Wczoraj znowu spotkałam tę dziwną staruszkę.
To było we śnie – wspomnieniu z czasów dzieciństwa i jeszcze odleglejszych.
Dlaczego przyśniła mi się właśnie teraz? Czy chce bym pamiętała o niej, czy
może o sobie samej sprzed lat? Czy to wszystko, co pamiętam to tylko wytwór
mojej wyobraźni, czy może dziwaczna obsesja? Jakieś trwałe a niedotykalne uczucie
we mnie mówi mi jednak, iż jest w tym wspomnieniu prawda, która dotyczy mnie
samej. I choć wcale tego nie chcę, przychodzi czas by o sobie przypomnieć,
dotknąć, zawołać raz jeszcze z samej otchłani…
A jaki to był
sen?
„ …Szłam
moim ukochanym, bukowym lasem. Było chłodno, cicho a liliowa mgła unosiła się lekko
nad odległymi wzgórzami. Z przyjemnością brodziłam w oceanie ubiegłorocznych
liści. Rozgarniałam dłońmi mięciutkie kępy paproci. Zbiegałam w dolinę, by
przejść kolejne potoki, obmyć lodowatą wodą twarz i ruszałam dalej. Zawsze tak
chodzę, napawając się przestrzenią i wolnością. Tym razem jednak czułam, iż
zmierzam do jakiegoś określonego, nieznanego mi jeszcze wówczas celu. Wreszcie
doszłam do zwalonego pnia wielkiego buka. Przysiadłam zmęczona na jego gładkiej,
srebrzystej korze, zamyślając się nad tajemnicami i dramatycznymi historiami,
które skrywa w sobie mój las. W czasie drugiej wojny światowej ukrywało się w
nim wiele ludzi. I trwały tu walki z Ukraińcami, Niemcami, Rosjanami. A i po
wojnie niejedna tragedia się rozegrała. Kilka na pamiątkę postawionych krzyży
przypomina żyjącym o tych, co właśnie tutaj pożegnali się z bólem istnienia.
- Tyle tych smutków było, łez i przelanej krwi
a ziemia wszystko koi, wszystko swym trwaniem i zielenią przykryje. Trawa
porasta dawne czasy po to, by móc spokojnie żyć tym, co jest teraz oraz
planami, marzeniami o lepszej przyszłości – dumałam.
Zamyślona nie zauważyłam, że ktoś usiadł obok
mnie. Drgnęłam dopiero wówczas, gdy usłyszałam cichy, dziwnie znajomy głos.
- Znalazłam Cię wreszcie Halinko! – w pobliżu mnie
na pniu siedziała pomarszczona, drobniutka staruszka o stalowoszarych, głębokich,
zaskakująco młodych oczach. Ubrana była w długą do kostek spódnicę i otulona w
ciemną, kraciastą chustę. Patrzyła na mnie z uśmiechem ulgi, tak jakby naprawdę
długo mnie szukała i cudem odnalazła.
- Przestraszyła mnie pani! – wydusiłam z siebie drżącym
z lękliwego zaskoczenia piskliwym szeptem, usiłując przypomnieć sobie skąd znam
ową dziwną kobietę.
- Nie spodziewałam się tu nikogo spotkać, a tu
nagle pani w środku lasu – mówiłam już nieco pewniej – A na dodatek, proszę
wybaczyć, ale najwidoczniej pani mnie z kimś myli, bo ja nie mam na imię Halina
tylko Alicja!
- Znowu zapomniałaś? A ja już taka jestem
zmęczona! – zasmuciła się stara kobieta i westchnąwszy zdjęła z głowy chustkę,
a wówczas wysypała się spod niej burza siwych loczków. Aż mi dech zaparło z
zachwytu na ten widok, bo od zawsze marzyłam o tak gęstych, kręconych puklach,
a złośliwa natura obdarzyła mnie prostymi jak drut, nie należącymi do
najgęstszych, rudymi włosami.
- Kiedyś też Ci się podobały. Miały tylko inny
kolor. Były czarne jak smoła – szepnęła znowu tajemniczo staruszka i popatrzyła
uważnie w moje oczy, usiłując znaleźć w nich jakieś przypomnienie chwil, gdy
się znałyśmy.
- Przykro mi, ale naprawdę nie wiem, kim pani jest
– powiedziałam znowu, bojąc się, czy aby staruszka nie jest szalona i czy nie
ma czegoś złego na myśli.
