Patrząc na sinobure, tonące omalże co dzień
w mlecznej mgle przestrzenie za oknem trudno uwierzyć, że wiosna przezwycięży wreszcie
ten marazm i pokoloruje rzeczywistość we wszystkie odcienie zieleni, błękitu i
żółci. A jednak tak właśnie się stanie. Jak co roku. Także człowiek pogrążony w
kołowrotku zmartwień, bolączek i niemocy odnajdzie w końcu w sobie energię, aby
pójść do przodu, wtopić się zgodnie w nową rzeczywistość i działać, bo w
działaniu sens.
W naszych okolicach niewiele jest na razie
oznak wiosny. Ot, widać już od kilku tygodni bazie na wierzbach. Pojawiają się też
maleńkie pączki na brzozach, leszczynach i bukach. A w poszyciu leśnym dostrzec można
pierwsze, nieśmiało wychylające się spod warstwy ubiegłorocznych liści trawki
oraz strzępiaste listki żywców i zawilców. Jednak czuła mgła otula jeszcze te delikatne roślinki tkliwym bezczasem i nie pogania do otwarcia oczu na dobre. Na wszystko
przecież przyjdzie pora…
A myśląc o tym przypomniałam sobie
nasze australijskie wiosny. Obejrzałam zdjęcia, na których najwyraźniej można było dostrzec
siłę i piękno tej najmilszej pory roku. Niesamowitą moc odrodzenia tego, co
wydawałoby się, że na zawsze już jest stracone.
Latem 2009 roku, w Australii, w stanach
Wiktoria i Nowa Południowa Walia miał miejsce największy w dziejach tego kraju pożar.
Szybko rozprzestrzeniająca się ściana ognia, niby ogromny taran bezlitośnie szła
przez lasy, miasta, wioski i drogi. Pozostawiała za sobą wypalone kikuty drzew,
obrócone w perzynę domostwa, stopione baniaki na wodę, wraki samochodów a
przede wszystkim martwe zwierzęta i ludzi… Walec ognia posuwał się
błyskawicznie i zależnie od wiatru niespodziewanie zmieniał kierunek tak, że
mieszkańcy tamtych okolic nie mieli najmniejszych szans na ucieczkę.
Prawie pięć tysięcy osób straciło domy. Kompletnie
zniszczonych było 1200 domów. Ogień strawił 350 tysięcy hektarów pastwisk i
winnic. Zginęło wówczas prawie dwustu Australijczyków. Natomiast ci, którym
udało się przetrwać stracili dorobek całego życia.
Razem z Cezarym wstrząśnięci tymi
wydarzeniami oglądaliśmy relacje z nich w telewizji. Patrzyliśmy w twarz straszliwej
grozie siedząc w naszym bezpiecznym domu i mimo upału zamykając okna, ponieważ
w powietrzu unosił się wywołujący kaszel i łzawienie oczu smog. To wszystko
działo się kilkadziesiąt kilometrów od nas. Daleko, ale i blisko biorąc pod
uwagę siłę rozszalałego pożaru. Spikerki i spikerzy telewizyjni próbując na
bieżąco opowiadać o tragedii płakali, nie umiejąc zachować spokoju i
profesjonalnej obojętności w obliczu tak przerażających zdarzeń. Nierzadko relacjonując stali kilkaset metrów
od pomarańczowej góry ognia a ich twarze oświetlała łuna i osmalał czarny pył.
