- Czarek, a pamiętasz jak byliśmy w tej
chińskiej restauracji w City? – zapytałam
z głupia frant mego podrzemującego lekko męża, który ilekroć rzuca
palenie popada w dziwaczny stan pół snu, pół jawy
- Co, co mówiłaś?
– nagle obudzony poruszył się gwałtownie i przetarł nieprzytomne oczęta
- No wiesz, o
jedzeniu mówiłam… - odparłam przebiegle, wiedząc, że w fazie odwyku moje
szczęście ma zaiste koński apetyt
- A co byśmy
zjedli? – nabrał wigoru Cezary i rzeźko wstał z fotela, ziewając przy tym
donośnie
- W lodówce są kanapki z salami. Możesz zjeść,
jak jesteś głodny. Nawet Ci je chętnie przyniosę. Ale przedtem powiedz mi, czy
pamiętasz co i za ile zjedliśmy kiedyś w tej fajnej chińskiej knajpce w
centrum Melbourne? – kontynuowałam temat, bom przecie obiecała, że napiszę o
australijskich smakołykach i kulinarnych
pozytywnych zaskoczeniach, które spotkały nas w kraju psów dingo.
- Mówisz pewnie o
tej restauracji „All what you can eat”? – zapytał już tym razem całkiem przytomnie
Cezary
- O ile pamiętam,
to na osobę płaciło się tam około 17 dolarów. A co jedliśmy? Cuda, cudeńka! Ale
po co pytasz? Przecież masz lepszą pamięć ode mnie!
A ja rzeczywiście powoli przypominałam sobie
wszystko. Patrząc w roztargnieniu, jak moje „ wygłodzone biedactwo” pochłania
kolejną kanapkę z wędliną zobaczyłam nas, sprzed kilku lat, jak siedzimy w
chińskiej knajpie i jak wariaci pożeramy ogromne ilości jedzenia.
Lokale typu „All what you can eat” to
wynalazek w sam raz dla takich jak my, łakomczuchów. Otóż za niewielką opłatą
możesz tam nawcinać się do woli. Można zjeść tyle, ile da się radę zjeść! Na
tym właśnie polega idea tych restauracji. Nie mam pojęcia, czy występują one w
innych krajach, ale w Australii są dość popularne.
Kelnerzy wciąż
tylko donoszą kolejne dania. Miseczka za miseczką. Talerz za talerzem. A
wszystko pyszne. A wszystko pięknie podane. A jak to było w owej chińskiej
knajpce? Już opowiadam.
Najpierw wniesiono zupę jarzynową z
makaronem sojowym. To było danie bardzo sycące i właściwie po nim można się już
było poczuć najedzonym. Ale przecież nie wypada poprzestać na zupie, skoro
można a nawet należy zjeść jeszcze mnóstwo, czekających w kolejce potraw!
Potem wjechały cudne pierożki. Przed naszymi
oczami pojawiła się mnogość pierogów z maki ryżowej z przeróżnymi nadzieniami i
sosami. Na słono i na słodko. A wszystko w plecionych, bambusowych miseczkach
(takie miseczki dają możliwość odgrzewania potraw nad parą).
Następnie na stole objawiły się kurze łapki
w sosach sojowym, ostro-kwaśnym oraz łagodnym, grzybowym. Danie to wyglądało
nieco dziwacznie, ale my, jako wędrowcy nie wzdragający się przed niczym
odważnie spożyliśmy owe odnóża. I co? Oj, dobre to było bardzo!
Jak już zmogliśmy łapki, to śliczna Chinka przyniosła
pieczoną kaczkę w sosie śliwkowym z chrupiącym apetycznie między zębami
sezamem. Do tego, rzecz jasna, ryż. Na szczęście prócz drewnianych pałeczek dano
nam do dyspozycji także widelec i łyżkę. Nie jesteśmy zbyt dobrzy w operowaniu
tradycyjnymi, chińskimi patyczkami!
Po kaczce popatrzyliśmy na siebie z Cezarym
bardzo wymownie. Nasze brzuchy były pełne i nieprzyzwoicie wprost wydęte. Nasze
oczy jednak wciąż jeszcze by jadły i jadły, tym bardziej, że pracowita
kelnereczka właśnie lawirowała zgrabnie między stolikami, donosząc nam czarki z
kolejną zupą i z zatopionymi w niej chrupiącymi kawałeczkami bambusa, kurczaka
i kukurydzy.
Mój przewód pokarmowy był boleśnie przepełniony.
