Strony

czwartek, 24 marca 2016

Pójdę w pole…


   Na ten wiosenny, okołoświąteczny czas zapraszam Was do wspólnego śpiewania. Jak napisała ostatnio Iwona Maksiputkowa, jedna z sympatycznych czytelniczek tego bloga - "śpiew leczy bóle kręgosłupa bo zmniejsza napięcie i leczy stresy". Zgadzam sie z nią w zupełności. A przecież stresujących a nawet przerażających informacji ostatnio nam nie brakuje. Trzeba szukać sobie jakiegos wytchnienia, jakiejś radości, na którą nie ma wpływu to, co się na świecie wyprawia. Odnaleźć pole, na którym poczujemy się bezpieczni i szczęśliwi...

        Serdecznie dziękuję Iwonie za muzyczną inspirację do napisania poniższego tekstu! Inspiracją ową była przepiękna, duszoszczipatielnaja pieśń zespołu Lube pt. "Koń". W moim tekście jednak to kozy, psy oraz wiatr grają główne role. Popatrzcie na poniższy klip i posłuchajcie...




Pójdę w pole w wiosenny świat
Ze mną psy i kozy i wiatr
Przestrzeń woła nas a życzliwy czas
Daje wolność sercom a oczom blask

Och, jak dobrze biec pośród traw
Śpiewać sobie, głośno się śmiać
Tu nie widzi nikt, nie istnieje wstyd
Znowu czuję jak cudownie jest żyć

Gdzieś daleko stąd wicher zmian
Całą ludzkość pcha w groźny tan
Gdzieś daleko zgiełk, serc strwożonych jęk
Coraz większy chaos, coraz większy lęk

Niech to pole bezkresne trwa
Niech je słońce pieści i mgła
Póki pole jest, życie wciąż ma sens
I nadzieja, że gdzieś czeka smutku kres

Pójdźmy w pole w wiosenny świat
Z nami psy i kozy i wiatr
Przestrzeń woła nas a życzliwy czas
Daje wolność sercom a oczom blask

Chodźmy w pole w wiosenny dzień
Znowu młodzi jak w słodkim śnie
Ufnie pójdźmy tak w ten niewinny świat
Z nami psy i kozy i dobry wiatr…


 Oto link do podkładu muzycznego.
A piosenki w rosyjskiej, oryginalnej wersji możecie posłuchać tutaj.


   Kochani! Z okazji nadchodzących Świąt Wielkiej Nocy oboje z Cezarym życzymy Wam spokoju serca oraz cudownej, prawdziwie wiosennej pogody. Niech będzie tak ciepło i pięknie, żeby chciało się wyjść w pole i znowu tak zwyczajnie ucieszyć życiem...


niedziela, 20 marca 2016

Nowe początki…






   Oto zaczęła się nasza szósta wiosna na Pogórzu Dynowskim. Inna trochę ta wiosna niż poprzednie, ale jednocześnie podobna. Sił w nas zdecydowanie mniej, niż niegdyś, jednak nadal potrafimy cieszyć sie drobiazgami i prostym życiem Pogórzan.  Dobrze, że przez te kilka lat daliśmy radę coś tutaj zrobić. Doprowadzić do lepszego stanu nasze siedlisko. Wciąż jeszcze dużo roboty przed nami, ale teraz zabierać się do niej będziemy spokojniej, bez pośpiechu i przymusu. Bez rzucania się z motyką na słońce. Wiek i stan zdrowia robią swoje. I godzimy się już z tym, że trzeba będzie teraz mniej intensywnie żyć, pracować, marzenia niektóre zrewidować. Trudno. Jednak mimo wszystko radujemy się kolejną wiosną, bo ona jak zwykle przynosi nadzieję, impuls do otrząśnięcia się z zimowego zastania, do ponownego wzięcia się z życiem za bary.


