Strony

piątek, 30 listopada 2012

Słoneczne wędrówki po okolicach



   Wczoraj i dzisiaj, korzystając z ostatnich, słonecznych dni przed zapowiadanym nadejściem deszczy i śniegów wybralismy się z Cezarym na przechadzki i przejażdżki po okolicach.
W czwartek testowaliśmy naszego rumaka z napędem na cztery koła, jeżdżąc po wertepach, błotach i pobliskich rzeczułkach. Uwielbiamy takie jazdy jeszcze z Australii a do tej pory nie było tutaj okazji, by sobie tak poszaleć. Nasz siwy konik spisał się naprawdę nieźle, wobec czego mamy nadzieję, że i zimą da radę wjechać pod górę bez ślizgania się i konieczności zakładania znienawidzonych przez nas łańcuchów.

   Dzisiaj, z kolei, bardzo długo wędrowaliśmy sobie kilometrami po wspaniale oświetlonych promieniami słonka wzgórzach, dolinach i polnych drogach. Mieliśmy wiele godzin oddechu od mniejszych i większych trosk pozostawionych za sobą w tyle. Nasze oczy odpoczęły od migotania ekranów komputerów a uszy od nieustannych piań kłotliwych kogutów i wrzasków nie niosących się teraz a wciąż markujących to, kur zielononóżek.
   Nasze nogi obute w niezawodne gumowce bez problemu przemierzały błotniste gościńce i wilgotne paryje. A my, uzbrojeni jak zawsze w aparaty fotograficzne paśliśmy oczy i serca tą wolnością i przestrzenią bez granic!





   Nasza Zuzia była przeszczęśliwa i uganiała się po polach, wypatrując w oddali sarenek, za którymi uwielbia biegać lecz ich nigdy nie dogania. Ma ta psina tyle energii i radości w sobie, że i nam się udziela i czasami biegniemy za nią, nie czując zmęczenia w nogach i troszkę już zaawansowanego wieku na karku. W takich chwilach w uszach świszcze nam wiatr a w oczach błyszczy znów odnaleziona młodość.

   A gdy Zuzi chce się pić albo ochłodzić w wodzie, to dopada byle kałuży czy bajora i pada weń, chłepcząc i rozkoszując się kąpielą.


Nam też  chciało się pić, bośmy się
od tych biegów spocili, aleśmy nic do picia ze sobą nie wzięli, więc musieliśmy się obejść smakiem. Popatrywaliśmy więc tylko z zazdrością na psinę, która sobie nie żałowała!:-))


  A więc znowu przed siebie, bo droga wiodła nas w kolejne nieznane. Mieszkamy na styku dwóch wsi, leżących na Pogórzu Dynowskim - Kosztowej i Drohobyczki. Mnóstwo tu niezamieszkałych, siegających aż po horyzont przestrzeni, lasów bukowych i sosnowych, brzozowych zagajników, bezkresnych ugorów i wytrwale zarastających wszystko chaszczy. Czasami mijaliśmy świeżo zaorane pola, których widok świadczył o tym, że komuś się tu jeszcze chce, na szczęście, dbać o ziemię, uprawiać ją i zasiewać.



   Wchodziliśmy w malownicze, piaskowo-gliniaste jary, które przypominały nam te z okolic nadmorskich - z Karwii i Jastrzębiej Góry. Wyrastały na nich gdzieniegdzie jakieś pnące poziomki czy porosty.





















A znowu potem wspinaliśmy się wytrwale w okolice, gdzie było widać rozległą panoramę na widoczne w oddali domy mieszkalne i zabudowania gospodarcze.

Czasami zatrzymywaliśmy się przy jakiejś brzozie czy buku, by przyjrzeć się im z bliska... Dostrzegaliśmy niekiedy dziwne grzyby, porastające pnie drzew. A raptem zachwycał nas czubek sosny...
 


Zboczywszy z naszej drogi, znaleźliśmy mały, zadbany staw hodowlany , z postawioną obok porządnie wiatą, z huśtawką, pomostem dla rybaków a nawet ze strachem na wróble, strzegącym pilnie tego miejsca.Mógłby ten staw być niezłą atrakcją turystyczną dla Drohobyczki ( w pobliżu jest niewiele zbiorników wodnych), gdyby postawić jakiś drogowskaz doń wiodący. Ale nie było niczego takiego. Pewnie jest to teren prywatny, tylko do użytku dla rodziny i przyjaciół...