- Ale przyznać muszę, że jest jedna, niezrozumiała
dla mnie zupełnie rzecz. Pamiętam pani głos…Tak, jakbyśmy kiedyś już rozmawiały
– dodałam wbrew sobie samej, gdyż zamierzałam wstać i oddalić się czym prędzej
w bardziej ludne, bezpieczniejsze rejony.
W odpowiedzi kobieta uśmiechnęła się promiennie a
oczy jej zalśniły jak węgielki, gdy się zmieniają w żar.
Ujęła moją dłoń. Uścisnęła ją serdecznie i
wpatrując się w wody potoku ni z tego, ni z owego zaśpiewała drżącym, starczym
głosem:
Gdzie strumyk płynie z wolna
Rozsiewa zioła maj
Stokrotka rosła polna
A nad nią szumiał gaj…
W głowie mi zawirowało. Ta znana, stara piosenka
nagle otworzyła w mym sercu jakąś maleńką, zardzewiałą, bluszczem zarosłą
furtkę. Nacisnęłam klamkę. Zaskrzypiało. Pchnęłam mocno i weszłam do
jabłoniowego sadu. Tam, pośród owoców klęczała czarnowłosa, śliczna dziewczynka
i wpatrywała się w coś leżącego na ziemi. Na mój widok uniosła głowę i
zawołała:
- Chodź szybko Halinko! Zobacz, jakie piękne żabki
znalazłam!
Pobiegłam boso po miękkiej jak owcze runo trawie i
już po chwili kucałam obok tamtej, obserwując mieniące się wszystkimi barwami
tęczy maleńkie płazy, brnące wytrwale przed siebie w labiryncie kłosów traw i
koniczyny.
- Weźmy je nad strumień. Na pewno chce im się pić!
– zawołałam a kruczowłosa dziewczynka, wzięła ostrożnie żabki do kieszeni i już
po chwili, trzymając się za ręce biegłyśmy obie w kierunku strumienia, ukrytego
w innej części ogrodu. Delikatne promienie słońca tańczyły tam wesoło, gładząc
główki jaskrów i niezapominajek. A wilgotny cień dawał ochłodę spoconym ciałom.
Przykucnęłyśmy nad strumieniem i położyłyśmy żabki
na wielkim liściu łopianu. Zwierzątka nie bardzo chciały zdecydować się na
wejście do wody, więc zostawiłyśmy je w spokoju i powędrowałyśmy dalej, tam,
gdzie strumień rozlewał się w płytką, szeroką kałużę. Tak lubiłyśmy zawsze wpatrywać
się w wodę. Kreślić patykami kręgi. Śmiać się ze swoich min i oblewać się
wzajemnie pachnącą miętą wodą. Moczyć stopy. Rzucać płatki kwiatów i śledzić
potem w skupieniu ich podróż.
Dziś w lustrze wody ujrzałam wyraźnie nasze
odbicia. Ja, Ala – ognistowłosa, niska dziewczynka z cieniutkimi warkoczykami i
Weronika – wysoka, szarooka i czarnowłosa przyjaciółka z wakacji na wsi…
- Ostatnie dobre wspomnienie – zaszemrało coś w
mojej głowie niepojętym przesłaniem – Potem już tylko strach…
…Gdzie strumyk płynie z wolna, rozsiewa zioła maj…
- ze ściśniętego bólem gardła usiłowałam wydusić słowa tej starej piosenki, ale
straszliwe, niezrozumiałe wspomnienie ogarnęło nagle me serce. Załkałam nie
mogąc uwolnić się od budującej się ze strzępów pamięci odległej, przerażającej
przeszłości. I już wiedziałam, co się zaraz stanie. Bezbronna czekałam na falę
bólu i strachu. Na osaczający ludzki lęk, smród, gniew, panikę i niemoc
ucieczki z tego straszliwego miejsca, z obozu…”
- Nie! Nie chcę!
Weronka, gdzie jesteś! Weronka! – szlochałam, miotałam się jak w klatce, chcąc
za wszelką cenę uciec przez powracającą falą przypomnienia tego, czego nie
powinnam wszak pamiętać.
- Alu, Alu
kochana! Obudź się to tylko zły sen! No już dobrze. Nic się nie dzieje.
- Przytul się i niczego się już nie bój –
szeptał czule mój mąż Kacper, w ramionach którego się obudziłam.
- Miałam straszny
sen. Śniła mi się taka dziwna staruszka i dziewczynka z czarnymi lokami. I
jeszcze coś, ale już nie pamiętam… – ostatnie spazmy szlochu wstrząsały mym
ciałem a kojąca mgła ogarniała powoli mój przebudzony umysł.