   Wiosna nieśmiała u nas jeszcze bardzo. Gdzież jej tam do jakiegokolwiek kwitnienia?! Górski klimat sprawia, że wegetacja roślin się opóźnia. Pojawiają się gdzieniegdzie pojedyncze żółte kwiatki podbiału. Pąki na dzikim bzie coraz większe. Jednak na kurzym wybiegu brak na razie świeżej zieleni. Dlatego i kurki niosą się nie najlepiej. Zresztą jakże mają się dobrze nieść, skoro większość z nich to już kilkuletnie staruszki? Ponadto jastrzębie oraz Jacuś walnie przyczyniły się ostatniej jesieni i zimy do zmniejszenia stanu liczebnego naszego zielononóżkowego stadka.  Wiemy już, że Jacusiowy morderczy instynkt jest nie do przezwyciężenia. Niech no tylko jaka nieświadoma zagrożenia ptaszyna wyleci ponad płotem i spróbuje przespacerować się na trawniku czy pośród grządek nasz biały zbój od razu to zauważy i nim zdążymy dobiec już jest po wszystkim. Na nic łajania i nauki. Cóż, chyba przyjdzie się nam z tym pogodzić, że nie dla nas już hodowla kur.  Jednak nie martwimy się tym tak bardzo, bo i tak zamierzaliśmy zrezygnować z tej działalności. Człowiek z czasem widzi, co mu się opłaca a co nie, co go po prostu przerasta. 


   A wracając do Jacusia, to ma on tyle zalet i uroku, że jesteśmy w stanie wybaczyć mu jego łowieckie zapędy. To pełen energii i radości sympatyczny piesek, uwielbiający spacery, pieszczoty, zabawy, nas i oczywiście Zuzię. Dzięki niemu Zuzia zdecydowanie odmłodniała. Teraz obserwujemy jak piesunie godzinami uganiają się po podwórku. Obłapiają się, przewracają i tańczą. Pyski mają szczęśliwe a apetyty ogromne!


   Ano właśnie! Wraz z wiosną, jak zwykle ujawniły się na ogrodowych trawnikach zbiorowiska ogryzanych przez nasze psy kości oraz wielkie ilości psich kupek. Wzięłam ostatnio wiadro i poszłam zbierać to pozimowe bogactwo. W krzyżu coś kłuło od tego schylania, stopy pulsowały boleśnie od dreptania i po pół godzinie takiej roboty musiałam przysiąść na ławeczce w słońcu i odpocząć. Psy natychmiast ułożyły się przy mnie, wystawiając zadowolone mordki do głaskania. Ja natomiast przymknęłam oczy i łapczywie chłonęłam całą sobą te pierwsze, wiosenne promienie. Wzdychałam błogo. Mogłabym tak siedzieć i siedzieć. Jak babuleńka…


  Tydzień temu nasza Brykuska powiła parkę koźląt. Ogromnie podobnego do niej samej, czarnuszka Kleksika oraz ciemnoszarą, urodę dziedziczącą po ojcu Łobuzie Kurdybanku, Kruszkę. Maleństwa mają ogromny apetyt i bardzo dobrze, bo dają radę spijać duże ilości mleka produkowane przez wielkie, Brykuskowe wymiona. A Bryskuska jest wspaniałą, bardzo czułą i zazdrosną o swoje maleństwa matką. Tak zazdrosną, że dopiero przedwczoraj daliśmy radę wziąć jej maluchy na ręce by stwierdzić, jakiej są płci.



   Ciekawskie siwe kozule - Popiołka i Szarka chętnie obejrzałyby z bliska koźlęta. Jak tylko mogą wyciągają ponad bramką pyski by wypatrzeć co tak pomekuje cienkim głosem w Brykuskowym boksie. Na razie jednak muszą poczekać na bliższe zapoznanie. Znając charakterki naszych kóz pewni jesteśmy, że z zazdrosci mogłyby pobóść te bezbronne maluchy a Brykuska miałaby problemy z obronieniem swych dzieci przez zakusami złośliwych ciotek. Koźlaczki muszą nabrać siły i rozumu by dać radę umknąć przez ewentualnymi atakami niedobrych kozulek. Potrzeba na to czasu i serdecznej matczynej opieki. Na tym im, na szczęście, nie zbywa.


