Patrząc na sinobure, tonące omalże co dzień
w mlecznej mgle przestrzenie za oknem trudno uwierzyć, że wiosna przezwycięży wreszcie
ten marazm i pokoloruje rzeczywistość we wszystkie odcienie zieleni, błękitu i
żółci. A jednak tak właśnie się stanie. Jak co roku. Także człowiek pogrążony w
kołowrotku zmartwień, bolączek i niemocy odnajdzie w końcu w sobie energię, aby
pójść do przodu, wtopić się zgodnie w nową rzeczywistość i działać, bo w
działaniu sens.
W naszych okolicach niewiele jest na razie
oznak wiosny. Ot, widać już od kilku tygodni bazie na wierzbach. Pojawiają się też
maleńkie pączki na brzozach, leszczynach i bukach. A w poszyciu leśnym dostrzec można
pierwsze, nieśmiało wychylające się spod warstwy ubiegłorocznych liści trawki
oraz strzępiaste listki żywców i zawilców. Jednak czuła mgła otula jeszcze te delikatne roślinki tkliwym bezczasem i nie pogania do otwarcia oczu na dobre. Na wszystko
przecież przyjdzie pora…
A myśląc o tym przypomniałam sobie
nasze australijskie wiosny. Obejrzałam zdjęcia, na których najwyraźniej można było dostrzec
siłę i piękno tej najmilszej pory roku. Niesamowitą moc odrodzenia tego, co
wydawałoby się, że na zawsze już jest stracone.
Latem 2009 roku, w Australii, w stanach
Wiktoria i Nowa Południowa Walia miał miejsce największy w dziejach tego kraju pożar.
Szybko rozprzestrzeniająca się ściana ognia, niby ogromny taran bezlitośnie szła
przez lasy, miasta, wioski i drogi. Pozostawiała za sobą wypalone kikuty drzew,
obrócone w perzynę domostwa, stopione baniaki na wodę, wraki samochodów a
przede wszystkim martwe zwierzęta i ludzi… Walec ognia posuwał się
błyskawicznie i zależnie od wiatru niespodziewanie zmieniał kierunek tak, że
mieszkańcy tamtych okolic nie mieli najmniejszych szans na ucieczkę.
Prawie pięć tysięcy osób straciło domy. Kompletnie
zniszczonych było 1200 domów. Ogień strawił 350 tysięcy hektarów pastwisk i
winnic. Zginęło wówczas prawie dwustu Australijczyków. Natomiast ci, którym
udało się przetrwać stracili dorobek całego życia.
Razem z Cezarym wstrząśnięci tymi
wydarzeniami oglądaliśmy relacje z nich w telewizji. Patrzyliśmy w twarz straszliwej
grozie siedząc w naszym bezpiecznym domu i mimo upału zamykając okna, ponieważ
w powietrzu unosił się wywołujący kaszel i łzawienie oczu smog. To wszystko
działo się kilkadziesiąt kilometrów od nas. Daleko, ale i blisko biorąc pod
uwagę siłę rozszalałego pożaru. Spikerki i spikerzy telewizyjni próbując na
bieżąco opowiadać o tragedii płakali, nie umiejąc zachować spokoju i
profesjonalnej obojętności w obliczu tak przerażających zdarzeń. Nierzadko relacjonując stali kilkaset metrów
od pomarańczowej góry ognia a ich twarze oświetlała łuna i osmalał czarny pył.
