Wczorajszego poranka znaleźliśmy na środku naszego ogrodu
bezładnie rozrzucony stosik kurzych piór. Kilka metrów dalej leżał następny pęk
pierza. A za rabatką zielną jeszcze jeden. Poza tym ogród był zielony, piękny,
rozświergotany i pełen słońca. Jak gdyby nigdy nic. Ale my z Cezarym już wiedzieliśmy
co się stało. Oto kolejna z naszych kur w jakichś wielce dramatycznych
okolicznościach dokonała żywota.
Jeśli można sądzić po pozostawionych śladach,
to zbrodni tej dokonał jakiś lis. Widocznie biedaczka usiłowała mu uciec,
wyrwać się z jego pazurów i zębów. Ale nie dała rady. W końcu uległa a my w
domu nie słyszeliśmy jej krzyków. Drapieżca wziął następną ofiarę z naszego
maleńkiego, bo już liczącego tylko trzy sztuki kurzego stadka. Następną i
ostatnią. Zdecydowałam się bowiem, że pozostałą przy życiu kurę oraz koguta
oddam mieszkającej nieco dalej od lasu, zaprzyjaźnionej sąsiadce, która ma
swoje stadko drobiu a mały wybieg dla kur dobrze zabezpieczony przed atakami
lisów i jastrzębi. Też już w przeszłości doświadczyła wiele napaści tutejszych
drapieżników, dlatego zrobiła wszystko by zmniejszyć zagrożenie. Podwyższyła
ogrodzenie, powtykała w ziemię patyki i nałożyła na nie plastikowe butelki,
które stukocząc pod wpływem wiatru działać mają na dzikich łakomczuchów odstraszająco.
Jestem przekonana, iż nasz kogut i kurka będą u niej bezpieczne i szczęśliwe. Że
szybko przyzwyczają się do nowego miejsca i zapomną o dawnym domu. W naszym
ogrodzie dokuczałaby im tylko samotność i nieustanne poczucie zagrożenia z
powietrza i zza płotu.
Od wczoraj zatem
nie mamy już kur… Cały dzień sprzątaliśmy kurnik w trzydziestoparostopniowym
upale. Rozbieraliśmy tamtejsze drewniane konstrukcje, grzędy i gniazda. Pomieszczenie zieje teraz pustką. Tylko wiatr
w nim na przestrzał hula. To budzi przygnębienie i nostalgię…Trzeba będzie jak
najprędzej wymyślić dla kurnika jakieś nowe zastosowanie. A zważywszy na to, że
wciąż brakuje nam tu miejsca do składowania drewna opałowego oraz różnych rupieci
i przydasi, to pewnie bardzo szybko owo zastosowanie się znajdzie.
Dziwnie pusto i
martwo zrobiło się też w ogrodzie.Kurzy wigwam nikomu sie już nie przyda. Jakiś kolejny rozdział naszej osiedleńczej,
pogórzańskiej opowieści już za nami…Smutno, zanim człowiek przyzwyczai się do
obecnego stanu rzeczy…
Jest jednak
ktoś, kto wcale się nie smuci. Oto nasze psy, dla których dotąd teren
zielononóżek był prawie całkiem terra incognita a przede wszystkim stanowił
ziemię zakazaną nagle stanął przed nimi otworem. Ależ były szczęśliwe mogąc
wpaść na tyły ogrodu i wybiegać się tam do syta, wywąchać wszystko, obejrzeć
każdy zakamarek, wytarzać się i pogonić wesoło miedzy drzewami i krzewami. Miło
było popatrzeć na ich szaloną radość.
Jednak ponieważ kury
były z nami prawie dziewięć lat i przez te lata oboje z mężem bardzo dużo
dzięki nim i razem z nimi doświadczyliśmy nachodzą człowieka wspomnienia.
Pozwólcie, że na łamach tego bloga powspominam trochę razem z Wami. Naszym
kurom należy się przecież ten ostatni, poświęcony im tekst…
Często pisałam
tu o naszym kurzym stadku. Były bardzo ważną częścią gospodarstwa, naszego
tutejszego życia. Poświęciliśmy im ogrom pracy i starania. Nauczyliśmy się od
zera wielu rzeczy o zwyczajach i potrzebach kur. Nie raz byłam bardzo zmęczona
tą codzienną robotą związaną z zielonóżkami kuropatwianymi. Gotowaniem wielkich
ilości ziemniaków w parniku. Ubijaniem ich monstrualnie dużą ubijaczką i
mieszaniem ze śrutą. Donoszeniem do kurnika świątek piątek , latem i zimą ciężkich
wiader paszy i wody. Ocieplaniem kurnika na zimę oraz sprzątaniem go na wiosnę.
Jednak nigdy nie żałowałam, że mieliśmy u siebie kury, że mogliśmy być tak
blisko ich świata. A co najważniejsze, nie spodziewałam się, iż tak bardzo
staną się mi bliskie, że tak mocno będę przeżywać to, co się z nimi dzieje.
