Toczę tu różne opowieści. Przeważnie
pozytywne, krzepiące i budzące nadzieję na istnienie gdzieś dobrego,
bezpiecznego świata i mieszkających w nim szczęśliwych, sprawiedliwie
potraktowanych przez los, przyjaznych sobie nawzajem ludzi. Jednak każdy medal
ma dwie strony a niektóre historie ciąg dalszy, który czasem odziera je, niestety,
z baśniowej, sielskiej aury. Idąc tym tropem chcę Wam opowiedzieć o pewnych
naszych serdecznych znajomych poznanych kilka lat temu w jednej z sąsiednich wsi.
Na potrzeby tego bloga nazwałam ich Nowakami. Byliśmy wówczas nowi w tych
okolicach a w związku z tym nastawieni bardzo entuzjastycznie do wszystkiego.
Patrzyliśmy na wiele spraw przez różowe okulary. Chcieliśmy tak patrzeć.
Dopiero z czasem zaczęły pojawiać się pewne kręgi na wodzie otaczającej nas
rzeczywistości zaburzając jej gładkość, niewinność, piękno i spokój. Pewne znajomości
się pokończyły, pewne pogłębiły. O niektórych sprawach, chcąc nie chcąc, wiemy
znacznie więcej, niż cztery lata temu. Dojrzewamy wraz z kolejnymi, spędzanymi
na Pogórzu jesieniami…
( Jest coś, co przeszkadza mi się skupić na
pisaniu, a jednocześnie dziwnie nastrojem do treści tego, co zamierzam napisać
pasuje. Otóż zza góry dochodzi do mnie co kilka minut monotonny, żałosny ryk.
To krowa rozpacza nad utratą swego synka, cielaczka. Szuka go wciąż, nawołuje,
nasłuchuje przez chwilę i znowu ryczy…Jednak cielak jej nie odpowie. Nie
przyjdzie i nie otrze się ufnym łbem o jej bok. Nie possie ogromnego, pełnego
słodkiego mleka wymienia. Urósł bowiem należycie i jak na byczka przystało
przybrał znacznie na wadze a więc został sprzedany. Kilka dni temu odjechał do
nowego życia albo nie życia. Wiedziałam, że tak z nim będzie, ale ryk tej
biednej krowy jest ponad moje siły…)
Akurat tamtego popołudnia, gdy z gospodarstwa
zza góry zabrano cielaczka Stefcia i Grzegorz Nowakowie niespodziewanie wpadli
do nas w odwiedziny. Tak się już między nami utarło, że odwiedzamy się, kiedy
mamy akurat wolną chwilę, przejazdem w drodze do sklepu albo lasu.
Oboje nasi
przyjaciele są rośli. Otyli. Schorowani. W dość podeszłym już wieku. Wciąż
jednak usiłujący radzić sobie samodzielnie i bardzo niechętnie przyjmujący od
kogoś pomoc. Spragnieni wieści ze świata. A przy tym zazwyczaj otwarci,
serdeczni, pełni humoru i specyficznego ciepła. Tego popołudnia Cezary
naprawiał akurat psujący się w nieskończoność traktor. Ja byłam w trakcie
gotowania zupy grzybowej (znowu tego ranka udało nam się znaleźć parę zdrowych,
ogromnych prawdziwków!). Pogoda była przecudna jak na październik. Słoneczna,
ciepła i bezwietrzna. Bordowo – różowo - złote listeczki drzew owocowych
ozdabiały wspaniałym konfetti nasz trawnik między domem a budynkiem gospodarczym.
Nasi goście
ciężko dysząc wykaraskali się ze swojego maleńkiego autka i z uśmiechem przywitali
z nami pod dziką czereśnią.
- A my w lesie
naszym byli i przy okazji postanowilim do was zajrzeć i zapytać, co słychać –
zagaił Grzegorz i rozglądając się ciekawie po obejściu zakasłał charkotliwie.
