Wczorajszego poranka znaleźliśmy na środku naszego ogrodu
bezładnie rozrzucony stosik kurzych piór. Kilka metrów dalej leżał następny pęk
pierza. A za rabatką zielną jeszcze jeden. Poza tym ogród był zielony, piękny,
rozświergotany i pełen słońca. Jak gdyby nigdy nic. Ale my z Cezarym już wiedzieliśmy
co się stało. Oto kolejna z naszych kur w jakichś wielce dramatycznych
okolicznościach dokonała żywota.
Jeśli można sądzić po pozostawionych śladach,
to zbrodni tej dokonał jakiś lis. Widocznie biedaczka usiłowała mu uciec,
wyrwać się z jego pazurów i zębów. Ale nie dała rady. W końcu uległa a my w
domu nie słyszeliśmy jej krzyków. Drapieżca wziął następną ofiarę z naszego
maleńkiego, bo już liczącego tylko trzy sztuki kurzego stadka. Następną i
ostatnią. Zdecydowałam się bowiem, że pozostałą przy życiu kurę oraz koguta
oddam mieszkającej nieco dalej od lasu, zaprzyjaźnionej sąsiadce, która ma
swoje stadko drobiu a mały wybieg dla kur dobrze zabezpieczony przed atakami
lisów i jastrzębi. Też już w przeszłości doświadczyła wiele napaści tutejszych
drapieżników, dlatego zrobiła wszystko by zmniejszyć zagrożenie. Podwyższyła
ogrodzenie, powtykała w ziemię patyki i nałożyła na nie plastikowe butelki,
które stukocząc pod wpływem wiatru działać mają na dzikich łakomczuchów odstraszająco.
Jestem przekonana, iż nasz kogut i kurka będą u niej bezpieczne i szczęśliwe. Że
szybko przyzwyczają się do nowego miejsca i zapomną o dawnym domu. W naszym
ogrodzie dokuczałaby im tylko samotność i nieustanne poczucie zagrożenia z
powietrza i zza płotu.
Od wczoraj zatem
nie mamy już kur… Cały dzień sprzątaliśmy kurnik w trzydziestoparostopniowym
upale. Rozbieraliśmy tamtejsze drewniane konstrukcje, grzędy i gniazda. Pomieszczenie zieje teraz pustką. Tylko wiatr
w nim na przestrzał hula. To budzi przygnębienie i nostalgię…Trzeba będzie jak
najprędzej wymyślić dla kurnika jakieś nowe zastosowanie. A zważywszy na to, że
wciąż brakuje nam tu miejsca do składowania drewna opałowego oraz różnych rupieci
i przydasi, to pewnie bardzo szybko owo zastosowanie się znajdzie.
Dziwnie pusto i
martwo zrobiło się też w ogrodzie.Kurzy wigwam nikomu sie już nie przyda. Jakiś kolejny rozdział naszej osiedleńczej,
pogórzańskiej opowieści już za nami…Smutno, zanim człowiek przyzwyczai się do
obecnego stanu rzeczy…
Jest jednak
ktoś, kto wcale się nie smuci. Oto nasze psy, dla których dotąd teren
zielononóżek był prawie całkiem terra incognita a przede wszystkim stanowił
ziemię zakazaną nagle stanął przed nimi otworem. Ależ były szczęśliwe mogąc
wpaść na tyły ogrodu i wybiegać się tam do syta, wywąchać wszystko, obejrzeć
każdy zakamarek, wytarzać się i pogonić wesoło miedzy drzewami i krzewami. Miło
było popatrzeć na ich szaloną radość.
Jednak ponieważ kury
były z nami prawie dziewięć lat i przez te lata oboje z mężem bardzo dużo
dzięki nim i razem z nimi doświadczyliśmy nachodzą człowieka wspomnienia.
Pozwólcie, że na łamach tego bloga powspominam trochę razem z Wami. Naszym
kurom należy się przecież ten ostatni, poświęcony im tekst…
Często pisałam
tu o naszym kurzym stadku. Były bardzo ważną częścią gospodarstwa, naszego
tutejszego życia. Poświęciliśmy im ogrom pracy i starania. Nauczyliśmy się od
zera wielu rzeczy o zwyczajach i potrzebach kur. Nie raz byłam bardzo zmęczona
tą codzienną robotą związaną z zielonóżkami kuropatwianymi. Gotowaniem wielkich
ilości ziemniaków w parniku. Ubijaniem ich monstrualnie dużą ubijaczką i
mieszaniem ze śrutą. Donoszeniem do kurnika świątek piątek , latem i zimą ciężkich
wiader paszy i wody. Ocieplaniem kurnika na zimę oraz sprzątaniem go na wiosnę.
Jednak nigdy nie żałowałam, że mieliśmy u siebie kury, że mogliśmy być tak
blisko ich świata. A co najważniejsze, nie spodziewałam się, iż tak bardzo
staną się mi bliskie, że tak mocno będę przeżywać to, co się z nimi dzieje.
Wszystko zaczęło
się od kupionych w Mikołowie czterech zielononóżek i koguta. Zrobiliśmy im
wówczas prowizoryczny kurnik w starej sławojce. Otoczyliśmy go plastikową
siatką. Jednak w tamtym czasie kury mogły swobodnie wędrować u nas po całym
ogrodzie. Nie bały się jeszcze niczego, bo nie miały pojęcia o czyhających na
nie drapieżcach. My też nie wiedzieliśmy, że w pobliskim lesie kryje się
mnóstwo chętnych na bezpłatny, zielonóżkowy posiłek dzikich zwierząt a cudowny błękit
nieba, choć tak czysty i niewinny przynieść może, niestety, wiele zagrożeń z
powietrza. Kurki nie bały się też naszej suczki, Zuzi, która nigdy nie zrobiła
im najmniejszej krzywdy a nawet nie raz pomagała nam złapać jakąś kurzą
uciekinierkę w ogrodzie sąsiada. Wywąchiwała ją w chaszczach bezbłędnie. Przytrzymywała
łapą i ziając czekała cierpliwie aż nadejdziemy i zabierzemy ptaka do kurnika.
