Taka scena: Krakowski rynek pewnego pogodnego, wrześniowego dnia. Kwiaciarka układa bukiet i uśmiecha się do przechodniów. Ludzie karmią gołębie. Młodzież zajadając lody w rożkach obsiada pomnik Mickiewicza a dzieciaki beztrosko ganiają się wokół niego. Jeszcze inni siedzą w kawiarnianych ogródkach i popijając zimne napoje rozmawiają ze sobą. Turyści wędrują wzdłuż Sukiennic i pod ich arkadami. Inni nie patrząc na boki biegną ku swoim pilnym, codziennym sprawom. Ich twarze wydają się nieobecne, zatroskane, dziwnie do siebie podobne. Nie zwracają uwagi na urodę skąpanego w słońcu rynku. Dawno przecież już im się on opatrzył. Mają wszak ważniejsze rzeczy na głowie, których nikt za nich nie zrobi. Trwa zwyczajny dzień. Każdy ma do odegrania swoją własną, przewidywalną rolę. Działa niczym trybik potężnej acz niewidzialnej machiny albo jak postać w jakiejś grze, której scenariusz ktoś dawno temu napisał. I nic nie zapowiada aby zaraz miało się to zmienić. Jednak nagle staje się coś, co na chwilę zmienia wszystko.
Oto pewien długowłosy, odziany w wystrzępione dżinsy chłopak wbiegłszy na balkon Sukiennic zaczyna nawoływać coś głośno i śpiewnie a przy tym zachęcająco i zaczepnie. Jego głos sprawia, że pojedynczy ludzie na rynku zaczynają zatrzymywać się w swym biegu, w upartym truchtaniu zwyczajnej codzienności. Z każdą chwilą gromadzi ich się coraz więcej. Zadzierają głowy. Z zaskoczeniem i ciekawością spoglądają w stronę, z której dobiega ten wyrazisty, chyba skądś znany im, nawołujący głos. Tymczasem stojący na balkonie młodzieniec uśmiecha się do zgromadzonych poniżej a potem zaczyna śpiewać. A zespół muzyczny stojący u podnóża Sukiennic grać. I wszystko staje się jasne. Wiadomo już kim jest ów młody śpiewak a większość osób bez trudu rozpoznaje śpiewany przez niego utwór. A pozytywne zaskoczenie oraz oczekiwanie na ciąg dalszy performance’u staje się tym większe, gdy młody człowiek zbiega na dół i wmieszawszy się w ludzką ciżbę kontynuuje rozpoczętą przed chwilą pieśń. Co więcej, niedługo potem niektórzy ludzie zaczynają się do jego śpiewu przyłączać. Najpierw są to członkowie towarzyszącego mu zespołu. Mają mikrofony. A ich głosy brzmią dźwięcznie i melodyjnie. Wyglądają jednak zupełnie przeciętnie. Jeszcze chwilę temu, nie dałoby się rozróżnić ani wytypować, który z nich zdecyduje się na publiczny występ. Zgromadzony wokół nich tłum gapiów także zaczyna śpiewać i podrygiwać rytmicznie. Uśmiechać się do siebie. Odważnie występować przed szereg i dołączać do profesjonalnych chórzystów. Refren znanej piosenki niesie się po rynku coraz głośniej, bo coraz więcej przechodniów zaczyna podejmować śpiew albo chociaż nucić znany im motyw muzyczny. Nic to, że piosenka jest po angielsku. Melodię i pojedyncze słowa znają prawie wszyscy, ponieważ to jeden z bardziej sławnych, światowych przebojów. A jego popularność chyba tylko będzie rosła, jako i historia życia jego autora i najlepszego jak dotąd wykonawcy, którym był Freddie Mercury, który gdyby żył, to obchodziłby w tenże piękny, wrześniowy dzień swoje urodziny.