- Ja już się
pomału kończę, to trzeba jeszcze przyjaciół odwiedzać, póki jako tako da się
dojechać! – zaśmiał się po chwili starszy mężczyzna, a poprawiwszy sobie aparat
słuchowy w uchu i familiarnie poklepawszy Cezarego po plecach usiadł przy nim
na ławie z trudem mieszcząc się za stołem.
Po chwili obaj mężczyźni pogrążyli się w
rozmowie a właściwie głośnym monologu Grzegorza o problemach ze zdrowiem przerywanym
tylko grzecznym potakiwaniem mego męża. Natomiast Stefcia Nowakowa spoczęła
przy mnie na naszej podwórzowej kanapie i głaszcząc serdecznie Zuzię zdała
pokrótce relację z ostatnich wydarzeń u nich a potem wypytywała z życzliwym
zainteresowaniem o nasze sprawy.
- U nas właściwie
nic nowego. Najważniejsze, że drzewo mamy zgromadzone na zimę i przetworów
pełno w spiżarni. Z głodu i z zimna chyba nie pomrzemy! A poza tym dzień za
dniem biegnie tak szybko, takie to wszystko do siebie podobne, że nawet nie
pamiętam, co robiłam wczoraj!– odrzekłam, patrząc z troską na spuchnięte nogi
Stefci, na jej chorobliwie podkrążone, lecz przy tym wciąż piękne, błękitne
oczy. Uśmiechnęła się. Jednak w tym uśmiechu kryło się jakieś roztargnienie
zmieszane z irytacją, zgryzotą i goryczą. Zerknęła przez moment na swego hałaśliwie
rozgadanego męża. Pokiwała głową. Wzruszyła ramionami z niechęcią a potem
kontynuowała pieszczenie puszystego karku i uszu Zuzi. Szepcząc coś cichutko
przebierała delikatnie dłońmi w miękkiej, gęstej sierści naszego dużego,
sympatycznego psa. Zauważyłam, że ramiona
kobiety drżały od jak gdyby z trudem powstrzymywanego płaczu. Przypomniało mi
się wówczas jak Stefcia opowiadała kiedyś o swojej młodości, o niezwykle gorącym
między nią a Grzegorzem uczuciu i o tym jak się potem na mężu wiele razy zawiodła
i po wielekroć cierpiała...
- Widocznie to
trwa, to się powtarza, wciąż jej dokucza… - zaszeptało coś w mym sercu smutnym
zrozumieniem i zamyśliłam się patrząc na wirujące razem z wiatrem ostatnie
liście opadające teraz z naszej wciąż urokliwej, jesiennej trześni…A obok mnie
trwali Nowakowie w późnej jesieni swego pożycia. I wyglądało na to, że nie jest
to piękna, zgodna i spokojna jesień…
Nagle z tego niewesołego zamyślenia wyrwało
mnie ciche warknięcie psa i kobiecy jęk. Stefcia podskoczyła przestraszona i
przycisnęła się do mnie ciężko dysząc i dygocząc nerwowo.
- Och, ta Zuzia!
Ni stąd ni zowąd warknęła na mnie. Zębiska pokazała. A przecież ja jej nic nie
zrobiłam. Tylko głaskałam. Tak się kiedyś z nią lubiłyśmy a teraz, co…? –
skarżyła się kobieta wstrząśnięta nieprzyjemnym zachowaniem naszej tak zwykle
przyjaznej i łagodnej suki.
Zrobiło mi się głupio i wstyd za psinę. Krzyknęłam
na nią i kazałam natychmiast odejść. Podkuliła ogon i schowała się pod stołem
patrząc na mnie z wyrzutem.
- Co też siedzi w głowie mojej kochanej suczki?!
Dlaczego się tak zachowała? To nie pierwszy raz Zuzia przejawia takie
dziwactwa. Wiem, że nie lubi, gdy dotyka się ją w pewnym miejscu na karku. I
nie znosi przedłużającej się ponad miarę natarczywej pieszczotliwości obcych.