  Tropiąc nieznane, wchodziliśmy w tajemnicze dróżki, wiodące nie wiadomo gdzie i naszym oczom ukazywały się opuszczone od chyba bardzo dawna, rozwalające się chatki i rosnące obok w wielkiej obfitości paprykowo czerwone i pomarańczowe miechunki. Udało nam się zajrzeć do środka takiego opustoszałego domostwa i raptem dostrzegliśmy tam dziwną szafkę wbudowaną między cegły... 

   W ciągu dwóch ostatnich dni przemierzyliśmy wiele kilometrów, poznając z niesłabnącą ciekawością tereny otaczające nasz przysiółek. Chyba nigdy nie zwiedzimy tu wszystkiego do końca, co nas bardzo cieszy, bo takie, jak my tygrysy najbardziej właśnie lubią wędrówki w nieznane!

   Tymczasem niebo zaczęło się coraz bardziej chmurzyć a nam w brzuchach coraz bardziej burczeć. Ruszyliśmy więc w drogę powrotną do domu, ale jak zwykle nie wracaliśmy po własnych śladach lecz wędrowaliśmy naokoło graniami i ukrytymi wśród nich ledwie wydeptanymi w trawie ścieżkami albo szerszymi gościńcami...
   A gdy wreszcie zmęczeni, ale bardzo zadowoleni z wyprawy dotarliśmy do domu, posililiśmy się naprędce niezawodnymi w takich momentach, ulubionymi zupkami chińskimi a potem znowu (że też się nam nie znudzi!) wstawiliśmy do gotowania nasz ukochany rosół z kaczki!
   Najedzeni, i o dziwo, nadal pełni energii nakarmiliśmy wygłodniały, jak zwykle, zwierzyniec. Nagotowaliśmy dla nich strawy na jutro. Napaliliśmy w piecu (a Cezary, by mu dobry humor nie minął, zakurzył sobie nawet papieroska!). I oto już wieczór. Odpoczywamy. Ciepło w domu, cicho, bezpiecznie. A na dworze ziąb! Niechybnie od jutra zrobi się znacznie chłodniej, jak prognozuje pani pogodynka oraz nasze koty - piecuchy, które nie chciały, jak to zwykle robią, wyjść po zmroku na nocne łowy i harce.
Chyba idzie zima!





środa, 28 listopada 2012

Lis i Książę*






 Los zetknął ich na swej drodze
  Obaj samotni, niewinni
  Nie wiedząc nic o sobie
  Stanęli na jednej linii
 
  Ta linia z serca do serca
  Kazała im się zbliżyć
  I zacząć sobie ufać
  Zacząć na siebie liczyć

  To trudna jest decyzja
  Pozwolić się oswoić
  Zawierzyć komuś siebie,
  Wystawić się na ból

  I równie ciężko oswajać
  Bo łatwo błąd można zrobić
  I bezbronnego zranić
  Sztyletem wykutym ze słów

  Tak wielu pragnie bliskości
  Lis, Książę, Ty i ja
  To test odpowiedzialności
  I mało kto go zda

  Bo to już nie jest zabawa
  To nie są słowne igraszki
  To więzów silnych są prawa
  Bliźniaczych tutaj i w baśni...


*Lis i Książę - postaci z "Małego Księcia" A.de Saint-Exupery

poniedziałek, 26 listopada 2012

Wszystko, co dasz radę zjeść!





 - Czarek, a pamiętasz jak byliśmy w tej chińskiej restauracji w City? – zapytałam  z głupia frant mego podrzemującego lekko męża, który ilekroć rzuca palenie popada w dziwaczny stan pół snu, pół jawy

- Co, co mówiłaś? – nagle obudzony poruszył się gwałtownie i przetarł nieprzytomne oczęta

- No wiesz, o jedzeniu mówiłam… - odparłam przebiegle, wiedząc, że w fazie odwyku moje szczęście ma zaiste koński apetyt

- A co byśmy zjedli? – nabrał wigoru Cezary i rzeźko wstał z fotela, ziewając przy tym donośnie

 - W lodówce są kanapki z salami. Możesz zjeść, jak jesteś głodny. Nawet Ci je chętnie przyniosę. Ale przedtem powiedz mi, czy pamiętasz co i za ile zjedliśmy kiedyś w tej fajnej chińskiej knajpce w centrum Melbourne? – kontynuowałam temat, bom przecie obiecała, że napiszę o australijskich smakołykach i kulinarnych  pozytywnych zaskoczeniach, które spotkały nas w kraju psów dingo.

