiąc przy tym dla nikogo zagrożenia…






   Pasiastych, żółto-czarno-pomarańczowych bzykadeł nadal jest w ogrodzie bez liku. Pod wieczór usiłując zbierać kapiące od słodkiego soku maliny co i rusz musiałam się odganiać, bo co chwilę jakaś osa upierała się by krążyć w pobliżu mnie, by przysiadać na moich ramionach, by dokuczliwie bzyczeć. Szybko wyszłam z tętniącego życiem malinowego chruśniaka. Lęk był nie do opanowania…Potrzeba najwidoczniej czasu aby mi te strachy minęły.



  Ale cóż…Żaden Eden nie nazywałby się wszak Edenem, gdyby nie wąż, który w jakiejś postaci zawsze był w nim, który jest i będzie…

 

sobota, 3 sierpnia 2024

Iskra…

 


 


   Na początku sierpnia wybraliśmy się z naszymi pieskami na cudownie rzeźki, poranny spacer po lesie. Spacer nieplanowany, ale nagle bardzo chciany, bo pragnieniem ożywionych psiaków spowodowany. A było to tak…



   Pewnego późnego popołudnia, tuż przed zachodem słońca wyszliśmy z mężem na sąsiednią łąkę by zobaczyć jak została skoszona. To ta sama łąka, po której wędrowałam ostatnio i podziwiałam na niej niezliczone kwiaty i zioła. Teraz wszystko leżało w długich, ściętych pokosach. Cudnie pachniało skoszoną trawą. Ta woń zawsze kojarzy mi się ze słodkim, soczystym arbuzem i  beztroskim dzieciństwem a więc automatycznie wprawia mnie w dobry, bliski serdecznemu wzruszeniu nastrój, przywraca odrobinę dawnej energii. Spokojnie doszliśmy z Cezarym aż do ściany lasu a wtedy dostrzegłam, iż od strony domu co sił w nogach biegnie ku nam duży, szary pies a konkretnie nasza Hipcia. Jakże z daleka do nieodżałowanej Zuzi podobna. Mamy kiepsko działający skobelek w furtce i najwidoczniej sprytna Hipcia jakoś otworzyła ją sobie łapą po czym skorzystała z okazji i pognała w naszą stronę. Ależ była szczęśliwa gdy do nas dopadła! A oczy świeciły jej się radośnie, całe były roziskrzone i widać było, że chętnie pobiegałaby sobie dłużej, pogoniłaby hen, hen po leśnych ścieżkach. Tylko czekała na znajome hasło. Było jednak za późno na taki spacer. Już za chwilę miało zacząć się ściemniać a chodzenie po ciemku po lesie moim zdaniem nie należy do przyjemności. Toteż szara psinusia wróciła z nami grzecznie do ogrodu, lecz w jej spojrzeniu znać było spore rozczarowanie.



   Radosne oczekiwanie a nawet nadzieję kilka chwil potem dojrzeliśmy także w oczach Jacusia oraz w niecierpliwej postawie Misi. Najwyraźniej, na skutek swobodnego wymknięcia się z ogrodu Hipci także stojącym przy płocie i przypatrującym się nam piesuńkom przypomniało się o leśnych przechadzkach. Obudziły się marzenia i chętki na odrobinę nieokiełznania oraz dzikiej wolności. A dawno już z psami nigdzie się nie wybieraliśmy głównie z uwagi na kiepskie samopoczucie Jacusia. No bo jakże tak? Hipcia z Misią miałyby wyruszać z nami na spacery podczas gdy biedny, niedołężny Jacuś musiałby potulnie siedzieć w domu? Byłoby to wielce wobec niego niesprawiedliwe. Zapłakałby się przecież biedaczek. Toteż od jakiegoś czasu w ogóle przestaliśmy na spacery z psami chodzić. Ogród jest wszak na tyle duży, że psy mogą się swobodnie wyhasać a Jacunia trzeba oszczędzać, żeby się nam staruszek całkiem nie rozsypał. Tak myśleliśmy oboje z Cezarym usprawiedliwiając też tym samym poniekąd naszą własną niechęć do dalszych wędrówek. Gorące lato, oblepiająca wszystko wilgoć oraz gryzące owady nie zachęcały wszak do zanurzenia się w knieje. Do tego, jak zdołaliśmy stwierdzić ostatnio kompletnie nie było w sąsiednim lesie grzybów. Mimo deszczowej pogody, mimo tropikalnego ciepła na naszych sekretnych miejscach nie rósł nawet najmniejszy prawdziwek, najlichszy kozaczek, najdrobniejszy maślaczek ani nawet muchomorek.  Nic dziwnego więc, że kilkukrotnie wróciwszy do domu umęczeni i zapoceni a do tego z pustymi koszykami w końcu daliśmy za wygraną i zrezygnowaliśmy z tak jałowych i frustrujących grzybobrań.