Bezpiecznie
wtulona w śpiącego już po chwili Kacpra leżałam bezsennie aż do świtu a potem
wstałam cichutko i zaparzyłam kawę. Siedząc przy kuchennym stole i wpatrując się
w malinowo-morelowy wschód słońca usiłowałam poskładać sobie w głowie strzępy
wspomnień i snów, które nawiedzały mnie przez całe życie, ale ulatywały zanim
zdążyłam sklecić z nich coś sensownego.
Mam na imię Alicja. Jestem informatykiem.
Projektuję strony internetowe. Mąż jest
urzędnikiem w pobliskim miasteczku. Od kilku lat mieszkamy w małym domku na
wsi, gdzie mamy ogródek, samochód i psa. Syn studiuje w Anglii, ale często nas
odwiedza. Właśnie skończyłam czterdzieści dwa lata a moje życie prywatne i zawodowe
jest normalne, szczęśliwe i poukładane. Mam parę dziwactw i nieszkodliwych
manii, ale któż ich nie ma? Od dawna zbieram małe, pluszowe misie. Mam już ich
dziesiątki. Pousadzałam je w domu na
kredensach, regałach, kanapach i fotelach. Znajomi nie mają problemu z pamiątką
z wakacji dla mnie. Zawsze wynajdą jakiegoś nowego misia do kolekcji…Nie lubię
dużych psów, tłumów oraz zamkniętych pomieszczeń. Ale nie jest to obsesyjne. Da
się z tym żyć.
Skąd jednak we
mnie tyle niezrozumiałych pytań o przeszłość? Co kryje się na dnie mojego „ja”?
Dlaczego nawiedzają mnie tak dziwaczne sny?
Na progu kuchni stanął mój Kacper, który
ziewając smacznie i przeczesując zmierzwione kłaczki zapytał o godzinę.
- Dopiero piąta
rano! Po co tak wcześnie wstałeś Kacperku? Przecież dzisiaj sobota. Masz wolne.
Odpocznij! – odparłam, uśmiechnąwszy się na jego widok.
- No tak, ale jak
ciebie przy mnie nie ma, to nie mogę spać. Wiesz przecież – poskarżył się
mężczyzna mego życia i podszedł bliżej, aby cmoknąć mój policzek.
- I twoja kawa
tak ładnie pachnie… - dodał jeszcze znacząco, a ja zrozumiawszy delikatną
sugestię wstałam, nastawiłam wodę w czajniku i już po chwili siedzieliśmy razem
przy stole milcząc i popijając gorący, wonny napój.
- Wiesz Kacperku,
mam takie dziwaczne, niezrozumiałe dla mnie samej wspomnienie z dzieciństwa. I
muszę Ci o tym opowiedzieć, bo już sobie z tym sama nie daję rady –
powiedziałam wreszcie, oparłszy głowę na jego ramieniu i z rozkoszą wdychając lawendowy
zapach mego męża.
- No dobrze Alu, mów!
A czy to ma coś wspólnego z Twoim dzisiejszym snem? – zapytał, całując mnie w
czubek głowy.
- Chyba ma. A co?
Może do tego dojdziemy jakoś razem – odrzekłam, decydując się opowiedzieć
Kacprowi niezwykłą historię sprzed lat. Historię, która żyła we mnie i czekała
na dzień, w którym nie będę się bała wywlec jej z zakamarków pamięci i
podzielić się nią z kimś najbliższym.
„ …Miałam coś około dwunastu lat i czekając
na mamę stałam przed ogromną wystawą jednego z większych w mieście sklepów. Nie
chciałam wchodzić dziś do środka. Wiedziałam, że mama kupi tylko kilka
produktów spożywczych i zaraz wyjdzie. Tymczasem tu, na dworze słońce tak
cudnie grzało.
Przeglądałam
się w szybie wystawowej. Widziałam drobną, szczuplutką, rudowłosą istotę z
cienkimi, marchewkowego koloru włosami, piegowatą i niepozorną. No trudno, już
się pogodziłam ze swoim wyglądem. Nawet czasami, w chwilach takich, jak ta
potrafiłam docenić dziwną urodę tych ognistych włosów. Słońce tak pięknie się w
nich mieniło...
-
Piękne włosy...Halinko! - usłyszałam nagle i wtedy zobaczyłam obok swego
odbicia, odbicie bardzo sędziwej, przygarbionej kobiety o głębokich, szarych
jak mgła oczach.
-
Nie nazywam się Halinka - odrzekłam, spoglądając podejrzliwie na dziwną
staruszkę.