Wszystko zaczęło
się od kupionych w Mikołowie czterech zielononóżek i koguta. Zrobiliśmy im
wówczas prowizoryczny kurnik w starej sławojce. Otoczyliśmy go plastikową
siatką. Jednak w tamtym czasie kury mogły swobodnie wędrować u nas po całym
ogrodzie. Nie bały się jeszcze niczego, bo nie miały pojęcia o czyhających na
nie drapieżcach. My też nie wiedzieliśmy, że w pobliskim lesie kryje się
mnóstwo chętnych na bezpłatny, zielonóżkowy posiłek dzikich zwierząt a cudowny błękit
nieba, choć tak czysty i niewinny przynieść może, niestety, wiele zagrożeń z
powietrza. Kurki nie bały się też naszej suczki, Zuzi, która nigdy nie zrobiła
im najmniejszej krzywdy a nawet nie raz pomagała nam złapać jakąś kurzą
uciekinierkę w ogrodzie sąsiada. Wywąchiwała ją w chaszczach bezbłędnie. Przytrzymywała
łapą i ziając czekała cierpliwie aż nadejdziemy i zabierzemy ptaka do kurnika.
Łagodnością i delikatnością Zuzi można też było się zachwycić, gdy wchodziła do
budy i w zębach wynosiła nam stamtąd nienaruszone jajka, które kury-dziwaczki
uparły się tam właśnie znosić. Były to radosne, beztroskie nieomal czasy…
Pierwszy, związany
z zielonóżkami smutek ogarnął nas wówczas, gdy zachorował a potem padł nasz
pierwszy kogut. Byliśmy wówczas świadkami chwytającej za serce troski
zaniepokojonych chorobą koguta kur, które nie odstępowały go na krok, otaczały
biedaka kołem, podtykały mu w dziobkach smakowite kąski a nawet ogrzewały
własnymi ciałami. Potem widzieliśmy trwającą
wiele dni rozpacz i żałobę jego osieroconych żon.
Musieliśmy zatem zrobić
wszystko by znowu pogoda wróciła do kurnika. Kupiliśmy następnego koguta i
jeszcze kilka zielononóżek. Stado zaczęło się rozrastać. Wydawało się, że kury
mogą mieć u nas prawdziwy raj. Gwarantował im to wielki, zielony ogród,
swoboda, jakiej tu doświadczały, dobre jedzenie, które im co dnia szykowałam
(najbardziej smakował im gotowany makaron i jajka na twardo!:-) Zdecydowaliśmy
się wobec tego na rozwinięcie kurzej hodowli. Kupiliśmy mogący pomieścić kilkadziesiąt
jaj inkubator i z entuzjazmem zabraliśmy się za rozmnażanie naszego stadka. Były
to czasy, gdy jeszcze mało kto słyszał o zielononóżkach i o wspaniałym smaku oraz
wartościach odżywczych ich jajek. W naszych okolicach byliśmy pewnie prekursorami
w ich hodowli.
Za każdym razem
wzruszeniem napełniało mnie wykluwanie się kolejnego zdrowego i pełnego sił
żywotnych kurczaczka. Smutkiem natomiast kolejne śmierci niezdolnych do życia,
zbyt słabych piskląt. Jednak zdecydowanie więcej było wtedy radości. Tym
bardziej, że niektóre z naszych kur poczuły instynkt macierzyński i zaczęły
wysiadywać swoje jaja. Po wykluciu ich potomstwa mogłam dokładać tym troskliwym
matkom wyhodowane przy pomocy inkubatora maleństwa. Pozostałym w domu
kurczaczkom zrobiliśmy w wielkiej, drewnianej skrzyni po zbożu mini kurnik
ogrzewany lampą. W opiece i trosce nad maluchami posunęliśmy się nawet do tego,
że na czas pierwszej zimy skonstruowaliśmy w kotłowni ogromną wolierę dla
podrośniętych kurczaków. Miały tam wykonane z gałęzi żerdki, gniazdka i
półeczki, zawsze pełne poidełka i karmidełka oraz dużo pachnącego siana. Traktowały
mnie jak swoją matkę. Ufnie siadały na dłoniach. Wyjadały ziarnka z ręki. Dawały
się głaskać. Cieszyły na mój widok i wołały, gdy zbyt długo do nich nie
zaglądałam. Przez kilka zimowych miesięcy nasz dom od świtu do zachodu pełen
był kurzych świergotów, popiskiwań i zabaw. A także zapachu ich odchodów, które
produkowane w ilościach hurtowych i co dzień sprzątane i tak, niestety,
wydzielały swą charakterystyczną woń. Dlatego też nie mogliśmy doczekać się wiosny
i wyprowadzki kurzego towarzystwa do budynku gospodarczego. No cóż! Jednak dom
powinien być domem a nie kurnikiem!:)
A gdy wreszcie
zrobiło się ciepło wszystkie dorosłe i małe kurki nareszcie zamieszkały razem w
wielkim kurniku. Mogły wychodzić na spacery do ogrodu. Cieszyć się przestrzenią
i wolnością. Rozkoszować zieloną trawą oraz wydziobywanymi z żyznej ziemi dżdżownicami.