Nie chcę tu jednak pisać o wokaliście zespołu Queen (choć oczywiście F.Mercury ze wszech miar zasługuje na zainteresowanie i hołdy dla jego talentu). Wyobrażam sobie bowiem, że impulsem do podobnego poruszenia oraz gromadnego śpiewu na krakowskim rynku mogłoby być wiele innych piosenek. Musiałyby być to utwory dobrze wszystkim znane, budzące pozytywne skojarzenia, poruszające emocje i ożywiające przyprószone siwizną codzienności wiecznie młode serca. Nie chcę też tu wychwalać Michała Szpaka, owego młodego, wyjątkowo uzdolnionego wokalnie wykonawcy oraz inicjatora owego wrześniowego, wspólnego śpiewu na krakowskim rynku. Nie osoby autorów piosenek oraz ich wykonawców są bowiem w centrum mojego zainteresowania, ale fascynujące zjawisko publicznych, spontanicznych, radosnych występów zupełnie przeciętnych przed momentem ludzi, zajętych swoimi sprawami oraz odtwarzaniem zwyczajnych dla siebie ról. Coraz mniej bowiem moim zdaniem na świecie pogodnej spontaniczności, umiejętności zapomnienia o zewnętrznych albo wewnętrznych ograniczeniach, wyzbycia się leku przed krytycznym osądem innych, prostej i zaraźliwej radości życia okazywanej pośród innych ludzi, równie swobodnie ją przejawiających.
Takie uliczne, na poły spontaniczne na poły wykreowane występy zdarzają się na świecie dość często. Znane są pod nazwą „flash mob”, co jak oznajmia Wikipedia „oznacza określenie, którym przyjęło się nazywać sztuczny tłum ludzi gromadzących się niespodziewanie w miejscu publicznym w celu przeprowadzenia krótkotrwałego zdarzenia, zazwyczaj zaskakującego dla przypadkowych świadków.” Zainteresowana tym zjawiskiem od kilku tygodni oglądam na YT najpopularniejsze w Internecie flash moby. Oglądam je ze wzruszeniem, z rozbudzoną nagle tęsknotą za takim wspólnym z innymi radosnym przeżywaniem czegoś, za zapomnieniem o zmorach i dokuczliwościach spętanego przez pandemiczną propagandę świata, a w końcu i za samą sobą z czasów, gdy byłam młoda i pełna ufności w to, że życie przyniesie jeszcze dużo cudownych niespodzianek a ludzie są na ogół dobrzy i wzajem dla siebie przyjaźni, no i że do tego o wiele więcej ich łączy niż dzieli.
Czy gdybym miała możliwość być wówczas na krakowskim rynku i przyłączyć się do wspólnego śpiewu przypadkowych przechodniów zrobiłabym to? Tak, sądzę, że tak! I żałuję, że mnie tam nie było. Ale dzięki możliwości zobaczenia tego krakowskiego flash mobu w Internecie zdołałam odczuć chociaż namiastkę tej radości. Połączyć się wirtualnie ze zgromadzonymi tam ludźmi i pozwolić płynąć przez policzki uwolnionym nagle łzom oraz krążyć po żyłach tętniącej radośnie krwi. Niemal co dnia podziwiam w Internecie tego typu występy muzyków, tancerzy i zespołów muzycznych oraz przyłączających się do nich spontanicznie zwykłych ludzi. Gdzieś tam ożywiają ich i wyrywają z machiny codziennych spraw utwory Abby, gdzieś tam Beatlesów albo Ravela, piosenki ze znanych filmów muzycznych a jeszcze gdzieś pobudza do ulicznego