Ale Stefcia do obcych przecież nie należała! – rozmyślałam niespokojnie.
Tuliłam
przyjaciółkę teraz i uspokajałam, przepraszając za zachowanie psa. Jednak w
Stefci to zdarzenie z Zuzią obaliło chyba wewnętrzną tamę i pozwoliło na
wylanie się z niej fali żałosnych zwierzeń, które do tej pory jakoś w sobie
tłumiła, lecz które najwidoczniej potrzebowały ujścia.
- On też tak na
mnie warczy! O byle co! Już w ogóle dogadać się z nim nie mogę. Pieniądze na
wszystko wydziela. Na wszystko żałuje. Tylko na łapówki dla doktorów nie! I na
swoje leki. On panicznie boi się śmierci a czuje, że to już blisko! Bardzo
blisko! – wyszeptała nagle wprost do mojego ucha i zerkając ni to z
politowaniem ni to z żalem na Grzegorza dodała:
- Serce mu coraz bardziej doskwiera! Jak on
jęczy po nocach! Jak się o siebie trzęsie! Teraz to zrobiłby wszystko żeby
tylko jeszcze trochę pożyć, a jak prosiłam by nie chlał tyle, to zawsze tylko pyskował
a potem dalej bimber i piwsko żłopał!
- A wszystko w
gospodarstwie na mojej głowie! On tylko leży i komenderuje!
- Chciałam
kuchnię i pokoje pobielić. Odnowić trochę na zimę. Nie pozwalał. Że niby będzie
mu to śmierdzieć! No to prosiłam Boga, żeby poszedł choć na parę dni do szpitala,
to wtedy nareszcie za tę robotę się wezmę.
- No i poleżał w
zeszłym tygodniu trzy dni na badaniach. A ja się uwijałam w tym czasie jak
mrówka. Omal ducha z wysiłku nie wyzionęłam! Pomalowałam sama dwa pokoje,
łącznie z drzwiami i kaloryferami. Nawet sufity odnowiłam, po drabinie się
wspinając jak młódka. I taką miałam głupią nadzieję, że mnie za to pochwali,
doceni wreszcie…A on co? Nawet tego po powrocie nie zauważył. Tylko z miejsca
do lodówki zajrzał i zrobił mi awanturę, że nie ma jego ulubionego salcesonu! A
że mu ulubione pierogi z serem zrobiłam, to go wcale nie obeszło!
- I do tego w
końcu doszło, że wytrzymać już z nim nie mogę. Wszystko mnie w nim drażni,
denerwuje!
- A dziwaczny się
taki zrobił i zapominalski, jakby jaka wariacja go brała! No złości się o byle
co i nikt już się z nim dogadać nie potrafi. Nawet jego córki ukochane.
- A przecież ja
też jestem poważnie chora! Przecież też ledwo chodzę a wciąż jak jakaś służąca
dla niego. Oj, dolo, dolo!! Ile ja się nacierpię, napłaczę w cichości…
- No, bo po co to
wszystko, Olusiu? No powiedz, po co? Takie życie, nie życie…
Stefcia umilkła na moment. Westchnęła
głęboko a potem, jak gdyby kończąc ostatecznie swe zwierzenie wytoczyła
największą armatę, dodając:
- Chciałabym żeby
umarł. Tak, naprawdę bym tego bardzo chciała! A ja żebym mogła pożyć jeszcze
sama przynajmniej dwa lata. Nareszcie w spokoju i w ciszy. Dzieci by mnie
odwiedzały i pomagały, bo teraz to nawet nie chcą do nas przyjeżdżać za często,
tak im ojciec dokucza i histeriami swoimi zamęcza.
- I nie bałabyś
się samotności? I tej ciszy, gdy nie ma się do kogo odezwać? Dałabyś sobie radę
sama? – zapytałam cicho zdruzgotana zupełnie jej słowami. Zimno mi się nagle
zrobiło i to do niedawna miłe, październikowe popołudnie zdało mi się lodowato
listopadowe.