Kąpać się w promieniach słońca albo w przyszykowanym dla nich piasku i w
popiele. Przyjaźnić się ze sobą albo kłócić. No i przede wszystkim znosić coraz
więcej jajek, które najpierw sprzedawaliśmy na targu w Rzeszowie a potem
zaprzyjaźnionym blogerom przez Internet.
Kolejnej wiosny
do naszych zielononóżek dołączyło kilka cechujących się dużą żywotnością
czubatek polskich i znoszących zielono-niebieskie jajka araukanów. Zwłaszcza
czubatki szybko weszły one w komitywę z dotychczasowymi rezydentkami. Wspaniale ozdabiały nam ogród i budziły
zachwyt wszystkich sąsiadów i odwiedzających nas znajomych.
Ze złożonych do inkubatora jajek zaczęły
wykluwać się mieszańce tych dwóch ras. Z jedną z tego typu kurek mam związane kolejne,
smutne wspomnienie. Biało, beżowa kurka
Ramona przyszła na świat z niedowładem nóg. Nie mogła tak jak inne kury wskoczyć
na żerdkę. Nie umiała nawet samodzielnie wyjść z kurnika. Zdrowe, w pełni
normalne kury od razu zauważyły jej inność. Dziobały nieszczęśnicę. Nie dawały
przystępu do pokarmu i wody. Musiałam ją wynosić na rękach i sadzać na trawie
by tam podtykać jej smakowite kąski. Na noc zabierałam kurkę do domu, gdzie
żyła sobie samotnie w wyścielonym siankiem, kartonowym pudełku. Mimo swego
kalectwa Ramona była radosnym, rozświergotanym i ufnym ptakiem. Jednak tylko
nasza Zuzia dotrzymywała jej towarzystwa. Całe dnie leżała przy niej na trawie
i gdy tylko kurka jej zdaniem przemieściła się za daleko na swoich słabych,
powykręcanym nóżkach, brała ją delikatnie w pysk i przenosiła na trawnik pod
dziką czereśnią. Niestety, pewnego dnia Zuzia odeszła na kilka chwil od swej
podopiecznej. Zajęła się czymś w domu. A w tym czasie jakieś drapieżne
ptaszysko porwało biedną Ramonę. Zostało po niej tylko kilka białych piór…
Niedługo potem
zaczęły się ataki na pozostałe kury. Rozzuchwaliły się jastrzębie, myszołowy,
lisy, tchórze i kuny. Instynkt łowcy odkryły w sobie, niestety, Jacuś,
Hipcia a nawet niewidoma Misia. Podwyższyliśmy
zatem siatkę w ogrodzie. Zainstalowaliśmy w nim własnej roboty strachy na
wróble i plastikowe ptaki - odstraszacze. Staraliśmy się też spędzać jak najwięcej
czasu w kurzej części ogrodu. Niestety, niewiele to dało. Co roku drapieżniki
zabijały nam od kilkudziesięciu, do kilkunastu kur. Wreszcie, gdy nasze stadko
liczyło już niewiele więcej niż dziesięć sztuk sprzedaliśmy inkubator i zdecydowaliśmy,
iż nie będziemy poszerzać naszej hodowli. Była to bowiem walka z wiatrakami. Generowała
więcej strat niż korzyści. I niekiedy więcej smutków, niż radości.
Tego roku kurzy
rozdział naszej opowieści nieodwołalnie dobiegł końca. Pożegnaliśmy się z
naszymi ostatnimi kurkami – emerytkami. Jedne padły ze starości. Inne stały się
łupem drapieżców. Tak widocznie musiało
być. Nie na wszystko człowiek ma wpływ. Z wieloma niemożnościami musi się pogodzić.
Zostało nam po naszych kurkach trochę piór i dużo, dużo wspomnień. Pozostał
ogrom wiedzy o hodowli zielononóżek, ich codziennym życiu i obyczajach. Najważniejsze,
czego dowiedzieliśmy się o nich jest to, że są to bardzo inteligentne, wrażliwe
i uczuciowe ptaki. Że nie niepokojone przez drapieżniki mogłyby żyć szczęśliwie
wiele lat. Że potrafią wchodzić między sobą w głębokie związki, troszczyć się o
siebie wzajemnie, być serdeczne, lojalne i ofiarne oraz długo pamiętać o tych,
które odeszły. Czasem myślę, że my, ludzie, wiele moglibyśmy się od nich
nauczyć…