- Mówisz pewnie o tej restauracji „All what you can eat”? – zapytał już tym razem całkiem przytomnie Cezary
- O ile pamiętam, to na osobę płaciło się tam około 17 dolarów. A co jedliśmy? Cuda, cudeńka! Ale po co pytasz? Przecież masz lepszą pamięć ode mnie!

   A ja rzeczywiście powoli przypominałam sobie wszystko. Patrząc w roztargnieniu, jak moje „ wygłodzone biedactwo” pochłania kolejną kanapkę z wędliną zobaczyłam nas, sprzed kilku lat, jak siedzimy w chińskiej knajpie i jak wariaci pożeramy ogromne ilości jedzenia.
   Lokale typu „All what you can eat” to wynalazek w sam raz dla takich jak my, łakomczuchów. Otóż za niewielką opłatą możesz tam nawcinać się do woli. Można zjeść tyle, ile da się radę zjeść! Na tym właśnie polega idea tych restauracji. Nie mam pojęcia, czy występują one w innych krajach, ale w Australii są dość popularne.
Kelnerzy wciąż tylko donoszą kolejne dania. Miseczka za miseczką. Talerz za talerzem. A wszystko pyszne. A wszystko pięknie podane. A jak to było w owej chińskiej knajpce? Już opowiadam.
   Najpierw wniesiono zupę jarzynową z makaronem sojowym. To było danie bardzo sycące i właściwie po nim można się już było poczuć najedzonym. Ale przecież nie wypada poprzestać na zupie, skoro można a nawet należy zjeść jeszcze mnóstwo, czekających w kolejce potraw!
   Potem wjechały cudne pierożki. Przed naszymi oczami pojawiła się mnogość pierogów z maki ryżowej z przeróżnymi nadzieniami i sosami. Na słono i na słodko. A wszystko w plecionych, bambusowych miseczkach (takie miseczki dają możliwość odgrzewania potraw nad parą).
   Następnie na stole objawiły się kurze łapki w sosach sojowym, ostro-kwaśnym oraz łagodnym, grzybowym. Danie to wyglądało nieco dziwacznie, ale my, jako wędrowcy nie wzdragający się przed niczym odważnie spożyliśmy owe odnóża. I co? Oj, dobre to było bardzo!
   Jak już zmogliśmy łapki, to śliczna Chinka przyniosła pieczoną kaczkę w sosie śliwkowym z chrupiącym apetycznie między zębami sezamem. Do tego, rzecz jasna, ryż. Na szczęście prócz drewnianych pałeczek dano nam do dyspozycji także widelec i łyżkę. Nie jesteśmy zbyt dobrzy w operowaniu tradycyjnymi, chińskimi patyczkami!

   Po kaczce popatrzyliśmy na siebie z Cezarym bardzo wymownie. Nasze brzuchy były pełne i nieprzyzwoicie wprost wydęte. Nasze oczy jednak wciąż jeszcze by jadły i jadły, tym bardziej, że pracowita kelnereczka właśnie lawirowała zgrabnie między stolikami, donosząc nam czarki z kolejną zupą i z zatopionymi w niej chrupiącymi kawałeczkami bambusa, kurczaka i kukurydzy.
   Mój przewód pokarmowy był boleśnie przepełniony. Oddychałam szybko, czując dziwną senność i ociężałość w rozciągniętym do granic możliwości żołądku. Stęknęłam i  dyskretnie rozpięłam zamek błyskawiczny w spódniczce. Z zazdrością popatrywałam na męża, który dzielnie podnosił pokrywkę następnej, podanej mu miseczki…Dobiegał z niej niezwykły, ciekawy zapach. To było coś jakby cytryna w połączeniu z pieczenią wołową oraz z jakimiś nieznanymi mi ziołami.