Łagodnością i delikatnością Zuzi można też było się zachwycić, gdy wchodziła do
budy i w zębach wynosiła nam stamtąd nienaruszone jajka, które kury-dziwaczki
uparły się tam właśnie znosić. Były to radosne, beztroskie nieomal czasy…
Pierwszy, związany
z zielonóżkami smutek ogarnął nas wówczas, gdy zachorował a potem padł nasz
pierwszy kogut. Byliśmy wówczas świadkami chwytającej za serce troski
zaniepokojonych chorobą koguta kur, które nie odstępowały go na krok, otaczały
biedaka kołem, podtykały mu w dziobkach smakowite kąski a nawet ogrzewały
własnymi ciałami. Potem widzieliśmy trwającą
wiele dni rozpacz i żałobę jego osieroconych żon.
Musieliśmy zatem zrobić
wszystko by znowu pogoda wróciła do kurnika. Kupiliśmy następnego koguta i
jeszcze kilka zielononóżek. Stado zaczęło się rozrastać. Wydawało się, że kury
mogą mieć u nas prawdziwy raj. Gwarantował im to wielki, zielony ogród,
swoboda, jakiej tu doświadczały, dobre jedzenie, które im co dnia szykowałam
(najbardziej smakował im gotowany makaron i jajka na twardo!:-) Zdecydowaliśmy
się wobec tego na rozwinięcie kurzej hodowli. Kupiliśmy mogący pomieścić kilkadziesiąt
jaj inkubator i z entuzjazmem zabraliśmy się za rozmnażanie naszego stadka. Były
to czasy, gdy jeszcze mało kto słyszał o zielononóżkach i o wspaniałym smaku oraz
wartościach odżywczych ich jajek. W naszych okolicach byliśmy pewnie prekursorami
w ich hodowli.
Za każdym razem
wzruszeniem napełniało mnie wykluwanie się kolejnego zdrowego i pełnego sił
żywotnych kurczaczka. Smutkiem natomiast kolejne śmierci niezdolnych do życia,
zbyt słabych piskląt. Jednak zdecydowanie więcej było wtedy radości. Tym
bardziej, że niektóre z naszych kur poczuły instynkt macierzyński i zaczęły
wysiadywać swoje jaja. Po wykluciu ich potomstwa mogłam dokładać tym troskliwym
matkom wyhodowane przy pomocy inkubatora maleństwa. Pozostałym w domu
kurczaczkom zrobiliśmy w wielkiej, drewnianej skrzyni po zbożu mini kurnik
ogrzewany lampą. W opiece i trosce nad maluchami posunęliśmy się nawet do tego,
że na czas pierwszej zimy skonstruowaliśmy w kotłowni ogromną wolierę dla
podrośniętych kurczaków. Miały tam wykonane z gałęzi żerdki, gniazdka i
półeczki, zawsze pełne poidełka i karmidełka oraz dużo pachnącego siana. Traktowały
mnie jak swoją matkę. Ufnie siadały na dłoniach. Wyjadały ziarnka z ręki. Dawały
się głaskać. Cieszyły na mój widok i wołały, gdy zbyt długo do nich nie
zaglądałam. Przez kilka zimowych miesięcy nasz dom od świtu do zachodu pełen
był kurzych świergotów, popiskiwań i zabaw. A także zapachu ich odchodów, które
produkowane w ilościach hurtowych i co dzień sprzątane i tak, niestety,
wydzielały swą charakterystyczną woń. Dlatego też nie mogliśmy doczekać się wiosny
i wyprowadzki kurzego towarzystwa do budynku gospodarczego. No cóż! Jednak dom
powinien być domem a nie kurnikiem!:)
A gdy wreszcie
zrobiło się ciepło wszystkie dorosłe i małe kurki nareszcie zamieszkały razem w
wielkim kurniku. Mogły wychodzić na spacery do ogrodu. Cieszyć się przestrzenią
i wolnością. Rozkoszować zieloną trawą oraz wydziobywanymi z żyznej ziemi dżdżownicami.
Kąpać się w promieniach słońca albo w przyszykowanym dla nich piasku i w
popiele. Przyjaźnić się ze sobą albo kłócić. No i przede wszystkim znosić coraz
więcej jajek, które najpierw sprzedawaliśmy na targu w Rzeszowie a potem
zaprzyjaźnionym blogerom przez Internet.
Kolejnej wiosny
do naszych zielononóżek dołączyło kilka cechujących się dużą żywotnością
czubatek polskich i znoszących zielono-niebieskie jajka araukanów. Zwłaszcza
czubatki szybko weszły one w komitywę z dotychczasowymi rezydentkami. Wspaniale ozdabiały nam ogród i budziły
zachwyt wszystkich sąsiadów i odwiedzających nas znajomych.