tańca znana wszystkim Zorba. I patrzę, nucę, tańczę, odrywam się od tego co tu i teraz, dając się ponieść melodii…Ja tu, oni tam: na ulicach Krakowa, Ottawy, Melbourne, na schodach opery w Sydney, na dworcu w Antwerpii albo w rosyjskim supermarkecie. My wszyscy jakże przez tę chwilę bliscy sobie, choć zupełnie nie znani i nigdy nie mający się osobiście poznać ludzie. Są to na ogół filmiki dokumentujące zdarzenia sprzed kilku czy nawet kilkunastu lat. Wtedy bowiem żyło się inaczej niż teraz. Nikt nie nakazywał ludziom aby zostali w domach, aby nie zbliżali się do siebie, aby odgradzali się od siebie maskami i przyłbicami. Nikt nie uniemożliwiał zobaczenia wzajemnie swoich min, uśmiechów, swobodnych reakcji. Więcej było między ludźmi ufności, wolności i swobody. Więcej szczerości, otwartości i spontaniczności. I zdawało się, że taki stan rzeczy jest i będzie zawsze czymś trwałym, czymś absolutnie niepodważalnym. Jednak od niemal już dwóch lat świat ogarnęła ponura, orwellowska rzeczywistość, gdzie wszyscy i wszystko jest poddane kontroli, regulacji, krytyce oraz cenzurze. I niestety nic nie zapowiada, aby szybko miało to zakończyć. A życie płynie…
A czy w ogóle łatwo być spontanicznym? Myślę, że coraz trudniej to osiągnąć. Bo poza zewnętrzną swobodą potrzeba do tego przecież jakiejś pewności siebie, trochę pozytywnej samooceny, umiejętności i chęci wyjścia poza sztucznie narzucone sobie ograniczenia i nawyki oraz przynajmniej odrobiny ekstrawertyzmu. Spontaniczność to tęsknota za wewnętrznym dzieckiem i przemożna chęć jego ożywienia w sobie oraz uzewnętrznienia w ufności, że inni odczuwają podobnie. Tymczasem z latami u człowieka coraz więcej skostnienia, asekurantyzmu, chęci bezpiecznego wtopienia się w tłum i stania się w nim zupełnie niewidzialnym. Byleby nikt nas nie niepokoił i dał normalnie przeżyć kolejny dzień. Byleby nie dostrzegła nas wszechwładna macka opresyjnego systemu i nie zaburzyła nam codzienności.
A co jeśli nasza spontaniczność zostanie przez innych źle odebrana? Jeśli ktoś złośliwie nas oceni, wyśmieje, odrzuci, podetnie skrzydła? Czy taka gorzka nauka ma oznaczać, że nie wolno nam być sobą? Że powinniśmy się upodobnić do innych? Moim zdaniem wręcz przeciwnie. Bo to chyba nie my, potrafiący okazywać spontanicznie swoje pozytywne emocje mamy ze sobą problem, ale ci, którzy tego nie potrafią, którzy by może nawet chcieli, ale wychowanie, źli ludzie na ich drodze czy inne nieprzyjemne okoliczności skutecznie ich tej umiejętności pozbawiły, wtłoczyły w sztywny, ale dający uczucie bezpiecznej mimikry skafanderek cynizmu, obojętności, utrzymywanego za wszelką cenę dystansu. I dlatego wygodniej im wyśmiewać inność, szydzić z naiwnej ich zdaniem chęci spontanicznej zabawy i wspólnego jej przeżywania. Odgradzać się i wywyższać ponad naiwnych maluczkich. A w duszy tymczasem cierpieć z powodu swego kalectwa tej dławiącej niemożności, z powodu bólu, który nie daje się odegnać, przezwyciężyć.
