Strony

sobota, 29 czerwca 2013

Po zmierzchu



A po zmierzchu, w ogrodzie maciejka rozkwita
Świeca płonie na stole tym, gdzie wiersze piszę
Przepływają myśli, czas skupienia witam
Pachnie chłód wieczorny, cisza mnie kołysze

A komary zmrokiem podniecone
Wprost na ucztę zmierzają w mą stronę
Te wampirki w conocnym zapale
Wyprawiają szalone swe bale...

A wieczorem, w ogrodzie wszystko jest inaczej
Lekki chłód-czarodziej pieści tęskne ciało
Kot zielonym okiem odpływa w świat marzeń
A świerszcz stroi skrzypce, by grac nockę całą


A nocą, w ogrodzie lśnią wzruszeniem liście
Gwiazdy-obietnice migocą wspaniale
I błyszczą dojrzałe, pełne soku wiśnie
A ja odpoczywam po dziennym upale

A komary znów wrażeń spragnione
Wprost na ucztę zmierzają w mą stronę
Te wampirki w conocnym zapale
Wyprawiają szalone swe bale...

środa, 26 czerwca 2013

Zupa czerwcowa




Gdy symfonia zieloności
Brzmi jak hymn ku chwale czerwca
W letniej kuchni niech zagości
Danie z potrzeb twego serca

Wszak w nim także jest zielono
Jesteś częścią tej przyrody
Myśli ci ochotą płoną
Do spacerów i swobody

Aby siłę mieć i polot
Szybko, łatwo coś zgotować
Zbierz zielonych warzyw sporo
Zupa będzie z nich czerwcowa

Liści rzodkwi weź bez liku
Wkrój koperku i szczypiorku
Dużo czosnku i lubczyku
Niechaj tańczą w wody wrzątku

Wrzuć masełka tam orzeszek
Posól, gotuj do miękkości
Lanych klusek zrób kubeczek
Niech się żółcą w zieloności

Zupy gęstej zjedz z lubością
Nie przytyjesz ani ździebka
Z nową mocą i radością
W szmaragdowość biegnij lekka!


niedziela, 23 czerwca 2013

Kozami lato się zaczyna...





   Usiedliśmy sobie rankiem z Cezarym na ławeczce w ogrodzie. Dziad i baba zmęczeni po całym tygodniu harówki, po atakach upałów, komarów i gzów. Popijaliśmy kawę i napawaliśmy się tą rzadką ostatnimi czasy rześkością i błogim nicnierobieniem. Na naszym pracowicie wyplewionym warzywniku za ogrodem wszystko rośnie nad podziw bujnie. Ze zjadaniem sałaty, rzodkiewek, koperku, czarnej rzepy, brokułów i szczypiorku wprost nie możemy nadążyć, tak szczodrze nam wszystko dojrzewa. Lada chwila zrywać będzie można młodą kapustę, pomidory, ogórki, cukinie i fasolkę szparagową. Mieliśmy też trochę własnych truskawek i poziomek. Za około miesiąc pojawią się pierwsze jabłka, potem śliwki i gruszki. Letnie bogactwo smaków, kolorów i aromatów. Szkoda, że kiedyś przyjdzie zimowa pora, w czasie której z jarzyn dostępne będą w zasadzie tylko kapusta, marchewki i buraki a z owoców jabłka...



  Patrzyliśmy z zadowoleniem na nasz ogród. Zioła, chwasty i kwiaty wokół oczka wodnego wybujały wysoko, tworząc tajemniczy, wabiący gąszcz dla owadów i żabek. Za stawikiem natomiast stał początek uczynionej przez nas konstrukcji, będącej podstawą wymarzonej kuchni letniej. W ziemię wkopanych już było parę solidnych, dębowych słupów i łączących je poprzecznych belek, na których mają być przymocowane krokwie i dachówki. Cezary przetaszczył większość z nich sam, nabawiając się przy tym bólów kręgosłupa i potężnych zakwasów w mięśniach. W związku z tym przez tydzień dawałam mu przepisane przez miejscową lekarkę zastrzyki przeciwzapalne. Mój mąż ma czasem takie zrywy młodzieńczej, herkulesowej wręcz siły a potem sam sobie się dziwi, jak mógł dać temu wszystkiemu radę. Jesteśmy w tym zresztą do siebie podobni. Oboje lubimy porywać się na czyny przekraczające nasze siły a potem jęcząc z bólu jednocześnie cieszyć się, że się nam mimo wszystko udało.