Oddychałam szybko, czując dziwną senność i ociężałość w rozciągniętym
do granic możliwości żołądku. Stęknęłam i dyskretnie rozpięłam zamek błyskawiczny w spódniczce. Z zazdrością popatrywałam na męża, który dzielnie
podnosił pokrywkę następnej, podanej mu miseczki…Dobiegał z niej niezwykły,
ciekawy zapach. To było coś jakby cytryna w połączeniu z pieczenią wołową oraz
z jakimiś nieznanymi mi ziołami.
- Może jednak
spróbujesz? – zapytał mój ukochany, podnosząc do ust wąski pasek mięsa,
pachnący apetycznie cytrusami
- Zobacz, jakie
to pyszne… - kusił nadal, śmiejąc się z mojej zbolałej miny
Ale ja mogłam już
tylko pić herbatę jaśminową, którą w zgrabnych, porcelanowych imbryczkach
donoszono nam już kolejny raz. Pić chciało się niemożebnie! I marzyło mi się
też jakieś łoże w stylu rzymskim, gdzie mogłabym wyciągnąć znużone obżarstwem
członki i w tej wygodnej pozycji ewentualnie kosztować kolejnych
smakołyków. Bo, oczywiście, nie był to
jeszcze koniec uczty!
Na stole pojawiły się właśnie maleńkie,
zgrabne ciasteczka i owoce. A więc, chociaż bardzo już cierpiąca, poświęciłam
się i skosztowałam anyżowego ciastka oraz nieznanego mi smacznego owocu ( do
tej pory nie wiem, co to było – miało biały, słodki miąższ a nakrapiane było
czerwonymi plameczkami i smakowało delikatnie kwaskowato i orzeźwiająco – może ktoś z Was jadł coś takiego i wie, co to?)
Wreszcie i Cezary miał dość. Ze smutkiem ogarnęliśmy wzrokiem wnętrze
pełnej gości restauracji. Ludzie wcinali, aż im się uszy trzęsły! Pewnie mieli
już wielokrotną zaprawę w pochłanianiu takich mas jedzenia. A my, biedactwa,
dysponowaliśmy zaiste, zbyt mało rozciągliwymi żołądkami.
Gwar śmiechów, rozmów
a nawet głośnego siorbania dochodził nas z sąsiedniego stolika. Przyjrzeliśmy
się dyskretnie tym ludziom. Było to grono przyjaciół w wieku około trzydziestu
lat, reprezentujących różne rasy i typy osobowości. Rubaszny blondyn w jednej
ręce trzymał rumiane, kurze skrzydełko a drugą przytulał kruczowłosą, milczącą
piękność o polinezyjskiej urodzie. Jego kolega z przeciwka – czarnoskóry
przystojniak podobny do Willa Smitha, mlaszcząc i siorbiąc pił zupę wprost z
czarki. Ruda dziewczyna, wyglądająca mi na Irlandkę śmiała się głośno, ukazując
przy tym wielkie, zdrowe zęby.
A my, z uwagi na
dobijające nas przejedzenie, musieliśmy już, niestety, opuścić to wesołe, nie znające umiaru
towarzystwo i powlec się ociężale do naszego samochodu, który niebacznie
zostawiliśmy bardzo daleko, bo aż kilka przecznic stamtąd!
- Czaruś! Może
byśmy zjedli po zupce chińskiej? – moje wspomnienia zakończyły raptem donośne
burczenia, dobywające się z wnętrza mego brzucha.
- No pewnie! Głodnego pytają! – zawołał z
entuzjazmem mój ślubny i dodał rzeczowo
- Jak się dosypie
do chińskiej zupki trochę suszonej pietruszki i prawdziwków, to zrobi się z
niej wspaniała potrawa! Prawie jak w prawdziwej, chińskiej restauracji!:-)
Tez mamy takiego dyzurnego Chinczyka niedaleko nas. Mozna jesc u niego dwojako, albo normalnie zamawiac, albo tzw.bufet, czyli za stala oplata jesz, ile mozesz. Tyle, ze obowiazuje samoobsluga, bierze sie z podgrzewanego bufetu, co i ile sie chce.
OdpowiedzUsuńZawsze wydaje mi sie, ze zjem wiecej, ale i moj zoladek nie rozciaga sie w nieskonczonosc. Czasem rezygnuje ze sniadania, zeby miec wiecej miejsca na te chinskie pysznosci, ale nie przynosi to pozadanego skutku. No nie da sie!