   Ale przede wszystkim Jacuś był głównym powodem naszego niechodzenia. Bo przecież kulał, ledwo chodził, szybko się męczył, widać było, że ogromnie trapią go reumatyczne dolegliwości. Bo po spacerach z wielkim trudem dochodził do siebie, coś go bolało i utykał na tylną nogę jeszcze mocniej. Do tego patrzył na nas ze smutkiem i cierpieniem w oczach tak jakby mówił, że przyszła kryska na Matyska i nic nie można już na to poradzić. No cóż…Każdego w końcu to dopada. Ta niemoc, ta słabość, ta bezradność, rezygnacja i boleść związana z wiekiem.



   Jednak, o dziwo, ciepłe lato sprawiło, że Jacusiowi najwidoczniej się polepszyło. Wygrzał stare kości, zregenerował się, przypomniał sobie o dawnych przyjemnościach i zapragnął znowu ich zażyć. Owa ochota do brykania nie mijała mu i trwał przy niej także następnego i jeszcze następnego dnia. Tańczył wokół nas niczym młodzieniaszek, dając do zrozumienia, że jest gotowy, że bardzo, ale to bardzo chce znowu wyruszyć w las, odwiedzić dawne dróżki i bezdroża, szybko biec przed siebie zapominając o wieku i przeszłych dolegliwościach. Nie sposób było tego ignorować, tym bardziej, że zarażał on swoim pragnieniem pozostałe psy i już wszystkie trzy namolnie skakały wokół nas prosząc o to samo.



   No więc dobrze. Postanowione! Chcieliśmy się przekonać, czy rzeczywiście Jacuś odzyskał siły. Czy wyprawa do lasu przyniesie mu więcej przyjemności, niż trudu. Czy stał się cud i biały piesek znowu był taki, jak niegdyś?




   Dlatego wczesnego sierpniowego poranka daliśmy naszym czworonożnym przyjaciołom sygnał do wymarszu. Wypowiedzieliśmy magiczne słowo: „Idziemy!”. Choć psy już wcześniej doskonale wyczuwały, że coś się święci. Wszak telepaci z nich znakomici. Podekscytowane natychmiast zaczęły biegać wokół nas jak oszalałe, popiskując i dysząc radośnie. Ich oczy zdawały się mówić: Nareszcie, nareszcie idziemy do lasu! Och, jak wspaniale! Jak cudownie! Jak się cieszymy! Niech to twa wiecznie!

   I wyruszyliśmy jak za dawnych czasów. Jacuś od razu pognał przed siebie. I biegł tak swobodnie, tak lekko jakby znowu miał nie kilkanaście, ale kilka lat. Za nim w szalonym biegu pruła Hipcia a na końcu nieco zdezorientowana Misia, której pomyliły się kierunki i najwidoczniej zapomniała, w którą stronę idzie się do lasu. Ale błyskawicznie sobie wszystko przypomniała, gdy tylko dobiegła do owej świeżo skoszonej łąki, gdy poczuła znajome zapachy i kiedy mogła napić się wody stojącej zawsze w wyjeżdżonym przez traktory rowie. 