   Z kurników i z tyłu ogrodu dobiegały zwykłe odgłosy kurzej krzątaniny. Pomyślałam któryś tam raz o nieszczęsnej kurce Ramonie, która krótko mogła nacieszyć się wiosną. Któregoś majowego poranka, gdy beztrosko pasła się na trawie pod wiśnią zaatakował ją nagle jastrząb i uniósł bezbronną gdzieś wysoko. Pozostało po niej kilka białych piórek… Teraz w małym kurniku, który był do niedawna jej samotną rezydencją mieszkają dwa pokolenia młodych kurcząt. Ich życie dopiero się zaczyna. Pełne entuzjazmu i ciekawości witają każdy dzień. Nic nie wiedzą jeszcze o niebezpieczeństwach tego świata. O bólu, lęku i niepokoju. Wszystko je cieszy a nam dużo radości przynosi patrzenie na ich radosną, beztroską egzystencję.



    Niedziela…Błogi czas, gdy przynajmniej teoretycznie można troszkę zwolnić, wyluzować. Siedząc z mężem na ocienionej ławeczce nabieramy sił do rozpoczęcia dnia i kolejnego, pracowitego i zapewne tak, jak dotąd, dość obfitującego w towarzyskie spotkania tygodnia. Dużo przewinęło się u nas ludzi ostatnio. Sąsiedzi i znajomi wpadają na pogaduszki, by odetchnąć trochę od swojej ciężkiej roboty. A nasze z reguły ciche siedlisko przeistacza się niekiedy w gwarne miejsce sąsiedzkich spotkań. Miło posiedzieć razem pod czereśnią. Schronić się przed słońcem. Przerwać na moment tok nieustannej pracy i poplotkować. Najlepiej jednak pobyć we dwoje...
   Po gminnej drodze, przy której postawiony jest nasz dom przejeżdża codziennie kilka traktorów i kombajnów by dotrzeć na położone w pobliże pola. Od rana słychać ostrzenie kos, terkot pił spalinowych, szczęk sekatorów, nawoływania rolników.  Tylko w niedzielę zapada błogi spokój…Koi nas teraz ta cudna cisza, możliwość milczącego, lecz pełnego zrozumienia trwania obok siebie, ubrania byle czego i nie przejmowania się niczyją opinią. 

   W pobliżu nas, w parniku gotują się ziemniaki dla kur a wonny dym z lipy i śliwki, którymi palimy w tym jakże przydatnym urządzeniu pieści nasze nozdrza. Na wprost nas stoi nowy nabytek – mały, samodzielnie poskładany przez poprzedniego właściciela traktorek z niewielką przyczepą, którym możemy zwozić siano z pola i drzewo z lasu. Dawno już potrzebowaliśmy czegoś takiego i Cezary od kilku miesięcy bezskutecznie szukał zdatnego dla nas traktora na internetowych portalach ogłoszeniowych. Wreszcie znalazł i odtąd zainteresowani jego ciekawą konstrukcją sąsiedzi oraz nastoletni chłopcy pojawiają się codziennie na naszym podwórku, by obejrzeć owo cudeńko, ponaciskać tajemnicze dźwignie i pedały. Traktorek stoi na miejscu jeepa, którego sprzedaliśmy, mając co do niego mocno mieszane uczucia. Bo przydawał się nam bardzo podczas zimy, ale też pożerał mnóstwo paliwa, wymagał co chwilę różnych napraw i był po prostu zbyt drogi w eksploatacji. Teraz został nam nasz stary mercedes i posłuży nam do jesieni. Może przed zimą uda się kupić jakieś następne auto z napędem na cztery koła i z bakiem na gaz? A może, jak do niedawna, znowu będziemy zakładać łańcuchy na koła i obędziemy się bez kupna nowego samochodu?