- Może jednak spróbujesz? – zapytał mój ukochany, podnosząc do ust wąski pasek mięsa, pachnący apetycznie cytrusami
- Zobacz, jakie to pyszne… - kusił nadal, śmiejąc się z mojej zbolałej miny

Ale ja mogłam już tylko pić herbatę jaśminową, którą w zgrabnych, porcelanowych imbryczkach donoszono nam już kolejny raz. Pić chciało się niemożebnie! I marzyło mi się też jakieś łoże w stylu rzymskim, gdzie mogłabym wyciągnąć znużone obżarstwem członki i w tej wygodnej pozycji ewentualnie kosztować kolejnych smakołyków.  Bo, oczywiście, nie był to jeszcze koniec uczty!
   Na stole pojawiły się właśnie maleńkie, zgrabne ciasteczka i owoce. A więc, chociaż bardzo już cierpiąca, poświęciłam się i skosztowałam anyżowego ciastka oraz nieznanego mi smacznego owocu ( do tej pory nie wiem, co to było – miało biały, słodki miąższ a nakrapiane było czerwonymi plameczkami i smakowało delikatnie kwaskowato i orzeźwiająco  – może ktoś z Was jadł coś takiego i wie, co to?)

   Wreszcie i Cezary miał dość. Ze smutkiem ogarnęliśmy wzrokiem wnętrze pełnej gości restauracji. Ludzie wcinali, aż im się uszy trzęsły! Pewnie mieli już wielokrotną zaprawę w pochłanianiu takich mas jedzenia. A my, biedactwa, dysponowaliśmy zaiste, zbyt mało rozciągliwymi żołądkami.
    Gwar śmiechów, rozmów a nawet głośnego siorbania dochodził nas z sąsiedniego stolika. Przyjrzeliśmy się dyskretnie tym ludziom. Było to grono przyjaciół w wieku około trzydziestu lat, reprezentujących różne rasy i typy osobowości. Rubaszny blondyn w jednej ręce trzymał rumiane, kurze skrzydełko a drugą przytulał kruczowłosą, milczącą piękność o polinezyjskiej urodzie. Jego kolega z przeciwka – czarnoskóry przystojniak podobny do Willa Smitha, mlaszcząc i siorbiąc pił zupę wprost z czarki. Ruda dziewczyna, wyglądająca mi na Irlandkę śmiała się głośno, ukazując przy tym wielkie, zdrowe zęby.

A my, z uwagi na dobijające nas przejedzenie, musieliśmy już, niestety, opuścić to wesołe, nie znające umiaru towarzystwo i powlec się ociężale do naszego samochodu, który niebacznie zostawiliśmy bardzo daleko, bo aż kilka przecznic stamtąd!

- Czaruś! Może byśmy zjedli po zupce chińskiej? – moje wspomnienia zakończyły raptem donośne burczenia, dobywające się z wnętrza mego brzucha.

 - No pewnie! Głodnego pytają! – zawołał z entuzjazmem mój ślubny i dodał rzeczowo
- Jak się dosypie do chińskiej zupki trochę suszonej pietruszki i prawdziwków, to zrobi się z niej wspaniała potrawa! Prawie jak w prawdziwej, chińskiej restauracji!:-)
 

niedziela, 25 listopada 2012

Kulinarne wspomnienia z Australii przed domowym obiadkiem!





…Dzisiaj rano zapytałam Cezarego, jakie miał oczekiwania, przyjeżdżając do Australii i co go tam w związku z tym zaskoczyło, zachwyciło bądź też rozczarowało.
Bo przecież każdy z nas ma jakieś wyobrażenia na temat tego czy tamtego kraju. Dopiero rzeczywistość to wszystko jakoś weryfikuje i układa po naszemu w głowie.
Cezary najpierw rzekł, że nie miał właściwie żadnych oczekiwań i wyobrażeń. Jechał na żywioł. W wielką niewiadomą. W świat nowej przygody i nowych możliwości.
Chwilę potem, po dłuższym zastanowieniu, wcinając akurat bułkę z kiełbasą krakowską rzekł w nagłym olśnieniu:

- Niemile rozczarowało mnie to, że w zaledwie kilka miesięcy po przyjeździe do tego raju przytyłem kilkanaście kilogramów! A przecież nie obżerałem się wcale ani nie tkwiłem całe dnie na kanapie przed telewizorem!

   Hmmm….Mnie również przytrafiło się to samo. Po trzech miesiącach od przyjazdu ważyłam o 10 kilogramów więcej!!! A dlaczego? Główną rolę odgrywa tu zmiana klimatu i nasz zaburzony na skutek owej zmiany metabolizm.  Dalszą przyczyną jest nieco inna dieta. Tamtejszy chleb z masłem to, niestety, nie polski chleb z masłem! Skład australijskiego pieczywa jest nieco bardziej wzbogacony niż naszego swojskiego chlebka na zakwasie (w czasach wyjazdu do kraju kangurów w Polsce chleb nie był jeszcze szpikowany chemią i polepszaczami smaku!).
Także tamtejsze słodycze są jak gdyby bardziej słodkie i bogatsze w składniki niż nasze. To samo dotyczy serów, tłuszczów i innych nabiałów.