Ze złożonych do inkubatora jajek zaczęły
wykluwać się mieszańce tych dwóch ras. Z jedną z tego typu kurek mam związane kolejne,
smutne wspomnienie. Biało, beżowa kurka
Ramona przyszła na świat z niedowładem nóg. Nie mogła tak jak inne kury wskoczyć
na żerdkę. Nie umiała nawet samodzielnie wyjść z kurnika. Zdrowe, w pełni
normalne kury od razu zauważyły jej inność. Dziobały nieszczęśnicę. Nie dawały
przystępu do pokarmu i wody. Musiałam ją wynosić na rękach i sadzać na trawie
by tam podtykać jej smakowite kąski. Na noc zabierałam kurkę do domu, gdzie
żyła sobie samotnie w wyścielonym siankiem, kartonowym pudełku. Mimo swego
kalectwa Ramona była radosnym, rozświergotanym i ufnym ptakiem. Jednak tylko
nasza Zuzia dotrzymywała jej towarzystwa. Całe dnie leżała przy niej na trawie
i gdy tylko kurka jej zdaniem przemieściła się za daleko na swoich słabych,
powykręcanym nóżkach, brała ją delikatnie w pysk i przenosiła na trawnik pod
dziką czereśnią. Niestety, pewnego dnia Zuzia odeszła na kilka chwil od swej
podopiecznej. Zajęła się czymś w domu. A w tym czasie jakieś drapieżne
ptaszysko porwało biedną Ramonę. Zostało po niej tylko kilka białych piór…
Niedługo potem
zaczęły się ataki na pozostałe kury. Rozzuchwaliły się jastrzębie, myszołowy,
lisy, tchórze i kuny. Instynkt łowcy odkryły w sobie, niestety, Jacuś,
Hipcia a nawet niewidoma Misia. Podwyższyliśmy
zatem siatkę w ogrodzie. Zainstalowaliśmy w nim własnej roboty strachy na
wróble i plastikowe ptaki - odstraszacze. Staraliśmy się też spędzać jak najwięcej
czasu w kurzej części ogrodu. Niestety, niewiele to dało. Co roku drapieżniki
zabijały nam od kilkudziesięciu, do kilkunastu kur. Wreszcie, gdy nasze stadko
liczyło już niewiele więcej niż dziesięć sztuk sprzedaliśmy inkubator i zdecydowaliśmy,
iż nie będziemy poszerzać naszej hodowli. Była to bowiem walka z wiatrakami. Generowała
więcej strat niż korzyści. I niekiedy więcej smutków, niż radości.
Tego roku kurzy
rozdział naszej opowieści nieodwołalnie dobiegł końca. Pożegnaliśmy się z
naszymi ostatnimi kurkami – emerytkami. Jedne padły ze starości. Inne stały się
łupem drapieżców. Tak widocznie musiało
być. Nie na wszystko człowiek ma wpływ. Z wieloma niemożnościami musi się pogodzić.
Zostało nam po naszych kurkach trochę piór i dużo, dużo wspomnień. Pozostał
ogrom wiedzy o hodowli zielononóżek, ich codziennym życiu i obyczajach. Najważniejsze,
czego dowiedzieliśmy się o nich jest to, że są to bardzo inteligentne, wrażliwe
i uczuciowe ptaki. Że nie niepokojone przez drapieżniki mogłyby żyć szczęśliwie
wiele lat. Że potrafią wchodzić między sobą w głębokie związki, troszczyć się o
siebie wzajemnie, być serdeczne, lojalne i ofiarne oraz długo pamiętać o tych,
które odeszły. Czasem myślę, że my, ludzie, wiele moglibyśmy się od nich
nauczyć…
Piękny napisałaś tekst, bardzo emocjonalny i wzruszający. Nie znam się na kurach, na ich chowie i gdybym kiedyś miała mieć jakieś kurki to pewnie się do Ciebie zgłoszę na szybki kurs.
OdpowiedzUsuńTo był wspaniały i bardzo obfity rozdział w waszym życiu, trochę szkoda, że dobiegł końca, ale z drugiej strony nie dziwię się tej decyzji. Mam nadzieję, że wasz parka szczęśliwie i bezpiecznie dożyje u sąsiadki swoich dni.
Pozdrawiam gorąco.
Wszystko zbyt mocno przeżywam. Dlatego też piszę często tak emocjonalne teksty.Czasem mnie samej nie jest ze sobą łatwo...
UsuńTak, mam ogromną wiedzę na temat kur i kóz.Do niczego już mi ta wiedza już niepotrzebna.Mogę co najwyżej służyć internetowymi poradami!:-)
Tak, kurzy rozdział, to był kawał naszego życia. Bardzo dużo sie działo. W tym tekście zawarłam tylko mały ułamek tej historii. Reszta jest w mojej głowie i w sercu.
Będę pewnie co jakis czas dopytywać sąsiadke o moje kurki i zaglądać na jej wybieg, jak się tam mają.Są blisko - zaledwie kilkaset metrów od nas, ale to dla nich zupełnie nowy świat.
I ja pozdrawiam Cie serdecznie, Luno!
Tak sobie pomyślałam, że to wspaniały pomysł na książkę. Wasza przygoda na wsi. Ja takie książki lubię czytać.
UsuńPomysł na książkę? Może i tak. Dziękuje za życzliwą podpowiedź. Tylko wiesz Luno, napisać ksiązkę, to jedno a wydać ją potem, to drugie...
UsuńBogactwo przeżyć i wnikliwość obserwacji. Życie czasem trudne, z pewnością nie nudne...
OdpowiedzUsuńU mnie też kończy się pewien etap, za kilka dni muszę zmienić adres mailowy, numery telefonów, zniknie konto Googla i nie będzie już chyba Maksiuputkowej. Wszystko przez trzy dni zwłoki w przedłużeniu umowy.
Póki co serdeczne pozdrowienia od całej czwórki!
O tak! Życie tutejsze na pewno nie należy do nudnych, choc gdyby spojrzeć z boku, to zdawac by sie mogło, że niewiele sie tu dzieje.
