Przez ostatnie dwa tygodnie nasz czas, uwagę
i uczucia zaprzątał miły sercu gość z Australii. Dziewczę polskie, córunia w
kraju kangurów urodzona, która choć całkiem dorosła nigdy jeszcze nie widziała
prawdziwej, polskiej zimy. A od dawna marzyła o tym egzotycznym widoku. O choćby
jednym płatku śniegu, który opadłby jej na dłoń. O mrozie, lodzie, zaspach,
chrzęstach, poświstach, diamentowych błyskach, kokosowej szadzi, zimnie
przenikającym ciało, wszechobecnej bieli, lepieniu bałwana i tym podobnych
przyjemnościach właściwych ojczyźnie żubrów a prawie zupełnie obcych krainie
koali (chociaż w wysokich partiach australijskich Gór Błękitnych lub w innych
wyższych górach zimą pada śnieg i można tam nawet uprawiać typowe sporty
zimowe).
Kochane owo dziewczę przybyło do nas w
niezbyt zimowy, chociaż bardzo styczniowy czas. Na Podkarpaciu ciepło i zielono
było dziwacznie jak na tę porę roku. Zabieraliśmy naszego gościa do lasu na
spacery a tam, brodząc we
wszechobecnym, budyniopodobnym błocie,
tęskniliśmy za mrozem, który skułby te wiosenno-jesienną aurę lodem i
upodobniłby ją chociaż trochę do czegoś przypominającego prawdziwą zimę. Ale
nie! Przez tydzień nasz rozczarowany aurą gość zadowalać się musiał tym, co nas
zadowalało w zupełności, czyli listopadowo-marcowym, łagodnym pejzażem. Aby
zająć czymś czas córci udawaliśmy się często w odwiedziny do miłych sąsiadów, z
których każdy przyjął nas tak wspaniale, że aż oczarowana tą staropolską
gościnnością panna łzy wzruszenia wylewała i żalu, iż w krainie Aussich nie ma
tak cudownych, jak w tej małej, podkarpackiej wsi, ludzi.
Do pełnego
szczęścia brakowało jej tylko wytęsknionego śniegu. A my, chociaż gotowi
byliśmy spełniać jej każde życzenie, tego jednego ziścić nie umieliśmy…
Wreszcie zdesperowane, australijskie dziewczę wyśledziło w Internecie co
i jak a wyśledziwszy postanowiło namówić rodziciela by zabrał je na najbliższy od nas śnieg,
czyli do Zamościa! Coś około 150 kilometrów! Nieszczęsny tatunio (czegóż się
nie robi dla wytęsknionego gościa z drugiej półkuli) dał się namówić i pośród
marznącej mżawki odważnie pomknął z dziecięciem w siną dal. Nie było ich
kilkanaście godzin. Pogoda pogarszała się z minuty na minutę. Ze strachem
spoglądałam za okno widząc wszędzie powiększającą się lodową gładź, ludzi
wywracających się na drodze i ten nieustępliwy, pogarszający sytuację deszcz.
Zapadły ciemności. Obiad dla moich kochanych wędrowców zdążył już dawno
wystygnąć a dochodzące do mnie sms-y informowały mnie, że powolutku i po omacku
tych dwoje zagubionych w mżawce i mgle desperatów usiłuje zbliżać się do domu.
Zimowi podróżnicy wrócili po osiemnastej.
Głodni. Zmarznięci. Pełni opowieści. Okazało się, że droga w obie strony była
tak niebezpieczna, żmudna i trudna, że zaledwie godzinę mogli spędzić w
Zamościu. Zachwycić się tamtejszymi białymi widokami. Napstrykać zdjęć. Pojeździć z
dzieciakami na łyżwach na ślizgawce przy rynku. Dotknąć najprawdziwszego
śniegu. Zanurzyc w nim stopy. Ulepić z niego kulkę. Utoczyć ją w kulę mogącą stanowić brzuch mini
bałwana!
Z jakimż niedźwiedzim apetytem pożarli po powrocie
do domu gorący żurek z jajkami oraz pieczone, kurze skrzydełka! Miło było
patrzeć, gdy tak wcinali! Krwistoczerwone rumieńce na ich policzkach oraz
błyszczące oczy mówiły mi, że dobrze było ruszyć się z domu, lecz jeszcze
lepiej do niego wrócić!
Od następnego dnia pogoda za oknem nie
zachęcała już do żadnych dalszych wypraw. Zimno stało się przejmujące.
Sterczące sztywno trawy zamarzły i zamieniły się w ostre sople. Podwórze
przeistoczyło się w naturalne lodowisko i gdybym nie posypała go popiołem połamalibyśmy
nogi idąc do porannego czy południowego obrządku. Córunia mimo wszystko
zachwycała się tym odmienionym pejzażem i chętna była do choćby krótkiego
spaceru celem sfotografowania zamarzniętych w tak malowniczy sposób obiektów.