   Poza tym styl życia w Australii narzuca niejako pewne zmiany w odżywianiu. Zazwyczaj jest na tyle ciepło, że po prostu miło jada się posiłki na powietrzu. Na powietrzu, czyli w przydomowym ogródku lub w parku publicznym. A w takich parkach są ogólnodostępne gazowe, elektryczne lub rzadziej, węglowe grille (tam zwane barbaque). A cóż się tam zwykle jada? Ano, niezbyt smaczne, australijskie, ociekające tłuszczem kiełbaski, smakowite, grube  steki, kotlety i jajka na bekonie! Nie jest to zbyt odchudzające jedzonko, prawda?




   Australia i Ameryka mają największą ilość monstrualnie wręcz otyłych obywateli!
Wszystko jest łatwo dostępne, smaczne, w miarę tanie a im tańsze, tym bardziej kaloryczne (zresztą podobnie jest już i tutaj). Australijczycy uwielbiają jeść, pić piwo, urządzać gromadne, towarzyskie spotkania na wolnym powietrzu, próbować smaków kuchni europejskiej i azjatyckiej. Parki nieomal zawsze pełne są biesiadujących wesoło ludzi, rozbrykanej dzieciarni i zapachu grillowanych potraw!



   Kolejnym, niezauważanym prawie przez Australijczyków problemem są ogromne porcje jedzenia, jakie podaje się im w fast foodach. Porcje te rosną w roku na rok, tak samo, jak powiększają się żołądki łakomych smakoszy. A restauracje i bary żerują na tym, bo ludzie jedząc dużo, wciąż chcą więcej i więcej a interes kręci się coraz lepiej!

Moim ulubionym, dostępnym wszędzie i bardzo popularnym w Australii daniem była ryba z frytkami (” Fish and chips”). Swoją drogą, jest do dzisiaj w tym kraju taka świecka tradycja kupowania w piątki na wynos, dla całej rodziny, wielkich zestawów ryb z frytkami, sosem tatarskim oraz z marynowanymi cebulkami w roli sałatki. Można to sobie zamówić przez telefon i bez konieczności wychodzenia z domu już za pół godziny od złożenia zamówienia obżerać się do woli, siedząc przed telewizorem i oglądając kolejny, „wysokich lotów” teleturniej, czy inny „rozrywkowy” program!
A w zależności od miejsca, czy regionu, w jakim kupowaliśmy ów przysmak pojedyncza porcja była raz większa, raz mniejsza, ale za każdym razem za duża dla nas dwojga! Na szczęście w konsumpcji często pomagały nam żarłoczne, natrętne mewy, gromadzące się żywiołowo wokół ogródków na świeżym powietrzu.




    Następna rzecz, która rzuca się w spożywczych sklepach australijskich w oczy, to zbyt mała podaż świeżych, nieprzetworzonych produktów oraz zbyt wysoka ich cena. Mam tu na myśli świeże warzywa, owoce, ryby i owoce morza. O dziwo, produkty zamknięte w puszkach, foliach i innych przesyconych chemią plastikach cieszą się ogromną popularnością, gdyż są o niebo tańsze i dostępniejsze, niż te prosto z pól, sadów i oceanu. Wygodniej jest kupić puszkę groszku i dodać go do drugiego dania, niż trudzić się z gotowaniem surowego, zielonego warzywa. Ludziom się coraz mniej chce coś zrobić samemu od podstaw. Gotowe dania, i ostatecznie, półprodukty mają zatem niesamowite wzięcie!