Właściwie teraz uświadomiłaś mi, że szwedzki stół to, to samo. Je się, ile się chce.
UsuńA my z Cezarym bardzo rzadko jadaliśmy w restauracjach, dlatego też tamten raz zapamiętałam tak wyraźnie.
I o ile pamiętam, to wówczas po powrocie do domu waga pokazała mi o dwa kilo więcej! Czyli musiałam potem odkupić swoje obżarstwo jakimś codziennym, niemiłym wyrzeczeniem w rodzaju rezygnacji z chleba czy pysznej, nowozelandzkiej czekolady....
oj tak...bufetowe jedzenie u chińczyka....u nas tez bardzo popularne w czasie lunchu. Płacisz 5-10 funtów i jesz ile chcesz. Narobiłaś mi Olga takiego smaka na kaczkę, że juz nie moge..hehe....nikt tak dobrze nie przygotuje kaczki jak chińczycy, ale nie ci z HongKongu bo oni to z wnetrznościami gotuja fujj..;)
OdpowiedzUsuńMy się ostatnio raczymy dość często rosołem z kaczki. Ma intensywny, oryginalny smak i jest bardzo sycący, z uwagi na kaczy tłuszczyk.Ale na pieczoną kaczkę też mam chętkę, taką z chrupiącą skórką, prażonym sezamem i z rodzynkami w środku...:-))
UsuńA mi smaka narobilas na dim sum, bo oboje z Mausem przepadamy za tymi pierożkami :) nawet miałam juz je dziś kupić... intryguje mnie ten owoc. może dragon fruit? nigdy nie jadłam więc strzelam...
OdpowiedzUsuńA wiesz, że to mógł być ten dragon fruit? Obejrzałam sobie własnie jego zdjęcia w necie i chyba rozpoznałam podejrzanego! Tylko kropeczki ma czarne a ja pamiętałam czerwone - to jednak chyba moja pamięć ma jakieś luki, a może tamtejsze obżarstwo zaćmiewało mi poprawne widzenie...
UsuńA dim sum pyszne są jak licho!:-))
Fajnie jest to powspominać. ja byłam ostatnio u takiego chińczyka w Holandii i faktycznie: pęc można:) Lubie chińskie jedzonko, ale nie za często. Poza tym, ja raczej wszystko lubię, co po mnie widać:(
OdpowiedzUsuńŚwietnie piszesz Olgo:)
Ojej! Widać, nie widać - już coraz mniej się tym przejmuję. Człowiek jest jak gąbka. Raz nabiera ciałą, raz je traci. Nie jest nudno!
UsuńA jedzenie to jedna z podstawowych przyjemności oraz największy nałóg! No bo zobacz, palenie rzucisz i jakoś żyjesz (C.powiedziałby obecnie, co to za życie:-)
Ale jedzenia nie rzucisz,bo zejdziesz rychło z tego padołu, stając się kościstym przysmakiem dla robaczków!:-))
My tez jestesmy zarloczkami, ale niestety moj p. nie preferujue knajpowego jedzenia wiec gotujemy sami.
OdpowiedzUsuńProwadzimy raczej taka tradycyjna polska kuchnie, chociaz ja lubie eksperymentowac i czesto z przyjaciolmi odwiedzamy rozne egzotyczne restauracyjki.
Knajpy- bufety staram sie omijac, bo tam to faktycznie obzarstwo na calego.
Ja tez jestem rosolowym narkomanem, tak jak Twoj Cezary:))))
I my zazwyczaj przyrządzaliśmy sobie posiłki w domu czy też na świeżym powietrzu. Było taniej i zdrowiej.A rzadko robiliśmy sobie wypady do jakiejś knajpki, żeby popróbować innych smaków i po prostu odpocząć od domowych garów!
UsuńTakże i w AU rosół był naszym ulubionym daniem. A żeby dostać odpowiednią, rosołową kurę nie wahaliśmy się jechać nawet dwudziestu, trzydziestu kilometrów, do dobrze zaopatrzonego w świeży drób sklepu.
Pozdrowienia dla wielbicielki rosołków! Może razem stworzymy klub "wesołych rosołowców?!:-))
Dobrze, że mnie tam nie było. Umarłabym z przejedzenia. Fajnie tak smakować różności. Zapisz do klubu "wesołych rosołowców" i mnie
OdpowiedzUsuńŁakomstwo to zguba ludzkości, ale jakże przyjemna to zguba...:-))
UsuńA o klubie "wesołych rosołowców"może pomyślę więcej w wolnej chwili, bo czemuż by ta szczytna idea nie miała się oblec w ciało?!