UsuńIwonko! Cieszę się, że sie odezwałaś i że napisałaś o problemach dostawcą internetu i telefonu. Na szczęście Ty sama nie znikasz przecież. Ani Hania i reszta Waszej gromadki. Odzywajcie się do mnie czasami, proszę, nawet gdy zmieni sie Twój adres, telefon oraz internetowy pseudonim.
Pozdrawiam Was gorąco i uściski serdeczne zasyłam oraz głaski dla psiaków!:-)*
Och! Bardzo Ci współczuję... oj bardzo.
OdpowiedzUsuńZ ogromną przyjemnością przeczytałam twoje wspomnienia. Kury są niesamowite :)
Dziękuję, Agatko!* Powoli przyzwyczaimy sie do braku kur, bo wiedzielismy, że prędzej czy później tak właśnie będzie.Kiedy sie mieszka w domku pod lasem trudno liczyć na łagodnosc ze strony leśnych drapieżców.Teraz będą musiały sie obejsc smakiem. Jastrzębie mogą krązyc godzinami nad naszym ogrodem i niczego tu jadalnego nie wypatrzą. Taka z tego tylko pociecha.
UsuńKolejne drzwi się zamknęły bezpowrotnie. Kolejne pożegnanie.
OdpowiedzUsuńPolubiłam Wasze kurki. Piękne są te złotopióre kogutki zielononóżek. Świetne zdjęcie kurzej pary, jak zdjęcie małżeńskie. Dumny kogut w "męskim" rozkwicie i obok kurka, elegancka, ustawiona jak modelka w hollywoodzkiej pozie do zdjęcia. No zachwycające!
Oby odana przez Was parka jeszcze sobie bezpiecznie pożyła.
Pięknie to opisałaś jak zwykle:-)*
A ja w refleksji po przeczytaniu Twoich wspomnień o kurkach, pomyślałam jeszcze o kogucim budziku i kurzym kwoktaniu w upalny dzień, które pamiętam z pobytów u babci i które tak lubiłam, że swego czasu udało mi się kupić taśmę kasetową z nagranymi odgłosami wsi, no a w szczególności z pianiem koguta i kwoktaniem kurek. Co sobie myśleli sąsiedzi kiedy puszczałam to nagranie? Pianie koguta, gdakanie kur, ryczenie krów, szczekanie psów, kwakanie, gęganie, skrzypienie studziennego żurawia itp. Nie dowiem się i dla psychicznego bezpieczeństwa napewno o to nie zapytam:-) Ale nie zdziwiłabym się gdyby pomyśleli, że mnie nieżle potrzepało:-)
Pozdrowienia, uściski, buziaki:-)***
Tak, kolejne pożegnanie. Nie spodziewałam się, gdy kupiliśmy pierwszego koguta i kury, że ich świat stanie mi sie tak bliski, że ich świat okaże sie tak ciekawy, pełen uczuć i emocji. Wydawało sie, że będą tu miały wszystko aby życ długo i szczęśliwie. Ale nie, jak sie nie ma poczucia bezpieczeństwa i spokoju nie można być szczęsliwym.
UsuńMuszę Ci jednak wyznać Marytko, że pozegnanie z kozami było o wiele dla mnie dotkliwsze, smutniejsze. Do dzisiaj za nimi tęsknię...
Tak, zielononózki są pięknymi i madrymi ptakami. U tej sąsiadki, do której zaniosłam moją parkę jest kilka zielononóżek. Dzieki temu będzie im tam swojsko.
Odgłosy wsi rzeczywiscie mogą koić.Być jakąś miła dla ucha i serca powtarzalnością. Wyznacznikiem mijającego czasu. Dowodem, że normalnie i spokojnie sie życie toczy. No moze poza szczekaniem psów! Właśnie teraz moje szczekają, bo gdzieś tam daleko jakis obcy pies szczeka. Umarłego by to postawiło chyba na nogi!:-)
Dziękuje za Twoje życzliwe, ciepłe słowa. Ściskam Cię mocno, Marytko!:-)***
Oluś, myślę, że Wasze kurki mimo wszystko były szczęśliwe, bo otoczone troską i zaopiekowane. Dostały od Was wszystko co najepsze.
UsuńA kózki? Oj pamiętam, przecież wstrzeliłam się z moim pierwszym komentarzem w okresie Twojej po nich ogromnej tęsknoty, jak Filip z konopii:-)
Co do psiego szczekania, Mieliśmy tylko jednego piesa, ale jak się nagle poderwał z charkotem, jazgotem i z rzucaniem się łapami na drzwi wejściowe, to nieraz mało palpitcji serca nie dostaliśmy. Jak go zabrakło to była taka cisza i tylko ja czasem w tej ciszy wyłam z tęsknoty w poduszkę, żeby sasiadów nie wystraszyć:-) Na szczęście wszystko przemija, ginie powoli w codziennej krzątaninie, nawet największa tęsknota. Życie i zwykła codzienność zazdrośnie upomni się o swoje i dobrze:-) Jest jeszcze tyle rzeczy i zjawisk do podziwiania, tyle istot do kochania!:-)
Całuskuję mocno serdecznie:-)***
Marytko kochana, kurki dostały od nas wszystko to, co mogliśmy im dać. Na ataki drapieżników na nie, choć bardzo sie staraliśmy, nie mieliśmy niestety wpływu. Dzika natura wygrała.