   Na razie na dworze jest zbyt zimno by Brykuska mogła wyjść ze swoimi koźlętami na spacer. Codzienne nocne przymrozki sprawiają, że ziemia jest twarda a kałuże pokryte lodem. Wieje wiatr polarny i podczas spacerów przenika nas na wskroś. To jednak nie przeszkadza, by od czasu do czasu na te przechadzki się wybierać. Psy i siwe kozy szaleją ze szczęścia, gdy tylko otworzymy bramę i zawołamy je za sobą. Zwierzaki biegną na wyścigi! Skaczą, robią dzikie susy, mkną przed siebie opętane wolnością, słońcem i przestrzenią. Uśmiechamy się na ich widok. Uśmiechamy do siebie. Słonko rozświetla myśli, nasze włosy i zwierzęcą sierść. A rozchichotany, marcowy wiatr pcha nasze stado uparcie do przodu.




   A więc idziemy powoli, pod rękę – w kolejną wiosnę, w życie, które woła nas i śpiewa, że jeszcze może być dobrze i pięknie. Od wschodu do zachodu słońca...


niedziela, 13 marca 2016

Siła odrodzenia...






   Patrząc na sinobure, tonące omalże co dzień w mlecznej mgle przestrzenie za oknem trudno uwierzyć, że wiosna przezwycięży wreszcie ten marazm i pokoloruje rzeczywistość we wszystkie odcienie zieleni, błękitu i żółci. A jednak tak właśnie się stanie. Jak co roku. Także człowiek pogrążony w kołowrotku zmartwień, bolączek i niemocy odnajdzie w końcu w sobie energię, aby pójść do przodu, wtopić się zgodnie w nową rzeczywistość i działać, bo w działaniu sens. 


   W naszych okolicach niewiele jest na razie oznak wiosny. Ot, widać już od kilku tygodni bazie na wierzbach. Pojawiają się też maleńkie pączki na brzozach, leszczynach i bukach. A w poszyciu leśnym dostrzec można pierwsze, nieśmiało wychylające się spod warstwy ubiegłorocznych liści trawki oraz strzępiaste listki żywców i zawilców. Jednak czuła mgła otula jeszcze te delikatne roślinki tkliwym bezczasem i nie pogania do otwarcia oczu na dobre. Na wszystko przecież przyjdzie pora…


   
A myśląc o tym przypomniałam sobie nasze australijskie wiosny. Obejrzałam zdjęcia, na których najwyraźniej można było dostrzec siłę i piękno tej najmilszej pory roku. Niesamowitą moc odrodzenia tego, co wydawałoby się, że na zawsze już jest stracone.




   Latem 2009 roku, w Australii, w stanach Wiktoria i Nowa Południowa Walia miał miejsce największy w dziejach tego kraju pożar. Szybko rozprzestrzeniająca się ściana ognia, niby ogromny taran bezlitośnie szła przez lasy, miasta, wioski i drogi. Pozostawiała za sobą wypalone kikuty drzew, obrócone w perzynę domostwa, stopione baniaki na wodę, wraki samochodów a przede wszystkim martwe zwierzęta i ludzi… Walec ognia posuwał się błyskawicznie i zależnie od wiatru niespodziewanie zmieniał kierunek tak, że mieszkańcy tamtych okolic nie mieli najmniejszych szans na ucieczkę. 



      Prawie pięć tysięcy osób straciło domy. Kompletnie zniszczonych było 1200 domów. Ogień strawił 350 tysięcy hektarów pastwisk i winnic. Zginęło wówczas prawie dwustu Australijczyków. Natomiast ci, którym udało się przetrwać stracili dorobek całego życia. 