Strażacy przeganiali ich stamtąd czym prędzej, bo niebezpieczeństwo dostania się
w centrum zniszczenia było ogromne. Stopiony
asfalt pękał i otwierał się niby skorupa wielkiego orzecha. Kadłuby popalonych,
pozbawionych wszelkich gum i plastików aut tarasowały szosy. Karetki pogotowia krążyły
bezustannie. Wolontariusze setkami przynosili do punktów weterynaryjnych
poparzone kangury, walabie i koale. Wszyscy potrzebowali natychmiastowej pomocy,
wsparcia, ratunku, miejsca, gdzie mogliby znaleźć tymczasowe choćby
schronienie. Pożar wciąż nie dawał za
wygraną. Płomienie zabijały ludzi z odległości 150 metrów. Kule ognia spadały z nieba a wiatr, niczym
tornado rozprzestrzeniał kolejne zarzewia płomieni. Pełne lotnych, łatwopalnych
olejków eukaliptusy eksplodowały, siejąc wokół miliardy parzących iskier. Wydawało
się, że nigdy to piekło na ziemi się nie skończy. Wreszcie premier Australii,
Kevin Rudd w swym pełnym emocji wystąpieniu drżącym z ogromnego wzruszenia
głosem ogłosił dzień żałoby narodowej. A trzeba Wam wiedzieć, iż w Australii, tym nawykłym do klęsk żywiołowych
kraju, ojczyźnie twardych, bohaterskich i odważnych takie rzeczy ogłasza się bardzo
rzadko… Tak, smutne to było lato…
Kilka miesięcy potem, wiosną tego samego
roku (a wiosna w Australii zaczyna się we wrześniu a kończy w listopadzie)
pojechaliśmy z Cezarym by obejrzeć pogorzeliska i dowiedzieć się, co przetrwało
a co na zawsze zniknęło z powierzchni ziemi. Nieraz bowiem odwiedzaliśmy te
tereny wcześniej. Wtedy, gdy pełne były życia, zieleni, śmiechu beztroskich
Australijczyków, atmosfery pogody i luzu, szlaków obfitujących w ciekawe do
obejrzenia zakątki, budowanych z drewna urokliwych miasteczek, łąk malowanych
bogactwem kwiatów, buszu tętniącego życiem. Pamiętaliśmy to wszystko i baliśmy
się ujrzeć ogrom zniszczenia po pożarach. A jednocześnie chcieliśmy to zobaczyć
z bliska, sfotografować, zapamiętać, oddając w ten sposób cześć tej krainie i
szukając w oceanie pogorzelisk najmniejszych oznak życia. Życia dającego
nadzieję…
Odwiedziliśmy kilka naszych ulubionych
miejscowości: Marysville, Lake Mountain oraz Kinglake. To górskie, położone w
obrębie parków narodowych miasteczka. Popularne, weekendowe miejsca wypoczynkowe
mieszkańców Melbourne. To, co tam ujrzeliśmy kazało nam stąpać po tej
poranionej, sczerniałej ziemi w pełnym szacunku i smutku milczeniu. Czuliśmy
się jak na ogromnym cmentarzysku. Wokół trwała wciąż dziwna cisza. Nie słychać
było śpiewu ptaków ani śmiechu dzieci. Nieliczni mieszkańcy krążyli po
pogorzeliskach usiłując jakoś je posprzątać, przygotować miejsce pod budowę
nowych domów. Wstydliwie ocierając łzy wzruszenia wtykali flagę Australii między
te straszne gruzowiska, czerpiąc z jej obecności poczucie dumy oraz nie poddającej
się niczemu siły. Oto ich ojczyzna. Jakże mogliby opuścić to tak bliskie sercu
miejsce, gdzie rodziły się ich dzieci i marli dziadowie? To nic, że z ich cmentarzy nie ocalały
drewniane krzyże a nagrobki przywaliły tony cegieł i żelastwa. Liczyło się tylko to, by jak najszybciej
zapomnieć o tragedii minionego pożaru, ogarnąć się i znowu żyć, jak dawniej, na
przekór bólowi serca, na przekór łzom…
Nie chcieliśmy przyglądać się im nazbyt ostentacyjnie
by nie pomyśleli, iż jesteśmy jakimiś ciekawskimi, pozbawieni uczuć paparazzi
albo, co gorsza, hienami cmentarnymi, chcącymi uszczknąć dla siebie cokolwiek z
tego pełnego zgrozy miejsca. Wokół bowiem walało się mnóstwo przedmiotów, które
niegdyś mogły być ozdobami czy też częścią wyposażenia domów. Teraz jednak zamieniły
się w bezużyteczne skorupy, w osmalone cienie samych siebie, w pomniki
minionego, tak zwykłego do niedawna i bezpiecznego życia…
Wreszcie w tej ogromnej martwocie oczy nasze
zwróciły się na odradzające się pastwiska. Zauważyliśmy tam pasące się jak gdyby nigdy nic konie i owce. Trawa była tam równie zielona jak niegdyś. A może nawet zieleńsza? Zdało się nam, że klęska pożaru pozwoliła przyrodzie nabrać nowej energii i nasycenia kolorów.
Spojrzeliśmy na olbrzymie paprocie i drzewa. Na wspaniałe, nieulękłe, niezniszczalne eukaliptusy,
które mimo, iż na zewnątrz były czarne i wypalone, to rdzeń wciąż miały pełen żywo
krążących soków i zgodnie z porą roku postanowiły odrodzić się jaskrawą
zielenią maleńkich, oplatających je listków. Krążyliśmy w tych czarnych,
pełnych powalonych pni lasach i pełni wzruszenia dotykaliśmy świeżego listowia.