Hej!))
W mojej okolicy, nie ma czegoś takiego i dobrze :)
OdpowiedzUsuńAle w hotelach szwedzki stół to norma i biorąc tylko po okruszku tego i tamtego, czuję się jak wieloryb na plaży. Jedzenie nie do przejedzenia, ile to ludzi można by tym wykarmić ? :)
A chińskie jedzenie, ale takie dobre, to baaardzo lubię :)
Czasem warto zgrzeszyć takim obżarstwem, by potem było co wspominać.Niekiedy nawet rusałki mają chęć by choć na chwilę zaznać rozkoszy bycia foczkami...Nie da się żyć samą wzniosłą myślą - a szkoda...
UsuńA chińszczyzna bywa naprawdę znakomita. Warto by było się co nieco od skośnookich poduczyć.Oczywiście za wyjątkiem użycia w kuchni jako przyprawy psów, kotów, mózgów małp i zgniłych jajec!:-))
Bardzo niebezpieczne sąsiedztwo dla naszych talij, i w nałóg można wpaść; właściwie to nie znam za bardzo chińskich potraw, ostatnio zrobiłam sobie kapustkę kim-czi, ale to nawet nie chińska, tylko koreańska; pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńWarto spróbować innych, nowych smaków. To taka podróż po świecie zmysłów. To dodanie kolorytu codzienności. A że talia troche na tym cierpi? Wszystko ma swoją cenę! Grunt, że dusza w błogostanie!
UsuńSerdeczności!:-)
Heh, przy takich okazjach zawsze przeżywamy mocniej fakt, jak wielu potraw już nie byliśmy w stanie zmieścić, niż to, co udało się spałaszować! I oboje jesteśmy mistrzami w "jedzeniu oczami" :DDDD
OdpowiedzUsuńCezaremu życzymy siły i uchylamy z szacunkiem kapelusza.
Pzdr.
Jedzenie oczami jest bardzo dobre dla zdrowotności naszych brzuchów i utrzymania młodzieńczych figur.
UsuńSą i tacy, co żyją ponoć samym światłem! Ci,pewnie nie mają żadnych problemów z włanianiem dowolnych ilości fotonów a potem nie cierpią też w procesie ich trawienia!:-)DDDD
A Cezary cierpi lecz trwa nadal w swym szczytnym postanowieniu. I z braku nikotyny je, śpi, śpi, je...Niekończąca się historia!
Cieszymy sie, żeście znów tu zawitali i głos wyraźny dali!
Pozdrowienia!
Na życie światłem się nie zgadzamy!!! Jedzenie to nie tylko odżywianie ale i frajda, zresztą z Waszego tekstu wynika, że świetnie o tym wiecie!
OdpowiedzUsuńPrzed Cezarym chylimy kapelusza jeszcze niżej, bo my w takich razach nie tylko jemy i śpimy, śpimy i jemy, ale potrafimy też skakać do gardła :(
Pzdr.
PS. Jesteśmy święcie przekonani, że to najgłupszy ze wszystkich trapiących ludzkość nałogów, co nie zmienia faktu, że równie trudny do wyleczenia jak inne...
Co do skakania do gardeł, to i to zapewne nastąpi - w następnej fazie odwyku!Nie raz to przerabialiśmy a węc już teraz drżę przed owym nieuchronnym czasem powarkiwania!:-)
OdpowiedzUsuńA jedzonko kochany i kochać nie przestaniemy, gdyż coś z tego życia przecież mieć trzeba! Jest wprawdzie sporo takich "cosiów", ale pobudzają one zupełnie inne zmysły.
Hasło dnia zatem! - Nie pozostawiajmy żadnego zmysłu odłogiem!:-))
Jak dla nas - hasło tysiąclecia :D
OdpowiedzUsuńPzdr.
:-)))
UsuńJa właśnie pożarłam sporo kruchych ciasteczek, pieczonych wczoraj z Zosią. Musiałam się upewnić, czy dobrze wyszły.
OdpowiedzUsuńPysznie opowiadasz :)
Jak cudne są wspomnienia i ...marzenia o przyszłych rozkoszach stołu.
UsuńWitamy serdecznie w naszych progach!:-)
Witajcie,ja też jestem smakoszem rosołków co tydzień gosci on na naszym stole pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńWitaj! Bo rosół to magiczna zupa i uzalezniająca i lecznicza. Jak tu wiec jej nie lubić?
UsuńPozdrawiamy!:-)