   Z bocznego, ogrodzonego wybiegu dobiegały do nas monotonne meczenia dwóch małych kózek, czarnej Brykuski i siwej Popiołki, nowych mieszkanek naszego gospodarstwa. Były z nami zaledwie od tygodnia i wciąż jeszcze nie umiały przywyknąć do nowego otoczenia. Wynikało to głownie z tego, że dotąd, u poprzedniego właściciela przebywały tylko w koziarni, nie znając wolności pod gołym niebem, nie umiejąc paść się na łące. Teraz uczyły się powoli nowego życia, sięgając i smakując wszystkiego, co im tylko w pyszczki wpadło. Najchętniej pozwolilibyśmy im biegać wolno po całym ogrodzie, ale żywioł zniszczenia drzemiący w naszych kózkach szybko wybił nam takie mrzonki z głowy. Parę młodych, owocowych drzewek postradało już zupełnie gałązki. Mnóstwo kwiatków i ziół było pożartych a krzewów bzów i dzikich róż stratowanych. Najczęściej więc nasze kozie huncwoty przebywały teraz w ogrodzonym wybiegu, gdzie miały dostęp do kilku krzewów dzikich bzów, świeżych traw i wybujałych chwastów. Natomiast w czasie największej fali upałów, od południa do wieczora odpoczywały w specjalnie przygotowanym dla nich małym, zawsze chłodnym pomieszczeniu w budynku gospodarczym. Miały tam mnóstwo świeżego siana, zimną wodę, owies i stos młodych gałązek lipy do przeżuwania. 


   Wieczorami, gdy nareszcie straszliwe gorąco nieco odpuszcza biorę kozuchy na spacer po okolicznych łąkach i laskach. Zawsze w takich razach prowadzę je na sznurkach jak średniej wielkości pieski a podekscytowana Zuzia biegnie obok nas, wąchając je raz po raz pod ogonami i liżąc ich pyszczki. Kozy oganiają się od niej i skaczą wysoko albo ni stąd ni zowąd wykonują ogromne susy przed siebie. Ja, pociągnięta przez nie znienacka biegnę za nimi wśród traw albo powstrzymuję ich zapędy, skracając mocno kozie postronki i ucząc się roli pasterza. Cały czas przemawiam do nich by uspokoić nieco zwariowaną trójkę. Popiołka, która jest o dwa miesiące starsza od Brykuski szybko się uspokaja i odnajdując smaczne zioła na polu na chwilę zapomina o brykaniu. Brykuska, to ufne dzieciątko i pieszczoszka przytula się wówczas do mnie, zerkając przy tym słodkim, niewinnym spojrzeniem spragnionego czułości dziecka. Tuż przed zmrokiem wracamy do domu a niepocieszone zbyt krótkim, jak na ich wymagania spacerem kózki wędrują do swojej koziarni.


   W zeszłym tygodniu przeleciała nad naszym przysiółkiem potężna nawałnica. Burza waliła piorunami gdzieś bardzo blisko a my siedzieliśmy przy oknie i ze zgrozą spoglądaliśmy na to, co żywioły wyprawiają z naszym sielskim przed chwilą ogrodem. W pewnym momencie zrobiło się tak ciemno, że myśleliśmy już, iż chyba nastał czas apokalipsy. Wysiadł prąd. Niebo zasnuło się czarno granatowymi, nieprzeniknionymi chmurami. Przez okno nic nie było widać. Wściekłe uderzenia deszczu i gradu sprawiały wrażenie, jakby jakieś złośliwe bóstwa chciały koniecznie zniszczyć znaną nam rzeczywistość. Zuzia schowała się pod stołem i drżała tam, dysząc ciężko i nasłuchując dobiegających z dworu grzmotów, huków, szumów i dramatycznych jęków drzew. Wreszcie, gdy tylko ulewa uspokoiła się nieco zobaczyliśmy, iż droga obok naszej lipy stała się nieprzejezdna. Potężna góra gałęzi i liści tworzyła tam wielką, nieprzebytą zaporę. Pobiegliśmy więc czym prędzej uprzątać zawaloną lipowymi gałęziami drogę. Pracowaliśmy kilka godzin w pocie czoła usuwając wszystko, wycinając piłą ręczną i siekierą, taszcząc ciężkie konary do ogrodu. A gdy już prawie wszystko było sprzątnięte a my ziajaliśmy jak psy ze zmęczenia pojawił się sąsiad i uświadomił nas, że przecież powinniśmy wezwać na pomoc strażaków i oni szybko uwinęliby się ze wszystkim…