Przeczesywaliśmy długie włosy traw wyrastające z kikutów trawodrzew. Gładziliśmy
cuchnące spalenizną, umęczone eukaliptusy dziękując im za tę siłę, za nadzieję,
która nie powinna umrzeć nigdy… I po raz kolejny doszło do nas, jak niezwykła
jest ta kraina, która nie poddaje się nigdy. Jak wspaniali są jej mieszkańcy,
którzy nie oglądając się na żadną pomoc, w najgorszym położeniu zachowują w
sobie siłę i zakasują rękawy by odbudować wszystko i znowu zwyczajnie żyć.
Następnego poranka, chcąc odetchnąć po trudnych
emocjach poprzedniego dnia oraz znaleźć gdzieś proste, niewinne piękno nie dotkniętej
pożarem wiosny wyruszyliśmy do odległego od naszego domu o około 200 kilometrów
Wilsons Promontory. Wilsons Promontory to półwysep, pełen dzikiej przyrody, ciągnących
się kilometrami wybrzeży i skalistych, porośniętych skrubem i eukaliptusami
gór. Byliśmy już w tych okolicach po wielekroć i za każdym razem przywoziliśmy
stamtąd mnóstwo pozytywnych wrażeń oraz wspaniałych zdjęć.
- Tak, na
Wilsons Promontory nasze dusze doznają ukojenia. Płuca znowu odetchną czystym
powietrzem a niezmienione od zeszłego roku góry, zatoki i rzeki pokażą na nowo
swe baśniowe uroki – szeptaliśmy, mknąc szerokimi szosami na południowy wschód
stanu Wiktoria.
Jednak zanurzając się w poprzedzającą
półwysep krainę Gippslandu z przerażeniem i przygnębieniem odkrywaliśmy, iż jakiś
czas temu pożary szalały także i tutaj. Na poboczach nadal stały przerażajace wraki samochodów a lasy naszego ulubionego, górniczego
miasteczka Korrumburra również pełne są spalenizny i żałobnej czerni. Mknęliśmy
więc czym prędzej przed siebie szczelnie zamykając okna w samochodzie, bo
chociaż od pożarów w tych stronach minęło kilka miesięcy, to w powietrzu wciąż unosił
się szczypiący w oczy zapach dymu.
I wreszcie jest! Jest nasze ukochane Wilsons
Promontory. Pocąc się i dysząc wspięliśmy się na jego najwyższy szczyt, Mount
Oberon (558 m. n.p.m.) i stamtąd podziwialiśmy otaczające nas fantastyczne widoki.
Będąc tak wysoko łatwo oderwaliśmy się od trosk i smutków świata. Stąd wszystko
zdawało się nie tak istotne, nie tak trwałe jak tam, na dole. Bo w dole
odcieniami indygo i turkusu spokojnie falował wspaniały ocean a białe,
migotliwe obrąbki fal wyglądały z tej wysokości niby falbanki na sukni księżniczki.
Pachnący solą morską i olejkiem eukaliptusowym wiatr radośnie powiewał naszymi
włosami, zrzucał czapki z głów, zatykał oddech w piersiach. Odpoczywający obok nas na skałach wędrowcy z pełnym
zachwytu uśmiechem wpatrywali się w przestrzeń, pozdrawiając się przyjaźnie i
żartując . Gdzieś w dali wychylały się z otchłani wody dziwacznych kształtów
wysepki, ponad którymi fruwały ciemne kropeczki ptactwa. Porastające wybrzeża niebotyczne
eukaliptusy wyglądały z góry niby maleńkie krzaczki. Pośród nich coś tajemniczo
się złociło i żółciło. Jakby przestrzeń jaśniała i drgała czymś delikatnie. Nie
pamiętaliśmy byśmy kiedyś już widzieli takie zjawisko. Cóż to takiego?
Postanowiliśmy czym prędzej sprawdzić.
Zeszliśmy z góry i wsiedliśmy w naszego
jeepa a po około pół godzinie krążenia zawiłymi dróżkami półwyspu odkryliśmy co
było przyczyną tego tajemniczego zjawiska. Okazało się, że trafiliśmy tu w
najlepszy z możliwych czas. Oto wiosną ogromne połaci rosnących tu trawodrzew (Grass
tree) zakwitają w formie ogromnych, jasnożółtych pałek. Gdybym miała porównać
je do czegoś znanego z Polski powiedziałabym, że to coś w rodzaju pałek
tataraku tyle, że kilkanaście razy większych od nich i nie pokrytych zwartym,
brązowym meszkiem, ale tysiącami drobniutkich, puszystych, żółtych kwiatków, między
którymi żwawo uwijały się mrówki, osy i motyle. Wiele razy dotąd zdarzało nam
się podziwiać te wspaniałe rośliny, ale nigdy jeszcze nie widzieliśmy ich w
fazie kwitnienia. Pstrykaliśmy więc zdjęcie za zdjęciem i wędrowaliśmy coraz
dalej i dalej w poszukiwaniu nowych olśnień. Napotkaliśmy kwitnące na
pomarańczowo-różowo, podobne do okrągłych szczotek banksje. Widzieliśmy łąki
pełne młodych paproci, różnokolorowych kwiateczków i buszujących wśród nich pojedynczych walabi. A nieopodal zgraje hałaśliwych papug flirtowały ze
sobą bezwstydnie w gąszczu oliwkowozielonego listowia eukaliptusów.