Strażacy przeganiali ich stamtąd czym prędzej, bo niebezpieczeństwo dostania się
w centrum zniszczenia było ogromne. Stopiony
asfalt pękał i otwierał się niby skorupa wielkiego orzecha. Kadłuby popalonych,
pozbawionych wszelkich gum i plastików aut tarasowały szosy. Karetki pogotowia krążyły
bezustannie. Wolontariusze setkami przynosili do punktów weterynaryjnych
poparzone kangury, walabie i koale. Wszyscy potrzebowali natychmiastowej pomocy,
wsparcia, ratunku, miejsca, gdzie mogliby znaleźć tymczasowe choćby
schronienie. Pożar wciąż nie dawał za
wygraną. Płomienie zabijały ludzi z odległości 150 metrów. Kule ognia spadały z nieba a wiatr, niczym
tornado rozprzestrzeniał kolejne zarzewia płomieni. Pełne lotnych, łatwopalnych
olejków eukaliptusy eksplodowały, siejąc wokół miliardy parzących iskier. Wydawało
się, że nigdy to piekło na ziemi się nie skończy. Wreszcie premier Australii,
Kevin Rudd w swym pełnym emocji wystąpieniu drżącym z ogromnego wzruszenia
głosem ogłosił dzień żałoby narodowej. A trzeba Wam wiedzieć, iż w Australii, tym nawykłym do klęsk żywiołowych
kraju, ojczyźnie twardych, bohaterskich i odważnych takie rzeczy ogłasza się bardzo
rzadko… Tak, smutne to było lato…
Kilka miesięcy potem, wiosną tego samego
roku (a wiosna w Australii zaczyna się we wrześniu a kończy w listopadzie)
pojechaliśmy z Cezarym by obejrzeć pogorzeliska i dowiedzieć się, co przetrwało
a co na zawsze zniknęło z powierzchni ziemi. Nieraz bowiem odwiedzaliśmy te
tereny wcześniej. Wtedy, gdy pełne były życia, zieleni, śmiechu beztroskich
Australijczyków, atmosfery pogody i luzu, szlaków obfitujących w ciekawe do
obejrzenia zakątki, budowanych z drewna urokliwych miasteczek, łąk malowanych
bogactwem kwiatów, buszu tętniącego życiem. Pamiętaliśmy to wszystko i baliśmy
się ujrzeć ogrom zniszczenia po pożarach. A jednocześnie chcieliśmy to zobaczyć
z bliska, sfotografować, zapamiętać, oddając w ten sposób cześć tej krainie i
szukając w oceanie pogorzelisk najmniejszych oznak życia. Życia dającego
nadzieję…
Odwiedziliśmy kilka naszych ulubionych
miejscowości: Marysville, Lake Mountain oraz Kinglake. To górskie, położone w
obrębie parków narodowych miasteczka. Popularne, weekendowe miejsca wypoczynkowe
mieszkańców Melbourne. To, co tam ujrzeliśmy kazało nam stąpać po tej
poranionej, sczerniałej ziemi w pełnym szacunku i smutku milczeniu. Czuliśmy
się jak na ogromnym cmentarzysku. Wokół trwała wciąż dziwna cisza. Nie słychać
było śpiewu ptaków ani śmiechu dzieci. Nieliczni mieszkańcy krążyli po
pogorzeliskach usiłując jakoś je posprzątać, przygotować miejsce pod budowę
nowych domów. Wstydliwie ocierając łzy wzruszenia wtykali flagę Australii między
te straszne gruzowiska, czerpiąc z jej obecności poczucie dumy oraz nie poddającej
się niczemu siły. Oto ich ojczyzna. Jakże mogliby opuścić to tak bliskie sercu
miejsce, gdzie rodziły się ich dzieci i marli dziadowie? To nic, że z ich cmentarzy nie ocalały
drewniane krzyże a nagrobki przywaliły tony cegieł i żelastwa. Liczyło się tylko to, by jak najszybciej
zapomnieć o tragedii minionego pożaru, ogarnąć się i znowu żyć, jak dawniej, na
przekór bólowi serca, na przekór łzom…
Nie chcieliśmy przyglądać się im nazbyt ostentacyjnie
by nie pomyśleli, iż jesteśmy jakimiś ciekawskimi, pozbawieni uczuć paparazzi
albo, co gorsza, hienami cmentarnymi, chcącymi uszczknąć dla siebie cokolwiek z
tego pełnego zgrozy miejsca. Wokół bowiem walało się mnóstwo przedmiotów, które
niegdyś mogły być ozdobami czy też częścią wyposażenia domów. Teraz jednak zamieniły
się w bezużyteczne skorupy, w osmalone cienie samych siebie, w pomniki
minionego, tak zwykłego do niedawna i bezpiecznego życia…
Wreszcie w tej ogromnej martwocie oczy nasze
zwróciły się na odradzające się pastwiska. Zauważyliśmy tam pasące się jak gdyby nigdy nic konie i owce. Trawa była tam równie zielona jak niegdyś. A może nawet zieleńsza? Zdało się nam, że klęska pożaru pozwoliła przyrodzie nabrać nowej energii i nasycenia kolorów.