UsuńNie wyskoczyłaś jak Filip z konopii. Piszesz sercem do mojego serca. A to jest ważne i cenne.Zawsze!*
Tak, cisza i pustka po utracie bliskiego zwierzęcia jest czymś smutnym, dotkliwym, trudnym do zniesienia. Też juz w życiu pożegnałam wiele domowych zwierząt( psów, kotów, papug, chomików, świnek morskich, myszek i szczurka), wiem wiec dobrze, o czym piszesz. Na szczęście mija czas, przychodzi nowe dzianie i człowiek otrząsa sie wreszcie ze smutku. Nie z każdego, ale z wiekszosci tak. bo takie jest zycie. I tak jak napisałaś przynosi ono w końcu nowe radosci i olśnienia, a także nowe obiekty miłosci.
Dziękując za Twoją wrażliwosć i serdeczność posyłam Ci poranne, ciepłe pozdrowienia!:-)***
Ale piekne wspomnienia..choć jestem miastowa to rozumię przywiązanie do kur...ja bym na pewno ryczała po każdej stracie:):) One tego nie docenią ale na pewno należał im się ten post...Dobrego dnia Olu:)
OdpowiedzUsuńNo właśnie. Bycie miastowym (bo przecież ja też pochodzę z miasta) sprawia, ze przywiazujemy sie do zwierząt gospodarskich, że widzimy jak niewiele ich świat i uczuciowosc sie róznią od świata kotów czy psów. Choć pewnie łatwiej byłoby się nie przywiązywać i nie przeżywać wszystkiego tak mocno. Ale człowiek jest, jaki jest i nic na to nie poradzi...
UsuńPozdrowienia serdeczne zasyłam Ci, Pati!:-)
ja przez parę dni pobytu w agroturystyce przywiązałam sie do kotka a co by było gdybym ja miała w domu zwierzaka??? Kochane zwierzaki,,,,,
UsuńTak, człowiek sie przywiązuje, człowiek obdarza uczuciami i wczuwa sie w uczucia innych ludzi i zwierząt. To niesie ze sobą cierpienie, ale tak to już jest, że wszystko ma dwie strony medalu...
UsuńAż mi się łezka w oku zakręciła... Piękny kawałek historii z kurkami za Wami, na pewno tej przygody nie zapomnicie do końca życia, bo dawała ona Wam radość i szczęście z tak małych rzeczy jak jajko, kurczaczek, a nawet to ubijanie ziemniaków teraz wspominacie z uśmiechem na twarzy. Tak pewnie musiało niestety być, ale wspomnienia i cały post przepiękne... Pozdrawiam niedzielnie! ;)
OdpowiedzUsuńMnie też sie łezka kręciła, gdy pisałam ten tekst. Zajrzałam do samych początków naszej kurzej hodowli, obejrzałam mnóstwo zdjec. Niby to wszystko było niedawno a jednocześnie tak dawno. Wspomnień mnóstwo. I wiedzy o kurach, bo najlepiej sie człowiek wszystkiego uczy opierając nie na teorii, ale na własnym doswiadczeniu.
UsuńDziekuję i pozdrawiam Cie juz poniedziałkowo, Maksie!:-)
Znam to uczucie pustego kurnika... znam - tak to już jest na tej planecie, że nic nie trwa wiecznie i trzeba się z tym pogodzić, choć łatwo nie jest. Piękna historia Olu
OdpowiedzUsuńUczucie pustego kurnika jest chyba troche podobne do uczucia pustego gniazda. Nagle znika cos ważnego, cos co tworzyło znaną i swojską rzeczywistosć. Trzeba sie odnaleźć w tym co jest na nowo. Czymś zastąpić to, czego nie ma. I zyć dalej znajdujac nowe cele i pasje.
UsuńDziekuję Gabrysiu za Twoje słowa i pozdrawiam Cie ciepło z chłodniejszego dzisiaj Podkarpacia!*
Ależ to stadko pięknie wyglądało, zwłaszcza koguty jak malowane. Z wiekiem i upływem czasu trzeba się żegnać z wieloma rzeczami, choć smutek serce rozdziera.
OdpowiedzUsuńTak, zielononózki prezentowały sie równie pięknie latem i zimą. Nasz ogród tętnił wówczas kurzym życiem i ich intensywnymi kolorami. Lubiłam ten moment, gdy przychodziłam na ich wybieg z jakimis smakołykami a one nieodmiennie biegły do mnie z ogromnym entuzjazmem i ciekawością, co też im tym razem przynoszę...
UsuńPamiętam, że trafiłam do Was szukając informacji o zielononóżkach. Blog mnie wtedy zauroczył i zostałam na długo... I za to dziękuję Twoim kurkom :) A zdobyta o nich wiedza, ogrom emocji i wspomnień może kiedyś zaowocują czymś nieoczekiwanym ?
OdpowiedzUsuńTrafiłaś do nas tropem zielononóżek?!Nie wiedziałam! Ale ciesze się, że mi o tym napisałaś, Andziu. Po pierwsze dlatego, że zawsze mnie interesuje jakimi drogami trafiają tu ludzie a po drugie, że i Ty masz miłe skojarzenie z naszymi kurkami!:-)
UsuńPozdrawiam Cię serdecznie, Andziu!:-)
Jakiś rozdział się zakończył. Ale w Sercu, został jak diament. Zawsze można do niego wrócić. Jest tam na zawsze. Każda kurka i kogucik.
OdpowiedzUsuńAch, czas pożegnań łatwy nie jest, cały czas mam nadzieję, że to wcale nie pożegnania...
Tak, w sercu jest mnóstwo wspomnień.Nie tylko o kurkach, ale o wszystkich zwierzętach, które były mi bliskie. Cudownie by było kiedyś znowu je spotkać, gdzieś tam, na niebieskich łąkach...