Nareszcie zatem znaleźliśmy obraz upragnionej
wiosny. Zaskakującej, zachwycającej, niewinnej, pachnącej i słodkiej. Dalekiej
od smutków i grozy świata, pełnej blasku i nigdy niegasnącej nadziei. I po raz
kolejny pojęliśmy, że życie wciąż potrafi nas mile zaskakiwać, a na świecie nadal
są dobre, radosne krainy. Dostrzegamy je tym wyraźniej, im dłużej przyszło nam na nie czekać i im więcej mgły bólu czy smutku oplatało nas pierwej. Krainy owe istnieją niezależnie od tego, co w danej chwili nas
przygnębia i spowija woalem niemocy. A siła tych krain ożywa wiosną, która prędzej
czy później przychodzi wszędzie i jest jak najserdeczniej witany, wytęskniony
gość, co przynosi w darze moc, ciepło, nadzieję i odrodzenie.
A jak skończyła się tamta nasza wyprawa na Wilsons Promontory? Otóż w drodze powrotnej pojechaliśmy jeszcze na pobliskie wybrzeże. Zatrzymaliśmy się tam by przeczekać pierwszy, wiosenny deszcz. Warto było czekać bo ledwo skończyło padać na niebie pojawiła się wspaniała, wyrazista tęcza. A może nawet dwie tęcze?!:-))
Dziękuję za tę podróż :*
OdpowiedzUsuńI ja dziekuję, Aniu za Twe miłe towarzystwo!Chciało mi się wrócic znów wspomnieniami do tamtych chwil, popodrózować po tamtych czasach i emocjach!*
UsuńBardzo ciekawa relacja! smutny krajobraz po klesce pozarowej, ale to co pokazalas potem, ta niezwykla wiosna urzekla mnie, zolte gigantyczne palki, po prostu cudo!W Wenezueli w czasie suszy mieszkancy sami podpalaja trawy, bo wierza, ze odrodzi sie zez zdwojona sila, a przy tym niszcza wszysko wokol...i nie ma sposobu na zwalczenie tego prymitywnego zwyczaju...pozdrawiam serdecznie
OdpowiedzUsuńDzień dobry, Grazynko! Te pałki to był jeden z najpiekniejszych widoków, jakie ujrzeliśmy w Australii.
UsuńA co do pożarów, to i w Australii stosuje sie kontrolowane podpalenia. Robią to sami strażacy, aby zapobiec rozszerzaniu sie pożarów w stronę buszu.Jak wypali się suche łąki i krzaki, to ogień nie ma czego potem trawic i zostawia lasy w spokoju.
W naszych okolicach rolnicy wypalają czasem swoje pola.To według nich sposób na pozbycie sie starych badyli oraz na użyźnienie. Ale ogień rozprzestrzenia sie niekiedy za bardzo.Przyjeżdżaja strażacy. I długo jeszcze na horyzoncie widać czerwono-pomarańczowe łuny.
I ja pozdrawiam Cie serdecznie, Grazynko!:-))
Jakże ciekawa relacja. Potwierdza się fakt, że natura, przyroda ma w sobie siłę odrodzenia. Ludzie wiedzą co to jest żywioł, jednak nie zawsze potrafią szanować tego co jest wkoło. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńDzień dobry, Olu. Tak, natura jest bardzo silna. Radzi sobie prawie z każdą klęską. Prędzej czy później odżywa. I jest wówczas jeszcze piekniejsza, jeszcze bujniejsza. Z ludźmi często bywa tak samo...
UsuńPozdrawiam ciepło!:-)
Przerażające i...piękne.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie:)))
To prawda, Orko - przerażające i piękne to widoki, odpychajace i pociagające, a w każdym razie nie pozostawiające obojętnym. Australii nie da sie zapomniec.
UsuńPozdrawiamy Cię gorąco!:-)))
Piękna opowieść, miejscami dramatyczna, ale w swej wymowie bardzo optymistyczna! Australia to najbardziej fascynujący kontynent.