- Pewnie, że bym
dała! O wiele lepiej niż z nim! Tym, tym…Diabłem! – sapnęła i rozkaszlała się
strasznie. Z głębi oskrzeli i płuc. Atak kasłania trwał i trwał a bordowa na
twarzy kobieta z trudem łapała powietrze.
- Stefciu!
Zrobiłam niedawno syrop z kaliny. Zaraz ci przyniosę. I herbaty lipowej
naparzę. Bardzo mi się twój kaszel nie podoba – zawołałam i pobiegłam do domu.
Biegałam tak po kilka razy przynosząc na
tacy czajnik herbaty, butelkę syropu, szklanki, talerze zupy grzybowej a w
końcu nalewkę na kwiatach dzikiego bzu, ponoć bardzo dobrą na przeziębienia.
Chciałam ugościć jak najlepiej państwa Nowaków. Odgonić te ciemne chmury, które
zawisły nad naszym siedliskiem. Sprawić by nam wszystkim było razem miło jak zawsze a
Stefcia by zapomniała choć na chwilę o swych żalach i frustracjach. Chciałam
dobrze a wyszło źle, bo jak tylko Grzegorz zobaczył zastawiony stół, to nie
wiadomo czemu zerwał się na równe nogi. Wrzasnął, że nic jeść ani pić nie ma
zamiaru i zły na cały świat potruchtał do samochodu, krzycząc z daleka do żony,
że też ma się natychmiast zbierać. A ona nie chcąc robić mi przykrości zajadała
w pośpiechu zupę grzybową, parząc się aż w usta i nie zwracając uwagi na
uparcie trąbiącego klaksonem auta i popędzającego ją w ten sposób wściekłego męża
.
- Ale dlaczego on
się tak zachowuje? O co się obraził? – wyjąkaliśmy z Cezarym patrząc na siebie
zbaraniałym wzrokiem i doszukując się w sobie jakiejś winy.
- Mówiłam Oli dopiero
co, że tak zdziwaczał, iż wytrzymać z nim nie można? No to sami widzicie! Nie
gniewajcie się, kochani. On potem nawet nie będzie pamiętał, że tak
narozrabiał, że taki afront wam zrobił. Całkiem mu już pamięć szwankuje –
usiłowała przepraszać i tłumaczyć zdumiewające zachowanie męża Stefcia a potem
wstała i żegnając się z nami dodała pełnym rezygnacji głosem:
- A z każdym
dniem będzie gorzej. Ja to wiem…
Odjechali wreszcie…Został po nich tylko szary
tuman kurzu na drodze a pojedyncze listki dzikiej czereśni drżały nerwowo,
szykując się lada chwila do opadnięcia. Siedząc na ławce pod trześnią wychyliliśmy
z Cezarym po kieliszku nalewki. Tak dla zdrowotności i w nadziei powrotu
dobrego humoru. Zuzia wyszła spod stołu machając do nas radośnie ogonem. Słońce
zalśniło w resztce wody w naszym stawie. Kury ospale zajadały ziemniaki ze
śrutą i pogdakiwały leniwie. I wszystko było jak gdyby nigdy nic. Miły
październik z powrotem brał w czułą opiekę nasze siedlisko. I tylko krowa w
gospodarstwie za górą nie przestawała ryczeć w nadziei, że wreszcie jej
wytęskniony cielak wróci…
Oj jaki smutny post............. smutny i przejmujący... !!
OdpowiedzUsuńOlu ściskam Cię serdecznie..
Jak to niektorzy robia innym z zycia pieklo! Jakby sami mieli zyc wiecznie.
OdpowiedzUsuńI faktycznie na starosc ich zachowanie sie pogarsza, choroby ciala i umyslu nasilaja. Szkoda tej Nowakowej.
Buzinki, Olu :***
Smutno, i powiało jakimś takim chłodem, zapowiedzią jesieni nie tak pięknej jak ostatnie miesiące.