   To już za nami a teraz siedzimy na własnoręcznie przez Cezarego zrobionej ławeczce, radując się świętym spokojem i cudowną bezczynnością.
- Jakoś dziwnie szybko minęła nam wiosna. A to przecież niecałe trzy miesiące. Gdzie to uleciało? Cośmy przez ten czas zrobili…? – szepnęłam, patrząc na poranne, siwoszare niebo.
- No właśnie! Biegamy od świtu do zmroku. Krzątamy się na okrągło. Cały czas zajęci.. Mało mamy ostatnio tak spokojnych, leniwych momentów, jak teraz – westchnął Cezary i zaciągnął się rumiankowym dymem ze swej super fajki.
- I wciąż człowiek ma poczucie, że coś musi zrobić, z czymś zdążyć, bo minie chwila i będzie za późno – kontynuowałam myśl męża, gładząc łeb Zuzi przytulonej do naszych nóg.
- Trzeba czasami takiego wyciszenia dziania i myśli żeby nabrać oddechu i lekkiego dystansu do tego, co jest. Bo przecież nie jesteśmy robotami, bo czas to nie tylko bieganina, ale i kontemplacja. Fajnie tak popatrzeć na te wszystkie barwy. Zachwycić sie po prostu. Nic nie musieć – dodałam dopijając kawę.


   Zrobiłam to w samą porę, bo nagle do naszych uszu doszły z wybiegu dla kur zdenerwowane krzyki kogutów i wrzaski przestraszonych kokoszek. Zuzia wystrzeliła w tamtą stronę jak z procy. Jak zawsze, gdy pojawia się w ogrodzie jakieś niebezpieczeństwo. Kilka razy udało się jej w ten sposób odstraszyć jastrzębie, lisy czy kuny. Czasem jednak, gdy psina śpi w domu albo jest z nami na spacerze w lesie, żyjące w okolicznych borach drapieżniki zdążą wziąć swój krwawy łup w naszym gospodarstwie. Tak było w ubiegłym roku z kilkoma zielononóżkami. Tak było kilka tygodni temu z biedną Ramoną…
   Pobiegliśmy i my. Okazało się, że sprytne kozule otworzyły sobie furtkę i wydostały się z małego wybiegu a teraz brykają między kurami, skaczą po żerdkach w kurnikach i szukają, co by tu jeszcze można zbroić.
  Na nasz widok zameczały z zadowoleniem i w radosnych podskokach zbliżyły się, witając nas czułym ocieraniem się o nogi.
- Oj, kozule, niedobre kozule… - wymruczeliśmy serdecznie, drapiąc je między uszkami. A potem, zrozumiawszy ze znowu nadszedł kres błogiej bezczynności powędrowaliśmy z Zuzią i kózkami na pole żeby się nasze kochane, rozbrykane maleństwa wyszalały…






niedziela, 16 czerwca 2013

Na łące czasu




Jak pachnie główka małego dziecka?
Jak łąka letnia
Jak fala ciepła
Jak pachnie radość cicha, najsłodsza?
Jak czekolada
Gorąca, gorzka
Jak pachnie smutek, ten ból przewlekły?
Jak metal srebrny
Wciąż niezakrzepły
Jak pachnie młodość, ten czas beztroski?
Jak kromka chleba
Jak agrest słodki
Jaki aromat będzie miała
Chwila, co przyjdzie, ta wyczekana?
Co pozostawi w mojej pamięci?
I jaką wonią będzie mnie nęcić?
W mowie zapachów trwam zanurzona
Na łące czasu, w wonie wtulona...


środa, 12 czerwca 2013

Emigrantki, cz. 6 - "Shadi i Tunde - naprzód, mimo wszystko..."