OdpowiedzUsuńOd jakiegoś czasu zbierałam sie by napisac o tych australijskich pożarach, ale bałam sie, że to bedzie zbyt przygnebiające. W końcu wpadłam na pomysł by zestawić tę klęskę z cudem odrodzenia. Łatwiej to w sobie pojąć, odczuć bo przeciez i nas osobiście dotykają przerózne klęski czy tragedie a mimo wszystko nadal podnosimy sie i idziemy przed siebie - nierzadko mocniejsi niz przedtem.
UsuńPozdrawiam serdecznie!:-)
Ogień to straszny żywioł i zostawia długotrwałe ślady. Na szczęście przyroda silniejsza i to daje nam nadzieję, że zawsze przyjdzie wiosna z całym swoim urokiem.
OdpowiedzUsuńDzień dobry, Ewo. To prawda - ogień jest strasznym zywiołem. A jednak przyroda jakos daje sobie z nim radę. Jakze to pocieszajace dla człowieka, że mozna podnieśc sie i po takiej tragedii. I znowu, jak gdyby nigdy nic, ucieszyc sie cudną wiosną.
UsuńPozdrawiam Cie ciepło!:-)
Wspaniała opowieść o dalekiej krainie, szarpanej żywiołami, klęskami, ludzkim nieszczęściem i nieszczęściem światy natury. Jak Feniks z popiołów odradza się życie po dojmującej tragedii. Potrzeba wielu lat, żeby wszystko wróciło do normy, ale czy na pewno powróci ?
OdpowiedzUsuńAnia
Dzień dobry, Aniu! Australia zadziwiała nas nieraz, ale tamte wydarzenia wstrząsneły nami mocno i nie daja o sobie zapomnieć. Czy tamte spalone tereny australijskie odrodziły sie zupełnie? Sama chciałabym to wiedzieć, sprawdzic naocznie, ale musze sie tylko domyslać i snuc optymistyczne wizje. Mysle, że znowu wszystko jest tam bujne i zielone, jak niegdyś.I znowu zwierzęta mają ostoję w tamtejszych lasach. Siłą przyrody jest zapominanie o tym, co bolało. Każdy następny dzień jest stroną w nowej, niekończącej się opowieści.
UsuńPozdrawiam Cie serdecznie Aniu!( czy jesteś moją podkarpacką sąsiadką?!:-))
i jeszcze zdążyłam w niedzielny wieczór na wyprawę daleką....
OdpowiedzUsuńdziękuję
:)
Dzień dobry, Alis! Od dawna juz chciałam zabrac Was na tę wyprawę, ale dopiero teraz dojrzałam do opowiedzenia o niej.
UsuńPozdrawiam Cie ciepło o słonecznym poranku!:-))
Cudeńka na antypodach, wszystko bujne by nie rzec wybujałe. Flora się odrodzi po największym pożarze ale fauna? A może najpierw rośliny a potem w ślad za nimi powrócą zwierzęta. Natura wielką ma moc przetrwania i odrodzenia, człowiek delikatniejszy. Mnie trudno będzie wrócić do zeszłorocznej aktywności.
OdpowiedzUsuńTak, Krystynko! Wybujałe! Bo te pożary, chociaż tak niszcyzcielskie uzyxniają ziemie i budzą nowe siły zywotne w przyrodzie. Mysle, ze fauna także poradziła sobie dobrze z tą klęską. Znowu miliony kangurów i koali zyją sobie spokojnie w tej eukaliptusowej krainie i nie pamiętają wcale o tym, co było. I groby ludzkie zapewne porosły gęstą trawą.Została pamięc o tych, co odeszli i siła by nadal zyć i robic swoje.Ludzie są jak wańki-wstańki. Niby tacy kruchuteńcy, tacy nieodporni, ale gdy przychodzi pora powstają i działają...
UsuńPozdrawiamy Cię ciepło, kochana Krystynko!Mysle, że i Tobie wrócą siły. Wszak chatta nad jeziorem ma tylko Ciebie!:-))
Każdy komentarz wydaje się zbyt banalny. Żywioł, przerażający żywioł ognia, ale życie jest wciąż silniejsze.
OdpowiedzUsuńWidoki na plażę - bajka!
Dziękuję, Olu, za chwilę odlotu do innego świata.
Dzień dobry, Gosiu! Tak, spodziewałam sie, że mogą być problemy z komentarzami. Niełatwo sie odnieśc w kilku słowach do tak strasznej tragedii. Ale pocieszajace jest, iz wszystko w końcu mija. Przyroda odradza sie i ludzie zyją znowu spokojnie, robiąc to ,co do nich nalezy.
UsuńWidoki z Mount Oberon i mnie zachwycają. A te piękne pałki widziałam tam tylko raz. Wiosna potrafi zdziałać cuda.