   Hipcia nie omieszkała oczywiście wytaplać się w owej bajorowatej kałuży. I znowu przypomniała mi się Zuzia. Ona tak samo lubiła włazić do każdej wody i kłaść się w mule, błocie, w cuchnącym szlamie. I ziając uśmiechać się stamtąd szelmowsko. Natomiast Misia, jak to Misia choć czasem odbiegała kilkanaście metrów za psami, choć też z lubością brodziła po kałużach, to na ogół wolała być blisko mnie i Cezarego, najwidoczniej czując się wówczas pewnie i bezpiecznie.






   Tymczasem Jacuś biegał niestrudzenie dalej. Był taki jak dawniej. Ożywiony, niezmordowany, młodzieńczy. Z upapranymi błotem łapami, ale za to rozświetlony wewnętrznie. Jakby czas znowu stał się dla niego łaskawy. Jakby jego niedawna starcza niedołężność tylko nam się przyśniła. Oglądał się na nas i znowu gnał wwąchujac się co i rusz w jakieś interesujące tropy albo z ciekawością wsadzając biały łeb w chaszcze. Aż radość brała patrząc na to jego odmłodzenie, na przywróconą czarodziejsko energię i żywotność. Piesek nie omieszkał wykąpać się w kałuży, wytarzać w jakiejś padłej żabie, pogryźć ze smakiem pysznych trawek. I przybiegać do nas co jakiś czas by podzielić się swoim zadowoleniem i powiedzieć: Widzicie, kochani? Nie jest ze mną jeszcze tak źle! I świat jest taki piękny!



   Zgodziłam się z Jacusiem w zupełności. Sierpniowy las, pełen bujnej zieleni, pachnący butwiejącymi liśćmi, igliwiem i wodą otaczał nas tkliwym spokojem,  otulał pieszczotliwie, nie dając do nas przystępu dokuczliwym komarom i gzom. Gorąc nie dokuczał. Przyjemnie się chodziło i naprawdę dobrze było popatrzeć na szczęśliwe pyski naszych psiaków. Ucieszyć się ich radością. Zarazić ich młodością. Nie stawiać także i na sobie za wcześnie krzyżyka, bo przecież nawet spoglądając na tak pełnego werwy Jacusia można uwierzyć, że wszystko jest jeszcze możliwe…



   Po niespełna godzinnej przechadzce najwidoczniej mocno już zmęczone, ale nadal bardzo szczęśliwe psie towarzystwo grzecznie dało sobie przypiąć smycze i spokojnie powędrowało w stronę domu. Od razu po powrocie opłukałam psy prysznicem z węża ogrodowego, żeby zmyć z nich najgorsze błoto i brud. A one zadowolone otrzepały się energicznie a potem pokładły się w cienistych miejscach ogrodu żeby odpocząć po wędrówce i być może śnić o kolejnych, dalekich spacerach…








   A oto kolejny poranek. Za oknem monotonnie siąpi. Przyjemny chłodek zawiewa od ogrodu. Psy odsypiają wczorajszą wędrówkę. Także wczoraj większość dnia przespały. Wieczorem dostrzec było można, że kondycja Jacusia mocno spadła. Zmęczony po porannym spacerze nie miał siły ani ochoty biegać z Misią i Hipcią po ogrodzie. W ogóle nic mu się nie chciało i niestety, znowu trochę kulał. Najwidoczniej wrócił dawny, stary Jacuś…Cóż! Można się było tego spodziewać. Wszak na spacerze dał z siebie wszystko i dziwne byłoby, gdyby nie pojawiły się konsekwencje tak niezwykłego zrywu. Ale nie sądzę by Jacuniek żałował wczorajszych biegów po lesie, pojawienia się tej wspaniałej iskry beztroskiej młodości. Był przecież ogromnie szczęśliwy. Uwierzył w siebie. Poczuł znowu blask i smak życia. Myślę, iż takie chwile są bezcenne i dla nas ludzi i dla psów. O nich właśnie się pamięta i z tęsknotą je wspomina. Chociażby nawet miały się już nigdy więcej nie przydarzyć, choćby były tylko łabędzim śpiewem…