   Ja, jako osoba potrafiąca i lubiąca przyrządzić co nieco osobiście w domu byłam często obiektem podziwu a nawet niezrozumienia u moich koleżanek Australijek czy Angielek. A istną furorę robił tam mój sernik, który z braku zwykłego, kwaśnego białego sera przygotowywałam z białego sera ricotta i wzbogacałam jogurtem naturalnym. Był mało słodki, w porównaniu z tymi sklepowymi, ale o ileż w związku z tym lepszy, co tamtejsze panie, ku memu zdziwieniu, doceniły!
Takoż samym wzięciem cieszyły się moje zwykłe placki ziemniaczane! W Australii placki te występują pod nazwą „potato cakes” i choć są smaczne, to jednak zupełnie inne od naszych. Można je dostać prawie wszędzie, nawet w McDonaldsach! Robi się je, rzecz jasna, z gotowanych, sproszkowanych lub rozdrobnionych ziemniaków, utrwala konserwantami i przechowuje miesiącami w zamrażarkach.

   Wygoda to podstawa wszystkiego. W kraju koali prawie każda osoba posiada prawo jazdy i samochód. Jest to zrozumiałe, gdyż teren to ogromny, komunikacja miejska nie tak dobrze zorganizowana jak w Polsce, a poza tym, komuż chciałoby się samodzielnie taszczyć do domu zakupy w wielkich siatach? Zakupy zazwyczaj robi się w wielkich centrach handlowych (shoppingach) a ulokowane są one przeważnie na obrzeżach miast. Piechotą się tam, rzecz jasna, nie dotrze a przed weekendem trzeba zrobić ogromne zapasy na następny tydzień. Ludzie polują na obniżki, przeceny, wyprzedaże i w związku z nimi są nawet w stanie poświęcić się i stać w kolejkach, nie rzadko przypominających te, rodem z PRL-u.


   Chodzi się mało, a więc tycie ma się jak w banku. Tylko z odchudzeniem jest już znacznie gorzej!
Jakimż wzięciem cieszą się wszystkie suplementy diety, cudowne parafarmaceutyki, obiecujące zrzucenie wagi w tydzień! Gorzej jest z ruchem nieco bardziej złożonym, niż kursowanie między salonem a lodówką! To samo zresztą obserwujemy pomału w Polsce, chociaż na szczęście daleko nam jeszcze do coraz bardziej powszechnych w Australii, rubensowskich kanonów urody!



 - No dobrze, Oleńko! – przerwał mi nagle moje wywody Cezary
- A może powiedziałabyś nareszcie cos miłego o australijskim jedzeniu? Przecież tak Ci smakowało, Ty niewdzięczna babo! – mój mąż popatrzył na mnie z wyrzutem w oczach a potem wielce wymownie ogarnął wzrokiem moje nazbyt okrągłe kształty.

- Powiem, pewnie, że powiem! Ale to już w następnym poście! A teraz lecę gotować rosół na kaczce. Z lubczykiem, dużą ilością pietruszki i z pysznym, domowym makaronem, takim jak lubisz! - odparłam kusząco
- No chyba, że nie jesteś głodny… - dodałam podstępnie

Spojrzenie Cezarego złagodniało, zalśniło blaskiem tęsknego rozmarzenia a potem mój luby przeciągnął się, ziewnął smakowicie i zawołał:
- Chodźmy razem do kuchni. Obiorę Ci marchewki i cebule!

Ciąg dalszy nastąpi!





sobota, 24 listopada 2012

Tajemnica Hanging Rock






   Moim ukochanym, australijskim filmem od zawsze był „Piknik pod Wiszącą skałą” Petera Weira. Film ten jest adaptacją książki Joan Lindsay pod tym samym tytułem. Opowiada on o tajemniczym zaginięciu wśród skał w okolicach Woodend w stanie Wiktoria kilku uczennic i nauczycielki z pensji dla młodych panienek. 


   Co mnie tak urzekło w owej historii? Jej mistycyzm, piękno krajobrazu, dziwny, oniryczny nastrój, niewyjaśniona nigdy tajemnica i zawarta w niej głęboka alegoryczność. Najważniejsza jest tu jednak sama Australia, jej pradawne, potężne piękno, nie poddające się wpływowi cywilizacji brytyjskiej a nawet potrafiące ową cywilizację, symbolizującą w historii „Pikniku..”zaginięcie owych uczennic, przerazić i wyprowadzić na nieznane manowce.
   Dziewczęta znikają na zawsze, opętane wpływem magii ukrytej między ogromnymi, starymi jak świat skałami. Najpierw jednak pozbywają się atrybutów swojego cywilizacyjnego spętania, by zbliżyć się do źródła swej tajemniczej fascynacji. Ściągają czarne pończochy, tańczą boso na gorących od słońca skałach. Jak zahipnotyzowane podążają za nieznanym, przyzywającym je nie wiadomo skąd głosem tego dziwnego miejsca. Z oddali słychać niepokojące, rytmiczne dudnienie. Czas staje w miejscu, co młode Australijki czują wyraźnie, zaś ich nauczycielka dostrzega ów fakt na unieruchomionym nagle damskim zegarku.