   Nigdy nie wracałyśmy już z Shadi do rozmowy o jej trudnej przeszłości.  Iranka nie podejmowała tematu swego pozostawionego w ojczyźnie syna a my z Tunde czułyśmy, że nie trzeba więcej trącać tych najboleśniejszych strun. Dopiero wiele lat potem, już w Polsce dane mi było dowiedzieć się z listów Shadi jak potoczyła się dalej jej historia. Tamto jej pamiętne, trudne wyznanie sprawiło jednak, że nasze wzajemne zrozumienie pogłębiło się a wieź między nami wzmocniła w czasach, gdy jeszcze byłyśmy szkolnymi koleżankami. Każda z nas, bowiem nosiła w sobie wiele nie zagojonych ran z przeszłości, o niektórych z nich rozmawiałyśmy, a inne znowu ukryte były w najtajniejszych zakamarkach naszych serc. Czułyśmy jednak, iż cierpienie jest swoistym nauczycielem, zwiększa umiejętność empatii i wzajemnej bliskości. A na obczyźnie właśnie to było nam najpotrzebniejsze. Bo chociaż budowałyśmy co dzień nasze prywatne, nowe szczęścia, to jednak wciąż miałyśmy poczucie straszliwej obcości i nieprzystosowania do życia w nowym, lepszym świecie. Byłyśmy jak małe przedszkolaki w środku roku rzucone w środowisko zżytej ze sobą, gwarnej klasy i choć zachwycone tą nową, niezwykłą rzeczywistością, to wciąż za swoim małym przedszkolem tęskniące.

   Najmniej tęskniła za swą ojczyzną Tunde. Wynikało to z tego, że nieomal cudem wyrwała się ze swych Węgier, z kołowrotka męczącego życia z matką schizofreniczką, ojcem alkoholikiem i bratem kryminalistą. Mieszkali tam wszyscy w dwupokojowym mieszkanku, do którego Tunde z niechęcią wracała po pracy na kolei, bojąc się za każdym razem, co tam zastanie. Swoje osobiste rzeczy musiała zamykać w szafie na klucz, ponieważ zdarzało się, że rodzina okradała ją z najcenniejszych przedmiotów lub w najlepszym razie robiła jej w pokoju wielkie spustoszenie. Matka Tunde miała obsesję cięcia wszystkiego, co wpadło jej w ręce a jak tylko znalazła gdzieś nóż czy nożyczki od razu garderobę Tunde zamieniała w strzępy. Mimo kilkukrotnych pobytów w szpitalu psychiatrycznym jej stan nie ulegał poprawie. Wydawało się tylko, że choroba przyczaja się na chwilę by potem wybuchnąć ze zdwojoną siłą. Ojciec Tunde z rozpaczy i bezsilności upijał się do nieprzytomności a w rzadkich chwilach trzeźwości wypłakiwał się córce z całego swego zmarnowanego życia. Ukochany brat, niegdyś pilny uczeń, laureat olimpiad matematycznych, w wieku dojrzewania popadł w złe towarzystwo, które nauczyło go napadać na kioski i samochody, wąchać klej i okradać samotne staruszki na ulicy. Do domu rodzinnego wpadał z rzadka. Byle cos zjeść, byle się wyspać. Wysłuchać zrzędzenia wiecznie niezadowolonej matki oraz bełkotu pijanego ojca. Rano, czym prędzej więc uciekał do koleżków, wśród których czuł się ważny i doceniony.
 A w co uciekała Tunde? Co jej dawało jako takie ukojenie? Jej zbawieniem był Internet a zwłaszcza świat gier strategicznych. Doszła do mistrzostwa w kolejnych poziomach rozgrywek on line i zyskiwała międzynarodową sławę świetnego gracza. Swego australijskiego męża poznała, właśnie przez Internet. Grając, spędzali w sieci całe wieczory. Aż wreszcie on coraz bardziej zafascynowany genialną Węgierką nawiązał z nią internetową przyjaźń i gorący romans. Steve był starszy od niej ponad trzydzieści lat. Rozwiedziony. Mieszkający z dwiema dorosłymi córkami i matką staruszką. Samotny, schorowany i szukający bratniej duszy oraz ostatniej iskry romantyzmu i przygody.