OdpowiedzUsuńHm, warto pielęgnować w sobie tę choćby szczyptę dobra i ciepła, żeby starczyło do końca...
Uściski, dobrzy ludzie, dobrej nocy. :**
Rozumiem Stefcię, że sama by sobie pożyła. Naprawdę krzyż musi dźwigać. Współczuję jej i... tej krowie, Olu, chyba nie zasnę...
OdpowiedzUsuńTak to bywa, gdy ludzie się niewłaściwie dobierają. Na domiar złego, poniektórzy na starość zamiast złagodnieć, robią się wprost nie do zniesienia. Nie przejmuj się tym, Oleńko, najważniejsze, że Wasza miłość kwitnie. I tak mi tu, kochani, trzymać!:)))*.
OdpowiedzUsuńsmutne... a ileż par żyje podobnie! dzisiaj rozmawiałam z przyjaciółką która walczy o swoje małżeństwo... :( trudno jest się dobrać... a jeszcze trudniej wytrwać... ale my wiemy, że się da! i tego optymistycznego akcentu się trzymamy!
OdpowiedzUsuńLubię tu z Wami być... i słuchać, nawet smutnych, opowieści... :) :******
Być może to rozwijający się Alzheimer, może coś innego.
OdpowiedzUsuńŻyczyłam mojemu tacie spokojnej, cichej śmierci, bez lęku, gdy jego duch krążył po innych światach, a udręczone ciało przeżywało męki i zabijało po kawałku moją mamę. To było dobre, pełne miłości życzenie.
Czy znasz film "Miłość" Haneke? Film, który przewraca świat do góry nogami, miesza serce z flakami.
Mój mąż pracuje w DPS-e dla chorych psychicznie. Są tam mężczyźni w różnym wieku, konkretnie zdiagnozowani lub nie. Agresywni lub obojętni lub całkiem zwyczajni. Większość z nich jest zadowolona ze swojego obecnego życia. Ich rodziny również .....
To wszystko jest potwornie trudne.
Ściskam Olu
Biedne życie Nowakowej....... pewnie krutie to zabrzmi, ale niestety prawda to, że tylko śmierć męża będzie dla niej wybawieniem i tej nadzieji się kobiecina trzyma...;(
OdpowiedzUsuńZnam ludzi z tzw. trudnym charakterem! Z biegiem lat ta " trudność" sie potęguje i jest nie do wytrzymania. Rozumiem Stefcię, to okrutne, gdy najbliższy człowiek staje się katem...
OdpowiedzUsuńJakże ważna jest przyjaźń między małżonkami, właśnie na stare lata, żeby nie zwalczać się wzajemnie, nie wbijać szpil, nawet dzieci nie mają ochoty przyjeżdżać do takiego domu; ale i choroba czasami robi spustoszenie w psychice, niezależnie od chęci; życzę wszystkim, żebyśmy w sprawności ciała i umysłu, i łagodności, dotrwali do późnej jesieni naszego życia; serdeczności ślę.
OdpowiedzUsuńIlez jest tej gorzkiej jesieni wokol nas...i nie tylko jesieni.
OdpowiedzUsuńGdzie jest milosc, ktora polaczyla dwojga ludzi ? Gdzie bliskosc, tesknota ?
Egoizm, bycie panem i wladca wobec towarzysza naszego zycia jest bardzo zlym kierunkiem. Unieszczesliwia. Powoduje zgorzknialosc.
Trudne to wszystko...
Pozdrawiam Cie Olenko bardzo serdecznie :***
Bo tak czasami w życiu bywa,że zgubi się ta nasza miłość w życiu codziennym. Jeśli ją pielęgnujemy ona starzeje się razem z nami i jesteśmy dla siebie wyrozumiali i wspieramy się na dobre i złe.
OdpowiedzUsuńBo gdy te ciemne strony naszej natury zbytnio dojdą na starość do głosu, wtedy stwarzamy sobie piekło na ziemi.