Dziękuję za Twoja obecnosć i pozdrawiam Cię pogodnie. U mnie nareszcie słonko!:-))
w tamtych strasznych pożarach prawie całkowicie został zniszczony piękny, baśniowy ogród Bruno Torfsa; tworzony przez niego przez 20 lat ... dopiero co parę miesięcy wcześniej podziwiałam go w necie, żeby potem z przerażeniem patrzeć na tę grozę.... I na jego przykładzie tak jak i w Twoim opisie Kochana, widać że nawet z najgorszego pogorzeliska zrodzi się w końcu życie. Artysta odbudował na nowo swój ogród... Byliście tam może?? pięknie tam, choć pewnie zdjęcia nie oddają tego w pełni...
OdpowiedzUsuńw oczekiwaniu na wiosnę ... pozdrawiam Was słonecznie - u nas wreszcie wyszło słonko!!!
UsuńWitaj, Basiu. Niestety, nie byliśmy w tamtym ogrodzie. Zawsze obiecywaliśmy sobie, że przecież jeszcze zdązymy tam wpaść. Nie zdązyliśmy, niestety...Ale w innych miejscach widzieliśmy wspaniałe, drewniane rzeźby przedstawiajace Aborygenów - bardzo podobne do tych, jakie były w ogrodzie Torfsa. Rzeźby, na szczęście mozna odtworzyć a nawet zrobic jeszcze wpanialsze. Najgorsze, że tylu ludzi wówczas zginęło. Wstrząsające to były historie.*(Np. ktoś z pewnej rodziny ocalał, bo obraził sie na rodziców i pojechał do kolegi w Melbourne. Potem okazało się, że nie ma do czego, do kogo wracać. Cała rodzina spłonęła...).
UsuńU nas też dzisiaj wyszło słonko. Pogoda była wspaniała, aż chciało sie żyć!
Pozdrawiamy Cię słonecznie!:-))
Wczoraj napisałam komentarz do Twojego posta, Olu, ale widzę, że poszedł w kabelki .... ehhh....
OdpowiedzUsuńWidocznie nie był jakiś tam ważny.
Co ja tam napisałam? Coś o żywiołach, wobec których butni ludzie są bezradni i odrodzeniu, które następuje chyba zawsze.
Niesamowite są te zdjęcia. I to zwycięstwo przyrody na każdym niemalże kroku ...
Dobry wieczór, Lidko! Nie wiem, co to sie wyprawia z tymi znikającymi komentarzami. Sprawdziłam w spamie, ale tam nic nie ma. Jakis diabełek ogonem przykrywa i sie z nas śmieje!
UsuńTo prawda z tymi zywiołami. Nic nas nie zmoże - no chyba, że jakis kosmiczny kataklizm!
Lubię pisać o Australii i pokazywać zdjęcia stamtąd. Póki mi siły i wena pozwalają, oczywiście...
Uściski zyczliwe Ci zasyłam!:-))
Bardzo poruszający wpis, bardzo. Są takie drzewa których nasiona otwierają się tylko przy bardzo wysokiej temperaturze, tylko żar pozwala im na wzrost. Czy takie są też w Australii nie wiem, ale wiem że Matka Natura radzi sobie ze wszystkim.
OdpowiedzUsuńPozwolę sobie wtrącić coś z mojej ukochanej pasji 2009 = 11 napięcie, opozycja i umiejętność radzenia sobie z tym. Liczba 11 to walka z instynktami, w Tarocie na karcie, jest piękna dziewczyna, trzymająca lwa na smyczy. Lew, sfera instynktów, trzymany krótko na smyczy pod nadmierną kontrolą, potrafi się wyrwać i narozrabiać a piękna dziewczyna musi poradzić sobie zarówno z opozycją jak i napięciem które uwolniło się spod nadmiernej kontroli.
To dla nas przestroga także. Tak często my ludzie trzymamy "twarz", nie pozwalając na ujście napięciu a można to zrobić wyzwalając napięcie łagodnie.
Nasz "lew" był dziś u lekarza, prawie gabinet rozwalił, gryzł, drapał, zastanawiały się dziewczyny czy nie założyć kotu kagańca. :) A Lorcia zawsze tam grzeczna spokojnie stoi, ale co lew to lew. :)
Serdeczności kochana ♥
Tak, Matka Natura poradzi sobie ze wszystkim i najczęsciej ingerencja człowieka jest najzupełniej zbędna, czasem wręcz szkodliwa (vide Puszcza Białowieska!)