   Tymczasem dziewczęta, jak zaczarowane podążają za swym przeznaczeniem. Niczym baśniowe, ubrane w biel driady, suną w sennym, niemym korowodzie do bezczasu, do miejsca pradawnej mocy, w którym już na zawsze pozostaną tak młode i niewinne, jak w tym momencie, w którym liczyć się będzie tylko naga prawda i nic więcej…


Niezwykły urok tego filmu pogłębia wspaniała muzyka Georga Zamfira, sącząca się cały czas w tle. Zachęcam do odnalezienia jej sobie w necie i posłuchania.

   Choć historia zaginięcia owych pensjonarek jest w całości zmyślona, to jednak oparto ją w pewnym sensie na podobieństwie do wielu tego typu zdarzeń, do których dochodziło i wciąż w Australii dochodzi. Co roku, w niewyjaśnionych okolicznościach ginie tam około pięciuset osób.  To olbrzymi, nie dający się do końca poznać ani okiełznać kraj, pełen niebezpiecznych miejsc, dzikich zwierząt, czasami nie nastawionych zbyt przychylnie do białych Aborygenów i nieustannie wabiących do zbadania tajemnic.

   Ktoś mógłby powiedzieć, że bez Europejczyków byłaby dzisiaj Australia dzikim, nieznanym nikomu lądem. Nie istniałaby jako państwo. Nie stała by się miejscem emigracji ponad stu pięćdziesięciu  nacji z całego świata. Nie rozwinęłaby się tutaj kultura, sztuka, przemysł i wszystko to, co charakteryzuje współczesne kraje, bez czego świat obyć się dzisiaj nie może. To wszystko prawda, jednak żal bardzo tej wydartej dzikiej naturze ziemi, żal tej deptanej przez cywilizację tajemnicy i niezwykłych mitów tego lądu.

   Na szczęście pradawne źródło wszechrzeczy żyje i choć w ukryciu, choć coraz mniej jest tych, którzy potrafią do niego dotrzeć i kultywować jego magię, to nigdy nie da się zdławić do końca, pokryć kruchą pozłotką współczesności.
   Australia fascynuje, wabi, kusi, hipnotyzuje, tętni prawdą zawartą w starych, potężnych lasach deszczowych,w postaciach kolorowych, dzikich zwierząt, w przeczystych źródłach i wodospadach, w dzikich, bezkresnych terenach, w ciągnących się setkami kilometrów górach, a wreszcie w aborygeńskich, przekazywanych z pokolenia na pokolenie opowieściach…


   Wobec powyższego możecie sobie wyobrazić, jakim przeżyciem było dla mnie kilkukrotne odwiedzenie miejsca mej fascynacji – magicznych wzgórz i górujących nad nimi skał w Woodend. Mogłam spacerować wśród nich do woli, wsłuchując się w szept tego miejsca. Mogłam przystanąć pod Hanging Rock, przymknąć oczy i po prostu być częścią tej tajemnej, pradawnej mocy…






A po naszym ostatnim powrocie z takiej wyprawy ( Hanging Rock mieści się całkiem niedaleko Melbourne – to tylko około 100 km, czyli godzina jazdy samochodem), będąc wciąż pod wpływem uroku tego miejsca napisałam ten oto wiersz:

Hanging Rock

Pradawne wołało z daleka i przyzywało pomrukiem
Omszałym kamieniem szeptało, łagodnym, samotnym smutkiem
Olbrzymie głazy w czekaniu uwiły kryjówki swym duchom
A wiatr trwał zaczajony i płakał cichutkim podmuchem
Czy wróci to, co przepadło w nadejściu nowego świata?
Czy czasy odmienią swe kroki i wrócą świetności lata?