UsuńUściski serdeczne ślę Ci Aniu!:-)*
Coś się kończy ale może coś się zacznie? Podobno taka kolej rzeczy. Ale bardzo żal mi kózek, które widziałam i spacerowałam z nimi i z Wami i zachwycałam się, że nadajecie im imiona i truchlałam czując, że jak to miastowi, za mocno się do nich przywiązujecie. I kurki widziałam, spore stadko i wigwam i ogrodzenie takie wydawało się solidne. Natura okrutna jest ale sprawiedliwa, tylko trzeba znać i akceptować jej prawa a o to ludziom miastowym i wrażliwym trudno bardzo. Może dlatego ja nie mam żadnych zwierząt i chociaż wiem, że to bardzo zubaża życie, decyduję się świadomie na życie uboższe w emocje ale spokojniejsze dla mojego serducha.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Cię Olu i przytulam.
A kiedy Cze napisze post! Już najwyższy czas. Zmobilizuj go, proszę!
Nie mam pojęcia, czy coś sie zacznie, ale pewnie tak, bo życie nie znosi próżni i lubi nas zaskakiwać.Nie zawsze pozytywnie, ale to juz całkiem inna sprawa.
UsuńTak, my miastowi rzeczywiście zazwyczaj nadmiernie przywiązujemy sie do zwierząt gospodarskich. I moze rzeczywiscie z tego powodu nie powinniśmy ich mieć, a jesli już to liczyć sie z konsekwencjami swych wyborów.Zbyt intensywne czucie rodzi wielką radość, ale i wielki ból. I trzeba być na to gotowym.
Mojego niechętnego do pisania Cezarego mobilizuję non stop, ale jak na razie bez rezultatu.Nie tracę jednak wiary, że kiedys w koncu chwyci go natchnienie i znowu popłynie na jego fali.
Dziękuję za przytulenia i pozdrowienia, Krystynko kochana. Oboje z meżem ściskamy Cię mocno i gorąco!:-)*
Jakie jest to życie, nawet kurze trudno przewidzieć. Pięknie opisałaś historię sympatycznych kurek zielononóżek. Za pewne Będziecie uczestniczyć w kolejnej historii. A nawet jakby i nie, to przygód nie zabraknie. Dusze Wasze nie spokojne to i ciało podąży za nową historią. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńPonieważ blog jest jakims rodzajem pamiętnika często piszę tu o sprawach, które sie tu dzieją, które mocno przeżywam. A zielononózki były ważną częścia naszego życia.Ten rozdział jednak już za nami. A co przed nami? Czas pokaże.
UsuńPozdrawiam Cie serdecznie, Oleńko!:-)
tak, kurze stado należy do rodziny... trzeba to przyznać
OdpowiedzUsuńTak, Alu. Są częścią rodziny, wyznaczają rym codzienności, dają pole do mnóstwa obserwacji. Pewnie sama duzo mogłabyś na ten temat powiedzieć majać własne stadko drobiu.Zresztą piszesz często o nich, wiec wiem, że tak jest.
UsuńCztery psy i jeden lis...no sorry, ale coś tu nie hallo...
OdpowiedzUsuńA jaki pożytek jest z kur, a jaki z czerech psów...?Przepraszam, ale dla mnie to totalny dysonans...- nic z tego nie rozumiem! Tzn. , że teraz jajka - mieszkając na wsi - będziecie kupować od sąsiadów???
Hmm...Spróbuję Ci to wszystko jakos wytłumaczyć. Zacznę może od końca. Jajka już od dawna kupujemy, bo nasze kury-emerytki jajek od dawna nie znosiły. Dożywały u nas po prostu swoich dni i chciałam by były to dni spokojne i szczęsliwe, bo przecież każde zwierzę zasługuje na dobrą starosć.Dośc sie w życiu jaj naznosiły (za co byliśmy im wdzieczni) a w końcu przyszedł czas na zwyczajny, beztroski odpoczynek. Myslę, iż czasem szczęście, które odczuwają zwierzęta jest dla jego opiekuna wystarczajacym pożytkiem i nagrodą za trud i troskę związaną z opieką nad nimi. Wiem, to zupełnie niegospodarskie podejście, ale tak właśnie na sprawy zwiazane ze zwierzętami patrzę.
UsuńMiejsce zamieszkania nie musi przecież okreslać tego, co sie robi, jak sie żyje.Mnóstwo ludzi zyjących na wsi nie hoduje niczego. Mleko i jajka kupują w sklepie. I wcale mnie to nie dziwi, bo hodowla drobiu, czy krów to cięzka, codzienna praca a jej efekty i zyski bardzo często nie są współmierne do tej pracy.
Mysmy dziewiec lat temu uwierzyli, że uda sie nam tu hodowla kur, że jest to dobre dla nich miejsce, ale życie zweryfikowało szybko nasze naiwne wyobrażenia.Nie tylko my z powodu leśnych drapieżców zrezygnowaliśmy tutaj z rozwijania hodowli drobiu. Okazuje się, że kury są o wiele bezpieczniejsze w centrum wsi - blisko pędzących po szosie, hałaśliwych samochodów, a za to dala od lasu i łąk, wśród których moga kryc się drapieżniki.
A co do lisa i naszych psów, to być moze czuły go i widziały, być moze szczekały, ale myśmy to zignorowali, bo one tak często szczekają z byle powodu, że człowiek przestał już reagować na to.Poza tym psy nie mogły wchodzić na kurzy wybieg (bo poza najstarszą suczką wszystkie mają niestety zapędy łowne).