UsuńPiszesz, że rok 2009 oznaczał napięcie, opozycję i umiejętnośc radzenia sobie z tym wszystkim? Pewnie te pożary były największym tego testem. Było strasznie, ale udało sie w końcu opanować zywioły i zacząć odbudowę zwykłego zycia.I pomysleć, że czasami załamujemy sie naprawdę byle czym, podczas gdy tamtejsi ludzie nie załamali sie nawet w obliczu takiej tragedii...
Wasz lew daje Wam popalić! A to bestia!A w domu pewnie znowu zamienia sie w niewinnego aniołka. tak to jest - w każdym są przeciwieństwa i potrzeba odpowiednich okoliczności by sie one pokazały.
Uściski i całusy Elusiu!:-))♥
Pamiętam ten pożar u ja choć tylko z telewizji, również w Polsce było o tym głośno. Potem oglądałam film na podstawie tamtych wydarzeń, wstrząsający obraz tak pięknego kraju! Moim największym marzeniem jest wyjazd do Australii kto wie może kiedyś...
OdpowiedzUsuńNiektóre zdjęcia powalają!!! To jak przyroda walczy o przetrwanie powinno być dla nas przykładem, że nigdy nie wolno się poddawać, pozdrawiam Cię serdecznie i dziękuję za cudowną i wzruszającą podróż!
Witaj, Moniko. Tak, Australia kusi wielu swoją egzotykią, kolorytem, historią, pejzażami. To kraj wielu kontrastów. Poddawany wciaz róznym próbom - próbie ognia, wody, trzęsień ziemi, huraganów. I wciaz odradzajacy się, jako coraz piekniejsze miejsce. Też chciałabym tam jeszcze kiedys móc pojechac!:-)
UsuńBardzo lubię robić zdjęcia,zauważać ciekawe szczegóły i pejzaże, obserwować przemiany w czasie, zmienne kolory i nastroje. Dlatego cieszę się, że mam komu swe fotografie pokazywać!Dziekuję, Moniko za miłe słowa!:-)
Pozdrawiam Cię z serdecznym usmiechem!:-))
Tak, Olu człowiek zawsze i nawet po najgorszej pożodze potrafi się odrodzić i znależć w sobie niewyobrażalne siły, aby na zgliszczach zaczynać od nowa. I to jest własnie najpiękniejsze. Ta siła odrodzenia, którą każdy z nas posiada.
OdpowiedzUsuńPiękne, choć i tragiczne zdjęcia. Cóż, katastrofy są jakby wpisane w nasze życie, tylko pytanie, jak my się po nich pozbieramy?
Serdeczności posyłam i czekamy na wiosnę, a wraz z nią i my Olu odżyjemy tak, jak i cała przyroda wokół nas.
Dobry wieczór, Amelio! Masz rację, człowiek potrafi odrodzic sie po najgorszych zdarzeniach, otrząsnąc się, otrzeć łzy i znowu pójśc do przodu. Każdy z nas przezywa cięzkie chwile. Każdy ma rózne wyzwania na drodze. Upadamy, tracimy siły i wiarę a potem mimo wszystko wstajemy...
UsuńCudna była dzisiaj u nas pogoda. Prawdziwie wiosenna. Oby wiecej takich ciepłych, słonecznych dni, bo człowiek od razu lepiej sie czuje.
Dziękuję Ci Amelio za Twe serdeczne słowa i dobrego tygodnia Ci zyczę!:-))8
To straszne, co przeżyliście tam, w Australii... Byliście tak blisko...Wtedy, gdy coś takiego dzieje się obok nas, człowiek chyba zawsze nagle zdaje sobie sprawę z tego, co jest dla nas ważne, a co nie. Okazuje się , że bez wielu rzeczy można by się obejść, ale najważniejsze by mieć dach nad głową, ukochaną osobę przy boku i być zdrowym. Tak niewiele, a tak dużo ! Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńDzień dobry, Ulu. Byliśmy blisko,ale jednak bezpieczni. Jednak było nam strasznie smutno, widząc co się dzieje. To taka dojmująca bezradnosć i ogromne współczucie oraz żal, że ginie tylu niewinnych ludzi,tyle zwierzat, lasów i niepowtarzalnych miejsc i pomników kultury...
UsuńTak, to najwazniejsze by mieć przy sobie kogoś bliskiego. Zyć razem i ...nawet ginąc razem.
Pozdrawiamy Cię serdecznie!:-))
Pożar od zawsze mnie przeraża...
OdpowiedzUsuńPięknej wiosny Wam życzę i niech się odradza to, co najpiękniejsze...
Dzień dobry, Basiu. Ogień to dobro i zło w jednym. Nie da siebez niego zyć, ale on potrafi też zabić. I nic nie mozna poradzić. To potęzny, nieobliczany zywioł.