   Pamiętam, jak pewnego lata, po południu moje koleżanki odwiedziły mnie w domu. Wszystkie trzy uwielbiałyśmy jeść i dzielić się przepisami na nasze najlepsze, narodowe potrawy oraz częstować się tym, co nam najbardziej smakowało. Dlatego poprzedniego dnia, wiedząc o ich wizycie upiekłam pyszny cheese cake, czyli sernik oraz obrałam ziemniaki na placki ziemniaczane, czyli potato cakes. Wiedziałam, że Shadi przyniesie ze sobą orzeszki pistacjowe i daktyle a Tunde obiecała poczęstować nas pysznym tokajem.
   Kiedy przyszły ubrałyśmy fartuszki i zabrałyśmy się dziarsko za tarcie ziemniaków, przygotowywanie masy na placki a potem za ich smażenie. Wesoło nam było razem kręcić się po mojej małej kuchni. Zaśmiewałyśmy się do łez, nie umiejąc znaleźć w języku angielskim słów na określenie najprostszych czynności kuchennych oraz używanych tam przedmiotów. Przypaliłyśmy ostatnią partię placków, bo rozchichotane zapomniałyśmy o bożym świecie aż przypomniał nam o nim swąd przypalenizny oraz powracający z garażu Cezary.
   Potem, popijając tokaj i wodę mineralną usiadłyśmy sobie w living roomie, gdzie pokazywałam koleżankom moje albumy ze zdjęciami z Polski. Wpatrywałam się z czułością w tę malutką Olę z przedszkola, z podstawówki i z liceum. Pokazywałam im zdjęcia pozostawionej w Polsce rodziny i przyjaciół. Wspólne wigilie. Wycieczki po Jurze Krakowsko-Częstochowskiej i po Beskidach. Mamę na ławeczce w ogrodzie. Tatę siedzącego na ulubionym fotelu. Moje wierne psy. Spotkanie klasowe po latach. Wspomnienia, wspomnienia…
   I nagle łkanie ścisnęło mi gardło, bo zrozumiałam, jak to strasznie wszystko było już dawno temu i jak daleko odeszłam od tamtych czasów, ludzi i miejsc. Czy tamta Ola z fotografii mogłaby przypuścić jak bardzo zmieni się jej zwykłe, monotonne nieco życie?

 - Zapuszczanie korzeni w cudownej krainie koali i kangurów bywa fascynujące, ale i bolesne. A może starych drzew nie powinno się przesadzać? – pomyślałam, chowając zapłakaną twarz na piersiach Shadi. Na szczęście nie potrzebowałam nic mówić, bo Shadi i Tunde dobrze rozumiały to, co działo się w mym sercu.

- Wiecie co dziewczyny? Jednak tutaj nie ma tak pięknych jezior i lasów, jakie są w Iranie –  rzekła cicho Shadi gładząc moje wstrząsane łkaniami plecy.

- I nie ma tu wcale zabytków! – zawołała Tunde – Oko by Australijczykom zbielało, gdyby zobaczyli zamki, muzea, mosty i piękne kamienice w Budapeszcie!
- Pamiętam Olu, jak pokazywałaś nam zdjęcia z Krakowa. To śliczne miasto! – klepiąc mnie nieporadnie po ramieniu dodała Węgierka.

- Dostałam wczoraj maila od mamy. Ojciec ma problem z sercem. Nie wiem, czy zdążę go jeszcze zobaczyć…- westchnęła Iranka, bezskutecznie poszukując po kieszeniach chusteczek higienicznych.

- A ja, chociaż nie cierpię mojej rodziny a najbardziej matki, to ilekroć gadam z nimi przez telefon omal nie słyszę własnego głosu. Tak mi dudni serce – szepnęła Tunde.
- Ostatnio brat poprosił mnie bym znalazła mu jakąś robotę w Melbourne, bo chciałby się wreszcie wyrwać z tego zwariowanego domu. A jak ja mam mu coś załatwić, skoro sama nie mam jeszcze pracy i mój Steve z powodu pogorszenia zdrowia też nie może znaleźć nic odpowiedniego?  – zwierzyła się ponuro Węgierka i głośno wysiąkała nos.

   I tak, jak parę minut wcześniej dobrze nam było pośmiać się razem, tak teraz przytulone do siebie chlipałyśmy jak trójka bezradnych dziewczynek. I trwałoby to tak i trwało, gdyby nie przyszedł mój mąż i nie zaproponował wspólnej wyprawy na molo.