Tak, bardzo emocjonalnie podchodzimy do naszych zwierząt, dlatego nie będę miała kóz, jak sobie kiedyś obiecałam;
OdpowiedzUsuńobserwowałam niedawno, będąc na grządkach, jak bocian wybiera z trawy padalce, w pierwszym odruchu chciałam go spłoszyć, ale potem pomyślałam, że przecież ma młode w gnieździe i musi je nakarmić; U Ciebie Olu też pewnie lisiczka wybrała kury, bo musiała nakarmić młode, czekające w norze, albo i sama była głodna, a to był najłatwiejszy kąsek; niestety, tak jest urządzona natura, że zjadamy siebie nawzajem w łańcuchu pokarmowym; a że przywiązujemy się bardzo do naszych zwierząt, to już ludzka cecha, i pozytywna, bo świadczy o dobrym sercu:-) pozdrawiam serdecznie.
Tak, Marysiu - my, typowi osiedleńcy bardzo kochamy nasze zwierzęta (nie rozrózniajac czy to domowe sierściuchy czy gospodarskie zwierzęta), przywiazujemy sie do nich i dlatego tak mocno przezywamy wszystko to, co sie z nimi dzieje.
UsuńNatura jednak ma swoje prawa.I nie wygra sie z nimi. Lisica, wilczyca, jastrząc czy myszołów czyms musi swe młode wykarmić. A im prosciej da sie to zrobić, tym lepiej dla nich. Życie i śmierć w przyrodzie to naturalna kolej rzeczy. A jednak za każdym razem bardzo boli, gdy traci sie jakieś zwierzę albo gdy widzi sie jego strach i cierpienie. Tak samo jest, jeśli chodzi o ludzi. Im bardziej sie kogoś kocha, tym bardziej się cierpi, gdy ten ktos odchodzi. I nie ma na to rady, bo przecież nie da się nie kochać, nie przywiązywać, żyć na zupełnej pustyni...
Pozdrawiam Cie serdecznie, miła sąsiadko zza Sanu!:-)
Och, tak mi przykro Olgo. Z Waszych tekstów na temat kurzego stadka wręcz biła prawdziwa radość, a za razem troska o te pierzaste stworzenia. Pamiętam jak zachwycałam się Waszymi kogutami, tak dostojnie się prezentowały. A za razem rozumiem Waszą decyzję. Co nie oznacza, że nie uroniłam łzy, czytając ten tekst.
OdpowiedzUsuńPrzytulam mocno
Od dziewieciu lat każdy dzień zaczynałam od wyjscia do ogrodu i wypuszczenia kur z kurnika. Teraz dziwnie mi, że tego robic nie muszę. Nawet w tak prozaicznej sprawie jak resztki naszego jedzenia albo po psach będzie mi kur brakowało. Do tej pory nasze kurki wszystko to chętnie zjadały. Nic sie nie marnowało. Teraz będzie musiało lądować na oborniku.Ech, trzeba przywyknąć...
UsuńDziękuje za przytulenia, Karolinko.
Olu, podjęłaś najlepszą decyzję, teraz są bezpieczne, ciężko byłoby przezywać takie historie jeszcze raz. Teraz jak wyjdziesz rano do ogrodu, to wypuścisz pieski. Abo po prostu zamkniesz oczy i zaczniesz się delektować porannym powiewem świeżości. Nie będzie much! Będziesz miała mniej pracy, a psy już się cieszą z powiększonego wybiegu. Kurki możesz odwiedzić a nawet zanieść im coś, np. suchy chleb. Mam nadzieję, że wkrótce zostaną tylko miłe wspomnienia, sliczny pomiczek już mają wystawiony. Uściski przesyłam:)
OdpowiedzUsuńTę decyzję o oddaniu ostatnioh mych zielononóżek komuś, kto ma większe stadko i lepsze zabezpieczenia wybiegu, podjęłam już kilka tygodni temu - wtedy gdy byłam świadkiem żałoby moich kur po stracie swej towarzyszki. Chciałam je uchronić nie tylko przed nagłą śmiercia spowodowana przez drapieżniki, ale przede wszystkim przed samotnością. Bo samotnosć odbiera radosć życia - nei tylko kurom, ale wszystkim żywym stworzeniom.
UsuńTak, pieski rozkoszuja sie teraz codziennie byłym, kurzym wybiegiem. Wejscie tam traktują jako rodzaj nagrody, najprzyjemniejszej chwili dna. Nie pozwalam im jednak przebywać tam za długo, bo rośnie tam wiele młodych sadzonek, które Jacuś z upodobaniem obsikuje. Nie chcę żeby mi te rosliny padły.
A much, komarów i innych niezidentyfikowanych gryzoni u nas multum z powodu tropikalnych, wilgotnych upałów. Wieczorami wręcz nie sposób przebywać w ogrodzie, bo opędzic sie od nich nie sposób.A szkoda, bo wieczory teraz najdłuższe w roku.I maciejka zaczęła kwitnąć i pachnieć bosko.
I ja ściskam Cie serdecznie, Marylko, dobrego dnia Ci życząc!:-)
Wiesz Olgo -ja na swojej małej podwarszawskiej działce też czasami rankiem spotykam tragiczne wręcz ślady. Są to piórka a czasami o kawałki małych ptaszków. Nie dostają się tu lisy, bo teren jest dwukrotnie ogrodzony, więc to pewnie ślady polowań kotów dla których płot czy siatka nie stanowią żadnych przeszkód.
OdpowiedzUsuńPrzykre, ale takie jest życie.
A te malusieńkie kaczuszki na zdjęciach wzruszające.
Serdeczności.