Spojrzeliśmy na olbrzymie paprocie i drzewa. Na wspaniałe, nieulękłe, niezniszczalne eukaliptusy,
które mimo, iż na zewnątrz były czarne i wypalone, to rdzeń wciąż miały pełen żywo
krążących soków i zgodnie z porą roku postanowiły odrodzić się jaskrawą
zielenią maleńkich, oplatających je listków. Krążyliśmy w tych czarnych,
pełnych powalonych pni lasach i pełni wzruszenia dotykaliśmy świeżego listowia.
Przeczesywaliśmy długie włosy traw wyrastające z kikutów trawodrzew. Gładziliśmy
cuchnące spalenizną, umęczone eukaliptusy dziękując im za tę siłę, za nadzieję,
która nie powinna umrzeć nigdy… I po raz kolejny doszło do nas, jak niezwykła
jest ta kraina, która nie poddaje się nigdy. Jak wspaniali są jej mieszkańcy,
którzy nie oglądając się na żadną pomoc, w najgorszym położeniu zachowują w
sobie siłę i zakasują rękawy by odbudować wszystko i znowu zwyczajnie żyć.
Następnego poranka, chcąc odetchnąć po trudnych
emocjach poprzedniego dnia oraz znaleźć gdzieś proste, niewinne piękno nie dotkniętej
pożarem wiosny wyruszyliśmy do odległego od naszego domu o około 200 kilometrów
Wilsons Promontory. Wilsons Promontory to półwysep, pełen dzikiej przyrody, ciągnących
się kilometrami wybrzeży i skalistych, porośniętych skrubem i eukaliptusami
gór. Byliśmy już w tych okolicach po wielekroć i za każdym razem przywoziliśmy
stamtąd mnóstwo pozytywnych wrażeń oraz wspaniałych zdjęć.
- Tak, na
Wilsons Promontory nasze dusze doznają ukojenia. Płuca znowu odetchną czystym
powietrzem a niezmienione od zeszłego roku góry, zatoki i rzeki pokażą na nowo
swe baśniowe uroki – szeptaliśmy, mknąc szerokimi szosami na południowy wschód
stanu Wiktoria.
Jednak zanurzając się w poprzedzającą
półwysep krainę Gippslandu z przerażeniem i przygnębieniem odkrywaliśmy, iż jakiś
czas temu pożary szalały także i tutaj. Na poboczach nadal stały przerażajace wraki samochodów a lasy naszego ulubionego, górniczego
miasteczka Korrumburra również pełne są spalenizny i żałobnej czerni. Mknęliśmy
więc czym prędzej przed siebie szczelnie zamykając okna w samochodzie, bo
chociaż od pożarów w tych stronach minęło kilka miesięcy, to w powietrzu wciąż unosił
się szczypiący w oczy zapach dymu.
I wreszcie jest! Jest nasze ukochane Wilsons
Promontory. Pocąc się i dysząc wspięliśmy się na jego najwyższy szczyt, Mount
Oberon (558 m. n.p.m.) i stamtąd podziwialiśmy otaczające nas fantastyczne widoki.
Będąc tak wysoko łatwo oderwaliśmy się od trosk i smutków świata. Stąd wszystko
zdawało się nie tak istotne, nie tak trwałe jak tam, na dole. Bo w dole
odcieniami indygo i turkusu spokojnie falował wspaniały ocean a białe,
migotliwe obrąbki fal wyglądały z tej wysokości niby falbanki na sukni księżniczki.