UsuńTak, niech wiosna znowu da nam wszystkim odrodzenie, radosć i ...zapomnienie o smutkach!:-))
Pamietam to straszne lato, poczatek lutego, temperatury powyzej 40st.C i silne wiatry, sucho, te przerazajace pozary zaczely sie w sobote Black Saturday w Victorii, tydzien caly walka trwala, w zasadzie to bylo nie do opanowania, temp.47, wiatr ponad 100km/godz, pamietam z jakim przerazeniem ogladalam, sluchalam TV, straszne dramaty ludzkie, pamietam nagle wiatr zmienil kierunek, nie mozna uciec, nie tylko nie potrafie sobie tego tempa pozaru wyobrazic, ale jego temperatury, jakie to straszne co ci ludzie czuli kiedy wiedzieli ze to juz koniec, bylo tez ze zdazyli wsiasc do samochodu, odjechali a pozar i tak ich zlapal, bardzo, bardzo mi zal.
OdpowiedzUsuńTeresa z Melbourne
Dzień dobry, Tereso. Tak, tamtych wydarzeń nei da sie zapomnieć. Chyba każdy,kto to widział, przeżył mocno pamięta. Straszne to były wydarzenia, wstrząsające, przejmujące. Ludzie tak bezradni w obliczu ognia. Tracący wszystko. Palący sie zywcem...
UsuńAustralia jest przepiekną krainą, ale te upały (oraz podpalacze, bo wtedy było domniemanie, że to sprawka jakichs podpalaczy) są bardzo niebezpieczne. No i eukaliptusy tak łatwo sie palą przez ten olejek, którym są wypełnione. Strażacy, robia co mogą. Stosują np. kontrolowane wypalenia żeby zapobiec pożarom w przyszłosci, ale to i tak sie powtarza...
Pozdrawiamy Cię serdecznie Tereso i dziękujemy za Twoje wspomnienie.
Jaką macie jesień w Melbourne?!:-)
Ciagle cieplo, dzisiaj 31st.C, jutro to samo i takie bylo lato, w zasadzie nie bylo koszmarnych upalow, w Melbourne byly doslownie 3 dni z temperaturami okolo 40st., wtedy po prostu nie wychodze z domu, to lato nie bylo dokuczliwe, nie bylo dramatow.
UsuńTrzymacie sie, wszystkiego dobrego,
Teresa
No to bardzo fajna, niemęcząca pogoda i latem i teraz.Zawsze mogłoby być tak łagodnie.
UsuńSerdeczności,Tereso!:-)
Witajcie,dawno u Was nie gościłam i cieszę się z podróży jaką z Wami ponownie odbyłam.Fantastyczna kraina pełna barw i ta zmienność pogody.Bardzo żałuję,że leży ona tak daleko.
OdpowiedzUsuńOlu przybył nam nowy czlonek rodziny,zwariowany szczeniak rasy nieokreślonej z szeroko uśmiechniętym pyskiem a wabi się Ziuta i tak to są w domu dwa psy i dwa kociambry.Pozdrawiam serdecznie i czekam na więcej wiadomości z bliskich mojemu sercu okolic.
Witaj, Krysiu! Rzeczywiscie - dawno już Cię u nas nie było. Tak myslałam, że pewnie masz duzo zajęć a nie przypuszczałam, że to nowy piesuniek tak Cie zaczarował i zagarnął z kretesem!:-)) Och, Ziuta!:-) Ale fajne imię. Człowiek sie uśmiecha na samą mysl, bo od razu kojarzy mu sie to ze znana piosenką!:-)
UsuńW naszych okolicach słonecznie, ale nocami mroźno. Prawdziwa wiosna nie śpieszy sie jeszcze z nadejsciem. Ludzie wykoryzstują to i traktorami po drzewo do lasu jeżdżą.Ciąc można póki jeszcze drzewa nie pusciły listków.
Krysiu!Pozdrawiamy Cię serdecznie z naszego Pogórza i usmiech przyjazny zasyłamy!:-))*
To rzeczywiście dramatyczne wydarzenia musiały być dla Was, którzy byliście tak blisko... Siła życia w przyrodzie jest jednak niesamowita... Pozdrawiam najserdeczniej :). Pięknie tam..., a zdjęcia zgliszcz przygnębiające.
OdpowiedzUsuńTa piękna Australia niemal co roku doswiadcza fali pozarów. tamta jednak fala byłą największa, najdramatyczniejsza w jej dziejach. Dlatego tak dobrze ją pamietamy. Ale przyroda mimo wszystko wciaz się odradza - to taka wańka wstańka...Z nami, ludźmi bywa podobnie.
UsuńPozdrawiamy Cię ciepło, Lucynko!:-))