-
Mnie nie oszukasz, kochana...Przecież byłyśmy tam razem, pamiętasz? -
zaszeptała nagle gorączkowo kobieta i chwyciła moją dłoń.
-
Ale ja mam na imię Ala! Proszę mnie puścić! Zaraz tu będzie moja mama! Pani
mnie z kimś pomyliła! - wykrzyknęłam przerażona. I już miałam wyrwać się i
uciec w głąb sklepu, gdy wtem spojrzałam w przepastne oczy tej przerażającej kobiety.
Wtedy przypomniałam sobie wszystko. Zobaczyłam biegnące przed siebie przez
pusty, zimny plac dwie zziębnięte dziewczynki. Rudowłosą i brunetkę o
niezwykłych, szarych oczach. Strasznie się bały. Usiłowały się
gdzieś ukryć. Słyszały szczekanie psów. Ostre, niezrozumiałe krzyki. Jakieś
nieprawdopodobnie wychudzone cienie ludzkie płochliwie schodziły im z drogi.
Dzieci wpadły do kałuży pełnej ohydnej, śmierdzącej wody. Leżał tam biedny,
brązowy, pluszowy miś Halinki. W jego lśniących, koralikowych oczach widać było
bezradność i smutek. Dziewczynki nie mogły się jednak zatrzymać i go zabrać.
Musiały uciekać. Schowały się za długim, drewnianym barakiem. Serca biły im,
jak oszalałe. Lodowate powietrze przenikało płuca. Wtedy ta starsza, o
jasnoszarych, wyrazistych oczach szepnęła nagle:
- Nie uda się nam Halinko. Schowaj się tam, za
rogiem. Tam jest ciemno i bezpiecznie.
Ale
tam wcale nie było bezpiecznie. Halinka została schwytana.
Potem był krzyk, ból,
płomienie. I nic więcej.
Stałam,
trzęsąc się, jak osika i wpatrując w szybę wystawową. Wydawało mi się, że widzę
tam blask odległych płomieni, że wciąż słyszę ten nieludzki krzyk, że widzę
obciągnięte cienką skórą, brutalnie popychane przez żołnierzy ludzkie cienie w
pasiakach .
Lecz nie było już nic. Świat
trwał po dawnemu. Słońce wesoło bawiło się promieniami w moich włosach. Mama
właśnie wychodziła ze sklepu, rozmawiając z jakąś sąsiadką. I nigdzie nie było widać staruszki, o
dziwnych, szarych oczach. Zniknęła, rozpłynęła się nie wiadomo gdzie,
pozostawiając mnie z mnóstwem pytań bez odpowiedzi i z wrażeniem, że kiedyś
dobrze się znałyśmy…”
- Kacperku! Nie chcę Cię straszyć, nie wymyślam dla próżnej rozrywki opowieści
z dreszczykiem. Ta historia jest we mnie od wielu lat, ale bałam się o tym
mówić, żebyś nie miał mnie za wariatkę. Zresztą dotąd to nie miało większego
znaczenia. Teraz jednak to wspomnienie mówi mi, że nie wszystko przemija bez
śladu. Czasem ślad odkrywamy w sobie niespodziewanie, wcale tego nie chcąc i
nie przeczuwając jego obecności – mówiłam gorączkowo, wpatrując się w zdumione
oczy męża i szukając w nich śladów zrozumienia i akceptacji, dla mojego
zwierzenia.
- A co ma z tym
wspólnego twój dzisiejszy sen? – zapytał skołowany zupełnie Kacper i pociągnął
tęgiego łyka kawy, żeby w głowie mu się bardziej przejaśniło.
- Wyobraź sobie,
że dzisiaj przyśniła mi się ta sama staruszka! – wykrzyknęłam i pełna emocji
wstałam, aby przemierzyć wzdłuż i wszerz naszą małą kuchnię.
- Nazywała mnie
Halinką i mówiła, że kiedyś jako dzieci znałyśmy się bardzo dobrze! Że byłyśmy
przyjaciółkami i bawiłyśmy się razem w jej ogrodzie!
- No dobrze, ale
jak mogłyście się znać, skoro ona była pewnie dzieckiem jeszcze przed drugą
wojną światową! To wszystko to są jakieś fantasmagorie i bzdury! – żachnął się
Kacper i zauważyłam z przykrością, że powoli tracił chęć na kontynuowanie tego
frapującego mnie tematu.
Mimo wszystko nie ustępowałam. Usiadłam naprzeciw niego i użyłam najsilniejszego
z możliwych argumentów.