Pachnący solą morską i olejkiem eukaliptusowym wiatr radośnie powiewał naszymi
włosami, zrzucał czapki z głów, zatykał oddech w piersiach. Odpoczywający obok nas na skałach wędrowcy z pełnym
zachwytu uśmiechem wpatrywali się w przestrzeń, pozdrawiając się przyjaźnie i
żartując . Gdzieś w dali wychylały się z otchłani wody dziwacznych kształtów
wysepki, ponad którymi fruwały ciemne kropeczki ptactwa. Porastające wybrzeża niebotyczne
eukaliptusy wyglądały z góry niby maleńkie krzaczki. Pośród nich coś tajemniczo
się złociło i żółciło. Jakby przestrzeń jaśniała i drgała czymś delikatnie. Nie
pamiętaliśmy byśmy kiedyś już widzieli takie zjawisko. Cóż to takiego?
Postanowiliśmy czym prędzej sprawdzić.
Zeszliśmy z góry i wsiedliśmy w naszego
jeepa a po około pół godzinie krążenia zawiłymi dróżkami półwyspu odkryliśmy co
było przyczyną tego tajemniczego zjawiska. Okazało się, że trafiliśmy tu w
najlepszy z możliwych czas. Oto wiosną ogromne połaci rosnących tu trawodrzew (Grass
tree) zakwitają w formie ogromnych, jasnożółtych pałek. Gdybym miała porównać
je do czegoś znanego z Polski powiedziałabym, że to coś w rodzaju pałek
tataraku tyle, że kilkanaście razy większych od nich i nie pokrytych zwartym,
brązowym meszkiem, ale tysiącami drobniutkich, puszystych, żółtych kwiatków, między
którymi żwawo uwijały się mrówki, osy i motyle. Wiele razy dotąd zdarzało nam
się podziwiać te wspaniałe rośliny, ale nigdy jeszcze nie widzieliśmy ich w
fazie kwitnienia. Pstrykaliśmy więc zdjęcie za zdjęciem i wędrowaliśmy coraz
dalej i dalej w poszukiwaniu nowych olśnień. Napotkaliśmy kwitnące na
pomarańczowo-różowo, podobne do okrągłych szczotek banksje. Widzieliśmy łąki
pełne młodych paproci, różnokolorowych kwiateczków i buszujących wśród nich pojedynczych walabi. A nieopodal zgraje hałaśliwych papug flirtowały ze
sobą bezwstydnie w gąszczu oliwkowozielonego listowia eukaliptusów.
Nareszcie zatem znaleźliśmy obraz upragnionej
wiosny. Zaskakującej, zachwycającej, niewinnej, pachnącej i słodkiej. Dalekiej
od smutków i grozy świata, pełnej blasku i nigdy niegasnącej nadziei. I po raz
kolejny pojęliśmy, że życie wciąż potrafi nas mile zaskakiwać, a na świecie nadal
są dobre, radosne krainy. Dostrzegamy je tym wyraźniej, im dłużej przyszło nam na nie czekać i im więcej mgły bólu czy smutku oplatało nas pierwej. Krainy owe istnieją niezależnie od tego, co w danej chwili nas
przygnębia i spowija woalem niemocy. A siła tych krain ożywa wiosną, która prędzej
czy później przychodzi wszędzie i jest jak najserdeczniej witany, wytęskniony
gość, co przynosi w darze moc, ciepło, nadzieję i odrodzenie.
A jak skończyła się tamta nasza wyprawa na Wilsons Promontory? Otóż w drodze powrotnej pojechaliśmy jeszcze na pobliskie wybrzeże. Zatrzymaliśmy się tam by przeczekać pierwszy, wiosenny deszcz. Warto było czekać bo ledwo skończyło padać na niebie pojawiła się wspaniała, wyrazista tęcza. A może nawet dwie tęcze?!:-))