Legendy drzemały w ukryciu, już długie im brody porosły
A szept ich o dawnym życiu jak szelest brzmiał pełen troski
Nikt legend od dawna nie szuka, bezmyślny tłum depcze skarby
I obcym językiem przemawia ten wiek pełen śmiechu i wzgardy
Tu szarość, cichość lękliwa i echo w przepaściach króluje
Pradawne chowa się w cieniu, wspomnienia pielęgnuje

Ach, pachnie ...To wiosna przychodzi pogładzić serdecznie kamienie
Otuchę im wlewa do serca i daje kolejną nadzieję
Bo wszystko się przecież powtarza, bo głazy się kiedyś ockną
I ruszą nową legendą, wiarą zbudzone tą prostą
Ożyją, polecą i runą, czar nowy się będzie tu toczył
Wiek wskrzesi wiarę w pradawne, pradawne otworzy oczy...


czwartek, 22 listopada 2012

Starożytna opowieść





W świątyni Asklepiosa dobre sny mieszkają.
Takie, które leczą mocą swoją boską.
W świątyni Asklepiosa węże wciąż pełzają.
I pilnują śpiących, o ich sny się troszcząc.

Stary kapłan na stopniach oparł swoją laskę.
Popatruje z dala na dym z kadzielnicy.
Zmęczone ma oczy - bo nie umie zasnąć.
Ból ogarnia myślą, cudze lęki słyszy.

Stary pies - przyjaciel też ma wzrok zamglony.
Długo wszak przy panu życie swoje wiedzie.
Niejedno z nim przeszedł, był przyzwyczajony.
By być z tym człowiekiem w każdej jego biedzie.

A kapłan Pergamos - samotny staruszek.
Co nigdy nikomu z życia się nie zwierzał.
Nagle się zasmucił, że tak mało wzruszeń.
Tak mało zachwyceń zaznał w doli mędrca.

Zawsze innym radził, nad innymi czuwał.
Cudze troski gładził, snom dodawał głębi.
Opatrywał rany, przejmował się, dumał.
A sam bezcielesny, a sam jak pustelnik.

Czy tak wolno istnieć, siebie gdzieś zgubiwszy?
Czy można brać na siebie smutki chorej ziemi?
Łza mu z oka spłynęła, zadrżał od tych myśli.
Głowę psa pogłaskał, spojrzał w blask płomieni.

Weszła jakaś kobieta, nisko się skłoniła.
W oczach rozpacz miała i lęk ostateczny.
Bo syn jej umierał a wszędzie już była.
Nikt nie umiał pomóc, nie umiał wyleczyć.

Lecz ona ciągle wierzy w siłę Asklepiosa.
Oddała bogactwa, siebie da w ofierze.
Może ukraść, zabić, ziemię ruszyć z posad.
Lecz Charon - przewoźnik syna nie zabierze!

Podniósł łeb pies stary, panu spojrzał w oczy.
Już wiedzieli obaj, co im czynić trzeba.
Dzisiaj mrocznym Styksem kto inny podąży.
Dziś się skończy wszystko, bóg się nie pogniewa.

Niewinna wymiana, jedyna ofiara.
Sens życiu nadadzą, co zbyt długo trwało.
Dość już tej wędrówki, dość już ziemskich starań.
Dziś się wszystko skończy, co się skończyć miało.

- Syn twój wyzdrowieje lecz me miejsce zajmie.
Musi Asklepiosa zostać wiernym sługą.
Oto cena życia lecz nie patrz tak na mnie.
Stary bardzo jestem. Byłem tu za długo!

Tak jej rzekł, pożegnał i węże przywołał.
Wiernie mu służyły i teraz pomogą.
Wieczną zacznie podróż. Taka jego wola.
Czas już Hades poznać, ruszyć mroczną drogą.

W świątyni Asklepiosa dobre sny mieszkają.
Młody kapłan się modli, żyjąc łaską boską.
W świątyni Asklepiosa węże wciąż pełzają.
I pilnują śpiących, o ich sny się troszcząc...




środa, 21 listopada 2012

Jesienny wiersz






Czasem wiersz jest bezsilny
Tylko pięści zaciska
Metaforą, nastrojem
Przegonić tygrysa?

Czasem słowo upadnie
Tak, jak liść niepotrzebny
Byle wiatr nim zamiecie
Byle mróz go postrzępi

Stary smutek przygniecie
Jak kamienny obelisk
Wielka pustka na świecie
A ty, jak w topieli

A wtem promień prześwieci
Przez mdłą szarość chwili
I nadzieja powraca
Tak, jak rycerz w bieli

I znowu wszechmocnie
Kreśli blaskiem słowa
Ciemność gdzieś odchodzi
Zły tygrys się chowa...