- A pamiętasz,
jak opowiadałeś mi kiedyś o swoim wrażeniu deja vu? O tej wielkiej sali
wykładowej, w której poczułeś się jakbyś już kiedyś dawno temu w niej był i
znał ją dobrze, a odwiedziłeś ją przecież pierwszy raz w życiu? Sam przyznasz,
że są na tym świecie dziwne i niezrozumiałe rzeczy! – zawołałam tryumfalnie,
widząc z ulgą, iż pewność siebie Kacpra nieco słabnie a jego niechęć do mojej
pokręconej opowieści znika.
- Aluś! Może i są
na tym świecie rzeczy, o których się filozofom nie śniło, ale i tak nie
znajdziemy wytłumaczenia dla Twojej znajomości z ową staruszką. Jak jej tam
było na imię?
- Weronika,
Weronka, tak właśnie ją nazywałam – szepnęłam i nagle zupełnie minęła mi chęć
na dalszą rozmowę o niej. Zapatrzyłam się w widoczną na horyzoncie linię lasu
bukowego i już wiedziałam, co powinnam dzisiaj zrobić.
- Ale dajmy już
temu wszystkiemu na razie spokój. Sen mara, Bóg wiara! – podsumowałam i wstałam
by umyć kubki po kawie.
- No dobra, to ja
idę wziąć szybki prysznic a potem pójdę do garażu. Muszę dokręcić jakąś śrubę
pod maską naszego opla, bo coś tam się spod samochodu leje. Zrobisz nam jakieś
śniadanko, kochanie? - zapytał z
przymilnym uśmiechem Kacper, po czym dał mi serdecznego buziaka i nucąc coś pod
nosem udał się do łazienki.
Po śniadaniu okazało się, że roboty przy
samochodzie starczy mojemu mężowi na kilka dobrych godzin. Wzięłam naszego
foksterierka Sabę na smycz i poszłam na spacer do bukowego lasu.
Dobrze znałam drogę. Rozgarniałam kępy jasnozielonych,
gęstych paproci. Mijałam brzozowe zagajniki. Przeskakiwałam ponad strumieniami,
obserwując jak zawsze uszczęśliwioną długim spacerem Sabę. Aż doszłam do
wielkiego pnia zwalonego, czekającego na pocięcie i uprzątnięcie buka. Pies
leżał w potoku, rozkoszując się chłodem górskiej wody a ja siedziałam spokojnie
na pniu i czekałam…Na co, na kogo?
W pewnym momencie
jakaś gałązka głośno zaszeleściła a spłoszony ptak poderwał się raptownie z
gałęzi tuż nad moją głową. Serce załomotało mi gwałtownie. Wstrzymałam oddech.
Nasłuchiwałam. Ale nikogo nie było. Trwałam tam zjednoczona z lasem, z głębią
wspomnień i ukrytych pod powierzchnią ran.
W niedługim czasie moją duszę ogarnął
przyjemny spokój. Przypomniałam sobie dokładnie wszystko, o czym śniłam. I wraz
z tajemniczym spotkaniem ze staruszką, jakie miało miejsce w czasach mego
dzieciństwa ułożyło się to w mej głowie w jakąś logiczną, zrozumiałą całość. Wpatrzona
w wody strumienia zrozumiałam, że to, co wiemy o sobie i pamiętamy oraz to,
czym żyjemy, jest tylko fragmentem nas, naszej nieskończonej, wiecznej jaźni.
Nic się nie kończy i nic się nie zaczyna. Byliśmy, jesteśmy, będziemy. A
odległe wspomnienia z poprzedniego życia mogą nagle przebudzić się w naszych
sercach, mówiąc nam, iż jesteśmy właśnie jak woda tego strumienia. Płyniemy
nieskończenie, zapominając o kamieniach, które stają na naszej drodze, o
patyczkach i płatkach kwiatów mknących z nurtem. O bólu, krzywdach, radościach
i zachwytach. To wszystko znika niewidzialnie za fioletową mgłą zapomnienia,
ale mimo to nadal jest i niekiedy przychodzi czas, gdy nie wołane odzywa na
nowo…
- Saba! Wracamy
do domu! Do pana! – zawołałam psa i ruszyłam w górę doliny, zagłębiając się w mgłę
oraz delikatny dotyk traw i paproci…
* To opowiadanie ukazało się niedawno temu w zbiorku opowiadań blogowiczów pt. "Opowiadania wczorajsze" wydanym przez Magdalenę Kordel