   Razem z Cezarym wstrząśnięci tymi wydarzeniami oglądaliśmy relacje z nich w telewizji. Patrzyliśmy w twarz straszliwej grozie siedząc w naszym bezpiecznym domu i mimo upału zamykając okna, ponieważ w powietrzu unosił się wywołujący kaszel i łzawienie oczu smog. To wszystko działo się kilkadziesiąt kilometrów od nas. Daleko, ale i blisko biorąc pod uwagę siłę rozszalałego pożaru. Spikerki i spikerzy telewizyjni próbując na bieżąco opowiadać o tragedii płakali, nie umiejąc zachować spokoju i profesjonalnej obojętności w obliczu tak przerażających zdarzeń.  Nierzadko relacjonując stali kilkaset metrów od pomarańczowej góry ognia a ich twarze oświetlała łuna i osmalał czarny pył. Strażacy przeganiali ich stamtąd czym prędzej, bo niebezpieczeństwo dostania się w centrum zniszczenia było ogromne.  Stopiony asfalt pękał i otwierał się niby skorupa wielkiego orzecha. Kadłuby popalonych, pozbawionych wszelkich gum i plastików aut tarasowały szosy. Karetki pogotowia krążyły bezustannie. Wolontariusze setkami przynosili do punktów weterynaryjnych poparzone kangury, walabie i koale. Wszyscy potrzebowali natychmiastowej pomocy, wsparcia, ratunku, miejsca, gdzie mogliby znaleźć tymczasowe choćby schronienie.  Pożar wciąż nie dawał za wygraną. Płomienie zabijały ludzi z odległości 150 metrów.  Kule ognia spadały z nieba a wiatr, niczym tornado rozprzestrzeniał kolejne zarzewia płomieni. Pełne lotnych, łatwopalnych olejków eukaliptusy eksplodowały, siejąc wokół miliardy parzących iskier. Wydawało się, że nigdy to piekło na ziemi się nie skończy. Wreszcie premier Australii, Kevin Rudd w swym pełnym emocji wystąpieniu drżącym z ogromnego wzruszenia głosem ogłosił dzień żałoby narodowej. A trzeba Wam wiedzieć, iż  w Australii, tym nawykłym do klęsk żywiołowych kraju, ojczyźnie twardych, bohaterskich i odważnych takie rzeczy ogłasza się bardzo rzadko… Tak, smutne to było lato…




   Kilka miesięcy potem, wiosną tego samego roku (a wiosna w Australii zaczyna się we wrześniu a kończy w listopadzie) pojechaliśmy z Cezarym by obejrzeć pogorzeliska i dowiedzieć się, co przetrwało a co na zawsze zniknęło z powierzchni ziemi. Nieraz bowiem odwiedzaliśmy te tereny wcześniej. Wtedy, gdy pełne były życia, zieleni, śmiechu beztroskich Australijczyków, atmosfery pogody i luzu, szlaków obfitujących w ciekawe do obejrzenia zakątki, budowanych z drewna urokliwych miasteczek, łąk malowanych bogactwem kwiatów, buszu tętniącego życiem. Pamiętaliśmy to wszystko i baliśmy się ujrzeć ogrom zniszczenia po pożarach. A jednocześnie chcieliśmy to zobaczyć z bliska, sfotografować, zapamiętać, oddając w ten sposób cześć tej krainie i szukając w oceanie pogorzelisk najmniejszych oznak życia. Życia dającego nadzieję…





  Odwiedziliśmy kilka naszych ulubionych miejscowości: Marysville, Lake Mountain oraz Kinglake. To górskie, położone w obrębie parków narodowych miasteczka. Popularne, weekendowe miejsca wypoczynkowe mieszkańców Melbourne. To, co tam ujrzeliśmy kazało nam stąpać po tej poranionej, sczerniałej ziemi w pełnym szacunku i smutku milczeniu. Czuliśmy się jak na ogromnym cmentarzysku. Wokół trwała wciąż dziwna cisza. Nie słychać było śpiewu ptaków ani śmiechu dzieci. Nieliczni mieszkańcy krążyli po pogorzeliskach usiłując jakoś je posprzątać, przygotować miejsce pod budowę nowych domów. Wstydliwie ocierając łzy wzruszenia wtykali flagę Australii między te straszne gruzowiska, czerpiąc z jej obecności poczucie dumy oraz nie poddającej się niczemu siły. Oto ich ojczyzna. Jakże mogliby opuścić to tak bliskie sercu miejsce, gdzie rodziły się ich dzieci i marli dziadowie?  To nic, że z ich cmentarzy nie ocalały drewniane krzyże a nagrobki przywaliły tony cegieł i żelastwa.  Liczyło się tylko to, by jak najszybciej zapomnieć o tragedii minionego pożaru, ogarnąć się i znowu żyć, jak dawniej, na przekór bólowi serca, na przekór łzom… 