Oleńko pozdrawiam serdeczności zostawiam
oj powiało strasznie smutkiem... tak niewiele z ludzi ma naprawdę spokojną starość przed sobą.....
OdpowiedzUsuńSmutno.
OdpowiedzUsuńTeż spotykam takie Stefcie. Tak bardzo mi żal, że te ich jesienie życia takie gorzkie i bolesne. Często to choroba duszy. Nie wszyscy trafią do lekarza, nie zawsze lekarz jest mądry. Znam też takie Stefcie, które zaczęły zupełnie nowe, lepsze życie po odejściu ich Grzegorzy. To jest podwójnie smutne.
Pozdrawiam Was Olu.
Wierze, ze mozna sie zmienic i byc lepszym czlowiekiem, ale trzecba CHCIEC cos zrobic ze swoim zyciem, ktore przeciez nie trwa wiecznie...
OdpowiedzUsuńSerdecznosci
Judith
:( straszne:(
OdpowiedzUsuńTak sobie ten smutek radośnie hula w powietrzu. Nie wiem, jak temu zaradzić.
OdpowiedzUsuńNie niszczyć siebie. Tylko tyle.
OdpowiedzUsuńGdy młodość myśli się że starość nigdy nie nadejdzie, gdy zdrowie, myśli się że zawsze będzie.
A gdy przychodzi czas jesieni, zbiory pojawiają się tylko takie jakie sieliśmy ziarno. Pan Tadeusz zbiera tylko to co posiał, takie ma plony.
Nikt mu w tych zbiorach nie pomoże a żona stara się jak może, tylko jej cierpliwość się skończyła. Nasz były sąsiad przed śmiercią przeprosił żonę, za zmarnowanie jej życia, alkoholik któremu na koniec życia podawano kogel mogel i paroma kroplami spirytusu. Tak sobie sami dokuczamy, nie pytając po co, dlaczego, żyjemy, używając życia i nie chcąc płacić za bezmyślność
Starosc potrafi byc okrutna i nieprzewidywalna.
OdpowiedzUsuńBardzo to smutna opowiesc, ale przeciez i z takich sklada sie zycie.
... Hmmm: "życie nie życie" hmmm...
OdpowiedzUsuńAleż to smutne...
OdpowiedzUsuńTyle masz empatii Olu, delikatności i taktu, ten post więcej mówi o Tobie niż o sąsiadach.
OdpowiedzUsuńWracam drugi raz, bo poprzednio słów mi zbrakło... To smutne, ale jak się okazuje jesień życia może być różna, tak jak ta wokół nas. Może być złota, słoneczna, pełna miłości i wyrozumiałości... ale może też smagać zimnym wiatrem i spływać ulewą łez... Komu w pieśni serca, komu w ciszy złej, życie gorzką spłynie łzą...
OdpowiedzUsuńŚciskam Cię mocno Oleńko z nadzieją, że Majka już skumała się ze stadem i szczęśliwie bryka po łące, póki się da! :)***
Kochani! Bardzo dziękuję Wam wszystkim za pełne wrażliwości i rozumnego namysłu komentarze. Tamto popołudnie z uwikłanymi w trudne emocje Nowakami, czas z krową żałośnie buczącą w tle oraz paroma innymi smutnymi zdarzeniami mającymi miejsce w międzyczasie odcisnęło ślad w mojej duszy. Choć wokół mnie tyle wspaniałej przestrzeni,dzikiej przyrody i ufnych, bliskich zwierząt miałam przez jakiś czas poczucie klaustrofobicznej, emocjonalnej ciasnoty, niemocy i bolesnego zagubienia. Wreszcie jednak nabrałam haustu powietrza i jak wańka wstańka podnoszę się i idę dalej. Idę i godzę się na wszystko, co niesie ze sobą czas...
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Was kochani serdecznie, wdzięczna za to, że jesteście!***
Czas goi rany lecz u Nowaków one się otwierają smutna końcówka wspólnego życia.
OdpowiedzUsuń