Ach, nNawet na podwarszawskiej działeczce dzieja sie małe dramaty? W naturze tak już jest, że silniejszy zjada słabszego.Głód tłumaczy i usprawiedliwia wszystko. My, ludzie, też nie wyłamujemy sie spod tej reguły.Tylko, że u ludzi dochodzi do tego jeszcze najczęściej odarta z wszelkiej moralności i przyzwoitości chęć zysku. I to właśnie najbardziej krzywdzi naszą planetę i zależne od działań człowieka organizmy.
UsuńNa zdjęciach są kurczaczki zielononóżek kuropatwianych!:-)
Pozdrawiam serdecznie, Stokrotko.
Stokrotko, ja też myślałam, że to kaczusie:-) Dopiero jak spojrzałam na dzióbki zorientowałam się, że to kurczaczki.
UsuńOleńko współczuję obfitości komarów i innych gryzących, fruwających dokuczników. Znając siebie nosa bym nie wychyliła za drzwi. Zdecydowanie nie lubimy się ja i te owadżie wampiry:-(
Pozdrawiam letnio-gorąco z mojego balkonu w otoczniu zieleni, wrzasku wróbelków i ciurlikania innego ptaszęctwa, popijając poranną kawkę:-)***
P.S. Zapowiada się kolejny uoalny dzień:-)
Tak, nastał kolejny, gorący dzionek. Byliśmy dziś na grzybach. Grzybów mało i robaczywe, za to komarów plaga.Szybko trzeba było z lasu do domu wracać.A po południu miłą drzemkę sobie zaserwować. A na dworze tymczasem lało i grzmiało po wielekroć.A po deszczu nadal gorąco.I komary mają bal!:-)
UsuńPozdrawiam Cie serdecznie Marytko spoglądając na malownicze chmury wędrujące sobie teraz po niebie!:-)***
Piękna historia ❤️❤️❤️
OdpowiedzUsuńKawałek naszego życia...
UsuńUściski serdeczne, Kocurku:-)♥♥♥
Podziwiam Was, Olu, że zdecydowaliście się na zwierzaki :) Z jednej strony szkoda, że kurza historia się skończyła, ale z drugiej - też już macie coraz mniej sił i stresu związany z drapieżnikami nie można lekceważyć.
OdpowiedzUsuńMoże napiszesz kiedyś jakiś post jeszcze o kurach? Jakaś historia się Tobie przypomni?
Zdecydowaliśmy sie na zwierzaki, bo byliśmy pełni sił i wiary w to, że podołamy ich hodowli, że nic nam w tym nie przeszkodzi. Poza tym nawet jak pojawiają sie problemy, człowiek wiele rzeczy robi siłą rozpędu i uporu.Natury jednak sie nie przeskoczy, ani też własnej wytrzymałości fizyczno-psychicznej. Czasem trzeba sie poddać, zrezygnować.A czasem lepiej nie zaczynać, ale, niestety, człowiek zdaje sobie z tego sprawę dopiero po fakcie...
UsuńCzy napiszę jeszcze kiedys o kurach? Nie wiem. Moze. Wiem natomiast, że rozstanie z kozami przed kilku laty sprawiło mi taki ból i do dzisiaj budzi taką tęsknotę, że kozy stały sie dla mnie tematem tabu.
Pozdrawiam Cię serdecznie Lidko w ten nieco chłodniejszy nareszcie poranek.
Natura ma swoje prawa...ale to wielka strata po takim czasie rozstać się ze zwierzętami. Pozdrawiam Was serdecznie. Marta
OdpowiedzUsuńTak, natura rządzi wszystkim, choćby nawet nam, ludziom, zdawało się żeśmy tacy mocni i mądrzy. Wobec natury jesteśmy pyłkami. Trzeba się jej podporządkować z pokorą.
UsuńPozdrawiam Cię serdecznie, Marto,
Dzień dobry Oleńko! Wpadłam na chwilę przywitać się z Wami, uścisnąć, piesy wygłaskać, do kotów pokiciać, znaczy się "kici, kici" zawołać:-). Obiegnę szybciutko ogród, grządki, do kuchni wpadnę na poranną kawę i lecę do swoich zajęć. Trochę ich dzisiaj mam. Dobrze, że dzień chłodniejszy.
OdpowiedzUsuńJak się macie? Piesy zdrowe? Trochę oswoiliście ten upał i komary? Czy, co gorzej, one Was?:-)
Mam nadzieję, że codzienne zajęcia zupełnie Was nie zawojowały i macie też czas na odpoczynek.
Ściskam serdecznie:-)***
Dzień dobry, Marytko! Tak, nareszcie i u nas chłodniej. Co za ulga po tych dreczacych upałach. Mieliśmy przez ostatni tydzień ( w tym ukropie lejacym sie z nieba) duzo roboty z nową dostawą drewna. A choć tyle sie napracowalismy, to zastanawiamy się, czy nam go na zime starczy, czy jeszcze trzeba będzie co nieco dokupić. Ech, to taka nasze niekończąca sie historia...
UsuńPiesy i koty zdrowe, w ogródku wszysko pieknie rośnie, choć znowu jakiś deszczyk by sie przydał, bo spieczona ziemia aż pęka.Zajadam sie własnymi porzeczkami. Nareszcie nastał ten czas.A komary wraz z gzami szaleją na całego. Cezary zrobił jakas ziołowo-octową miksturę do psikania na ciało w celu odstraszenia tych krwiopijców i na jakis czas to pomaga. Ale potem zrowu bzyczą koło ucha i kąsają gdzie popadnie.Takie to uroki lata.
Pozdrawiamy Cie serdecznie i dziekujemy za pamięć, droga Marytko. Dobrego dnia Ci zyczymy oraz spokojnej końcówki miesiaca!:-)***