   Nie chcieliśmy przyglądać się im nazbyt ostentacyjnie by nie pomyśleli, iż jesteśmy jakimiś ciekawskimi, pozbawieni uczuć paparazzi albo, co gorsza, hienami cmentarnymi, chcącymi uszczknąć dla siebie cokolwiek z tego pełnego zgrozy miejsca. Wokół bowiem walało się mnóstwo przedmiotów, które niegdyś mogły być ozdobami czy też częścią wyposażenia domów. Teraz jednak zamieniły się w bezużyteczne skorupy, w osmalone cienie samych siebie, w pomniki minionego, tak zwykłego do niedawna i bezpiecznego życia…




   Wreszcie w tej ogromnej martwocie oczy nasze zwróciły się na odradzające się pastwiska. Zauważyliśmy tam pasące się jak gdyby nigdy nic konie i owce. Trawa była tam równie zielona jak niegdyś. A może nawet zieleńsza? Zdało się nam, że klęska pożaru pozwoliła przyrodzie nabrać nowej energii  i nasycenia kolorów. 



   Spojrzeliśmy na olbrzymie paprocie i drzewa. Na wspaniałe, nieulękłe, niezniszczalne eukaliptusy, które mimo, iż na zewnątrz były czarne i wypalone, to rdzeń wciąż miały pełen żywo krążących soków i zgodnie z porą roku postanowiły odrodzić się jaskrawą zielenią maleńkich, oplatających je listków. Krążyliśmy w tych czarnych, pełnych powalonych pni lasach i pełni wzruszenia dotykaliśmy świeżego listowia. Przeczesywaliśmy długie włosy traw wyrastające z kikutów trawodrzew. Gładziliśmy cuchnące spalenizną, umęczone eukaliptusy dziękując im za tę siłę, za nadzieję, która nie powinna umrzeć nigdy… I po raz kolejny doszło do nas, jak niezwykła jest ta kraina, która nie poddaje się nigdy. Jak wspaniali są jej mieszkańcy, którzy nie oglądając się na żadną pomoc, w najgorszym położeniu zachowują w sobie siłę i zakasują rękawy by odbudować wszystko i znowu zwyczajnie żyć.


   Następnego poranka, chcąc odetchnąć po trudnych emocjach poprzedniego dnia oraz znaleźć gdzieś proste, niewinne piękno nie dotkniętej pożarem wiosny wyruszyliśmy do odległego od naszego domu o około 200 kilometrów Wilsons Promontory. Wilsons Promontory to półwysep, pełen dzikiej przyrody, ciągnących się kilometrami wybrzeży i skalistych, porośniętych skrubem i eukaliptusami gór. Byliśmy już w tych okolicach po wielekroć i za każdym razem przywoziliśmy stamtąd mnóstwo pozytywnych wrażeń oraz wspaniałych zdjęć. 




- Tak, na Wilsons Promontory nasze dusze doznają ukojenia. Płuca znowu odetchną czystym powietrzem a niezmienione od zeszłego roku góry, zatoki i rzeki pokażą na nowo swe baśniowe uroki – szeptaliśmy, mknąc szerokimi szosami na południowy wschód stanu Wiktoria.



  Jednak zanurzając się w poprzedzającą półwysep krainę Gippslandu z przerażeniem i przygnębieniem odkrywaliśmy, iż jakiś czas temu pożary szalały także i tutaj. Na poboczach nadal stały przerażajace wraki samochodów a lasy naszego ulubionego, górniczego miasteczka Korrumburra również pełne są spalenizny i żałobnej czerni. Mknęliśmy więc czym prędzej przed siebie szczelnie zamykając okna w samochodzie, bo chociaż od pożarów w tych stronach minęło kilka miesięcy, to w powietrzu wciąż unosił się szczypiący w oczy zapach dymu.


  I wreszcie jest! Jest nasze ukochane Wilsons Promontory. Pocąc się i dysząc wspięliśmy się na jego najwyższy szczyt, Mount Oberon (558 m. n.p.m.) i stamtąd podziwialiśmy otaczające nas fantastyczne widoki. 