Wybrałyśmy się zatem we trzy z Zuzią na
owsianą łąkę. Zmrożone, oblodzone trawki i kłoski chrupały nam pod nogami,
łamiąc się jak zapałki. Pojedyncze, nieopadłe jeszcze listeczki wyglądały jakby
ktoś zanurzył je w przeźroczystym wosku czy bursztynie i w przypływie
natchnienia udekorował nimi drzewa i krzewy. Pięknie było i dziwnie zarazem. Cicho
i tajemniczo. Jakby przyroda w skupieniu na coś czekała. Jak gdyby czas trzymał
coś dla nas w zanadrzu…
Zuzieńka jak zwykle pobiegła ochoczo do
naszego lasku mieszczącego się tuż za niezbyt głębokim, lecz dość stromym
jarem. Po chwili dobiegł nas stamtąd jej rozpaczliwy pisk, płacz, wycie i pełen
przerażania skowyt. Pobiegłyśmy tam z córunią na łeb na szyję. Okazało się, że
psina złapała się w sidła na stoku jaru i usiłując się z nich wyswobodzić
zaplątuje się coraz bardziej. Zjechałyśmy po błocie do spętanej Zuzi i
przytrzymując się rachitycznych brzózek, usiłowałyśmy ją uwolnić. Nie była to
łatwa sprawa. Zuzia jest bardzo ciężka a drut, z którego zrobiono pętlę był sztywny,
gruby i mocny. Wreszcie udało nam się wyswobodzić oszalałą ze strachu psinkę. I
wspinając się na czworaka wyleźć na wierzch. Jeszcze tylko kalecząc sobie palce
odplątałam drut z drzewa, do którego był przyczepiony, aby zabrać go do domu i
pokazać Cezaremu, jako dowód rzeczowy niecnego postępku któregoś z tutejszych
kłusowników.
Mój mąż zdruzgotany oraz rozeźlony tym
widokiem od razu zaczął zastanawiać się, który ze znanych nam tubylców zdolny
byłby do tak okrutnego czynu. I wyszło mu, że jest co najmniej kilku
podejrzanych. Wielu tu znalazłoby się pijaczków, gotowych dla byle grosza
zrobić wszystko. Wielu jest też nieprzyjemnych, ponurych typów gustujących w
darmowym, sarnim mięsie. Prymitywni ci osobnicy kultywują tradycję kłusowniczą
z pokolenia na pokolenie i nie widzą w tym nic nagannego. A my, póki nikogo nie
chwyciliśmy na gorącym uczynku, nie jesteśmy w stanie udowodnić nikomu tych
podłych czynów ani też zapobiec następnym. Wstyd się nam jakoś zrobiło przed
australijskim gościem, tak zachwyconym dotąd tutejszymi realiami oraz ogromną
serdecznością, zaprzyjaźnionych z nami sąsiadów. Wstyd i żal, że nasza wieś i w
ogóle polska rzeczywistość ma swój awers i nieodłączny rewers. A ta zauważalna
na początku sielanka tak łatwo przekształcić się może w ponurą, średniowieczną
baśń…
Ale odejdźmy od tych niewesołych rozważań,
albowiem w drugim tygodniu pobytu u nas córuni wreszcie spadł na naszą wieś tak
upragniony śnieg. Natychmiast ubrał on rzeczywistość w baśniową, andersenowską
aurę. Rozświetlił przestrzenie brylantowymi blaskami. Otulił gałęzie drzew
puszystą pierzynką. Natomiast słupek rtęci na termometrze za oknem opadł do
minus dwunastu stopni. Tym samym prawdziwa zima rozpoczęła się na dobre a
australijskie dziewczę od świtu aż do zmierzchu, przez kilka dni napawać się
mogło tym cudownie odmienionym krajobrazem. I znowu wyruszaliśmy na długie
spacery po okolicach, ciesząc się radością kóz oraz uwielbiającej zimę Zuzi
(która na szczęście zdążyła już zapomnieć o koszmarnym, kłusowniczym
incydencie). Obserwowaliśmy stada sarenek, z gracją przebiegające nam śródleśne
drogi. Fotografowaliśmy, co tylko się dało i zwiedzaliśmy najciekawsze,
tutejsze zakątki. Wędrując, przewracaliśmy się czasami na śliskich ścieżkach a potem, pomagając
sobie we wstawaniu znowu upadaliśmy, zaśmiewając się do łez.
Udało nam się nawet pożyczyć od znajomych
sanki i piszczące z uciechy zupełnie dorosłe, lecz zachowujące się teraz jak
rozbrykany dzieciak dziewczę pozjeżdżać mogło beztrosko z tutejszych górek i
pagórków. Mogło też położyć się na śniegu i naśladując ruchami pajacyka
wyrysować wspaniałego orła. A potem, już po powrocie do ciepłego domu popijać z
radością gorącą, ziołową herbatę czy grzane wino i wpatrywać się z zachwytem w białe
krajobrazy za oknem. A potem bawić się całymi godzinami z kotami. Głaskać
wiecznie żądną pieszczot Zuzię. Zajadać gorące zupy, pierogi i gołąbki. Grać w
karty z tatą. Oglądać zdjęcia albo polską telewizję. Śmiać się z głupawych,
lecz wielce trafnych powiedzonek Ferdynanda Kiepskiego. Piec ze mną ciasta,
placki i ciasteczka. Jeść pod każdą postacią przepyszne jajka od naszych zielononóżek. Opowiadać o upalnych dniach i windserfingu w Australii. Dokładać drew do pieca, ciesząc się blaskiem ognia i
cudownym ciepłem rozlewającym się od kaloryferów…
Tak szybko minął nam ten wspólny, dobry
czas! I wreszcie przyszła nieubłagana chwila rozstania. Trzeba było oskrobać z
grubej warstwy lodu nieużywany od tygodnia samochód. Założyć łańcuchy na koła i
z ogromną ostrożnością wyruszyć po kiepsko odśnieżonych drogach na mieszczące
się za Rzeszowem lotnisko w Jasionce. A tam pożegnać się i czekać znowu z
utęsknieniem na następne odwiedziny naszego kochanego gościa z Australii…