Opowiem Wam o pewnym zdarzeniu, które powinno mnie skutecznie oduczyć raz na zawsze wszelkiej spontaniczności, powinno nauczyć niechęci do ludzi i niewierzenia w żadne, najbardziej szczytne hasła. Powinno, ale nie oduczyło, czego dowodem niech będzie chociażby moja świąteczna opowieść sprzed kilku lat ( https://wewanderers.blogspot.com/2017/12/pogorzańska-opowiesc-swiateczna )
„ …Przykre zdarzenie, o którym chcę Wam opowiedzieć miało miejsce w mojej wczesnej, nastoletniej młodości. W połowie lat osiemdziesiątych, w imię jakiejś szczytnej idei młodzi ludzie w wielu miejscach Polski tworzyli łańcuchy czystych serc. Aby być częścią tego łańcucha należało chwycić dłonie dwóch obcych osób i wyrazić tym samym odczucie wspólnoty, moc bycia razem ludzi obcych, ale złączonych tym samym, szlachetnym porywem serca. Akurat wracałam z liceum, gdy na sąsiadującej z nim ulicy ujrzałam wspaniały widok – dziesiątki albo i setki ludzi w różnym wieku trzymających się za ręce i uśmiechających się do siebie, wykrzykujących razem jakieś pozytywne hasła (dzisiaj już nie pamiętam, jakie). I oto ja, osoba zazwyczaj nieśmiała i wycofana nabrałam ochoty oraz niebywałej odwagi aby przyłączyć się do tych wszystkich entuzjastycznie nastawionych ludzi. Poczuć ich moc i być jej częścią. Nie zastanawiałam się nawet, kogo mam chwycić za ręce. Podbiegłam po prostu do tych stojących najbliżej. Rozdzieliłam na chwilę dwie cudze ręce aby włączyć się swoim ogniwem do tego cudownego łańcucha. Lecz oto słyszę i widzę, że osoby, których dłonie chwyciłam patrzą na mnie niechętnie, fukają, wyrywają mi dłonie i parskają, że one tu są w gronie znajomych i w tym właśnie gronie chcą pozostać a ja, jak chcę się przyłączyć, to powinnam poszukać końca tego łańcucha. Tam będzie dla mnie miejsce. Natychmiast w gardle urosła mi bolesna, ostra kulka. Spojrzałam w górę ulicy, szukając początku łańcucha, ale nie ujrzałam go. Takie tam było nieskończone ludzkie mrowie. Zerknęłam w dół ulicy – ujrzałam taki sam tłum. Poczułam się jak przekłuty balon. Zupełnie straciłam zapał i chęć do włączenia się w tę zabawę. Odeszłam z uczuciem przykrości i żalu. Żałosnej osobności. Mijałam roześmianych i rozgadanych mieszkańców mego miasta nadal połączonych jakaś szczytną ideą oraz uściskiem rąk. Ale ja już wtedy ani w tę ideę ani we wspólnotę nie wierzyłam. Oni byli tak blisko, ale jednocześnie jakże daleko. Dzieliła nas ściana nie do przejścia. Zrozumiawszy to w pełni rozpłakałam się jak dziecko, które zbyt gwałtownie dorosło i wie, że nie ma już powrotu do rozpostartego nade mną opiekuńczego nieba uprzedniej ufności oraz niewinności…”
Tyle opowieść…Czy wobec tego warto być spontanicznym? Czy to się opłaca? Uważam, że mimo wszystko tak, ponieważ spontaniczność to podążanie za głosem intuicji, to danie sobie prawa do głębokiego i wyrażanego otwarcie odczuwania, do wyjścia ze swojej zazwyczaj ciasnej skorupy roli, którą od lat gramy, roli, w której chciałby nas widzieć świat. Spontaniczność to porzucenie krępujących okowów rozumu, przyzwyczajeń i zdrowego rozsądku. To umiejętność bycia śmiałym i prostym, nawet wówczas, gdy umysł podpowiada nam mnóstwo czyhających na nas komplikacji i zagrożeń, jeśli wbrew niemu zdecydujemy się działać wprost z serca. Jednak tak wspaniale, tak oczyszczająco jest móc zawierzyć czasem swemu sercu. Poczuć, że się ono nie myli, że jest naszym prawdziwym „Ja’, które choć przez otoczenie czy czasy przytłamszone, nadal potrafi bić mocno i nakłaniać nas do nietypowych zachowań, do wyjścia poza pancerny kokon nudnej, przewidywalnej dorosłości. Wbrew burzom i wichrom niczym brzoza nadal rozkładać szeroko ramiona i trwać osobno, ale jednak w połączeniu z innymi drzewami w lesie, wierząc, iż po najsroższej nawet zimie jak zawsze przyjdzie wiosna i pozwoli odrodzić się zieleni liści...
Bycie spontanicznym, to swoboda bycia sobą. A tego, w obecnych czasach potrzeba nam chyba jeszcze bardziej niż kiedykolwiek przedtem…