   

   Będąc tak wysoko łatwo oderwaliśmy się od trosk i smutków świata. Stąd wszystko zdawało się nie tak istotne, nie tak trwałe jak tam, na dole. Bo w dole odcieniami indygo i turkusu spokojnie falował wspaniały ocean a białe, migotliwe obrąbki fal wyglądały z tej wysokości niby falbanki na sukni księżniczki. Pachnący solą morską i olejkiem eukaliptusowym wiatr radośnie powiewał naszymi włosami, zrzucał czapki z głów, zatykał oddech w piersiach.  Odpoczywający obok nas na skałach wędrowcy z pełnym zachwytu uśmiechem wpatrywali się w przestrzeń, pozdrawiając się przyjaźnie i żartując . Gdzieś w dali wychylały się z otchłani wody dziwacznych kształtów wysepki, ponad którymi fruwały ciemne kropeczki ptactwa. Porastające wybrzeża niebotyczne eukaliptusy wyglądały z góry niby maleńkie krzaczki. Pośród nich coś tajemniczo się złociło i żółciło. Jakby przestrzeń jaśniała i drgała czymś delikatnie. Nie pamiętaliśmy byśmy kiedyś już widzieli takie zjawisko. Cóż to takiego? Postanowiliśmy czym prędzej sprawdzić. 




   Zeszliśmy z góry i wsiedliśmy w naszego jeepa a po około pół godzinie krążenia zawiłymi dróżkami półwyspu odkryliśmy co było przyczyną tego tajemniczego zjawiska. Okazało się, że trafiliśmy tu w najlepszy z możliwych czas. Oto wiosną ogromne połaci rosnących tu trawodrzew (Grass tree) zakwitają w formie ogromnych, jasnożółtych pałek. Gdybym miała porównać je do czegoś znanego z Polski powiedziałabym, że to coś w rodzaju pałek tataraku tyle, że kilkanaście razy większych od nich i nie pokrytych zwartym, brązowym meszkiem, ale tysiącami drobniutkich, puszystych, żółtych kwiatków, między którymi żwawo uwijały się mrówki, osy i motyle. Wiele razy dotąd zdarzało nam się podziwiać te wspaniałe rośliny, ale nigdy jeszcze nie widzieliśmy ich w fazie kwitnienia. Pstrykaliśmy więc zdjęcie za zdjęciem i wędrowaliśmy coraz dalej i dalej w poszukiwaniu nowych olśnień. Napotkaliśmy kwitnące na pomarańczowo-różowo, podobne do okrągłych szczotek banksje. Widzieliśmy łąki pełne młodych paproci, różnokolorowych kwiateczków i buszujących wśród nich pojedynczych walabi. A nieopodal zgraje hałaśliwych papug flirtowały ze sobą bezwstydnie w gąszczu oliwkowozielonego listowia eukaliptusów.






   Nareszcie zatem znaleźliśmy obraz upragnionej wiosny. Zaskakującej, zachwycającej, niewinnej, pachnącej i słodkiej. Dalekiej od smutków i grozy świata, pełnej blasku i nigdy niegasnącej nadziei. I po raz kolejny pojęliśmy, że życie wciąż potrafi nas mile zaskakiwać, a na świecie nadal są dobre, radosne krainy. Dostrzegamy je tym wyraźniej, im dłużej przyszło nam na nie czekać i im więcej mgły bólu czy smutku oplatało nas pierwej. Krainy owe istnieją niezależnie od tego, co w danej chwili nas przygnębia i spowija woalem niemocy. A siła tych krain ożywa wiosną, która prędzej czy później przychodzi wszędzie i jest jak najserdeczniej witany, wytęskniony gość, co przynosi w darze moc, ciepło, nadzieję i odrodzenie.


   A jak skończyła się tamta nasza wyprawa na Wilsons Promontory? Otóż w drodze powrotnej pojechaliśmy jeszcze na pobliskie wybrzeże. Zatrzymaliśmy się tam by przeczekać pierwszy, wiosenny deszcz. Warto było czekać bo ledwo skończyło padać na niebie pojawiła się wspaniała, wyrazista tęcza. A może nawet dwie tęcze?!:-))