- Dziewczyny! Co będziecie tak siedzieć i się mazać? Zobaczcie, jaka ładna pogoda!
- Chodźcie, przejedziemy się nad zatokę. Podobno sprzedają tam w kiosku ogromniaste, pyszne lody! – zawołał dziarsko a my pozbierałyśmy się szybko i już po chwili mknęliśmy naszym jeepem po słonecznych, pustych o tej porze uliczkach Melbourne, aby znaleźć się nad pełną kolorowych blasków zatoką.

   Nie pamiętam już dzisiaj smaku tamtych lodów. Widzę tylko na zdjęciach roześmiane twarze Shadi i Tunde wylizujące z zapałem zawartość waflowych rożków. Patrzę na dwie, bliskie memu sercu kobiety, które w promieniach zachodzącego słońca spacerują po molo, przypatrują się mewom, kołującym na tle pomarańczowo-złotego nieba i człapiącym po płytkich wodach pelikanom.

   Jak dalej potoczyły się losy tych kobiet? Tunde skończyła kurs opiekunek dla starszych osób i zdobyła dobrze płatną, lecz ciężką pracę w domu spokojnej starości. Do tej pory nie ma dzieci. Utrzymuje dom. Troskliwie zajmuje się chorym mężem. Załatwia wszystkie konieczne dokumenty, aby sprowadzić do Australii brata.

   Dwa lata temu, dokładnie w pierwszy dzień Nowego Roku mąż wyznał Shadi, że ma już jej dość i żąda rozwodu oraz tego, by jak najprędzej wyprowadziła się z jego domu. Po kilkunastu miesiącach szarpaniny rozstali się i samotna Shadi wynajmuje teraz skromne mieszkanie na przedmieściach Melbourne. Dokształca się, pragnąc uznania swych kwalifikacji zgodnie z wymogami australijskimi i pracuje jednocześnie jako ekspedientka w aptece. A co z jej synem? Ojciec wysłał go podobno na studia do Londynu. Shadi wybiera się tam wobec tego w przyszłym roku, mając nadzieję, że takie spotkanie na neutralnym gruncie może pomóc im nawiązać jakieś porozumienie a może i bliską wieź.

   Shadi i Tunde mieszkają w tej samej dzielnicy Melbourne i nadal się przyjaźnią.

   Wszystkie trzy pisujemy do siebie listy i wspominamy w nich dawne, beztroskie, szkolne czasy. Oglądamy nasze wspólne fotografie i marzymy o tym, by jeszcze kiedyś móc razem przejść się uliczkami Melbourne, zwierzając się z naszych marzeń i tęsknot. Czy będzie nam dane? Czas pokaże…

piątek, 7 czerwca 2013

Emigrantki, cz.5 - "Shadi - fala smutku"




   Shadi cechował życzliwy i pełen szacunku sposób traktowania innych ludzi. A przy tym była pełna prostego poczucia humoru, dlatego nie znalazłaby się chyba ani jedna osoba w klasie, która nie darzyłaby sympatią tej kobiety i nie chciała jak najwięcej w jej towarzystwie przebywać. Iranka lubiła zabierać głos na każdy nieomal temat, ale miała też dar uważnego, cierpliwego słuchania swoich rozmówców. Dodatkowo jej pogodne, serdeczne usposobienie sprawiało, iż ludzie otwierali się przed nią i traktowali jak ukochaną siostrę.
   Wydawać by się mogło, że Shadi nie ma żadnych zmartwień a jej życie biegło dotąd prostą, pogodną ścieżką. Przyszedł jednak czas, gdy Shadi opowiedziała mnie i Tunde swoją smutną historię. Historię, trudną do zrozumienia i zaakceptowania dla nas, Europejek, przyzwyczajonych do bardziej liberalnego prawodawstwa i nieco lepszego traktowania kobiet. A pretekstem do tego zwierzenia był temat opieki nad dziećmi, którym od kilku lekcji zajmowaliśmy się w klasie i opowiadaliśmy sobie o sposobach wychowywania dzieci i problemach z nimi w poszczególnych krajach. Shadi wyjątkowo dla niej nie zabierała głosu w dyskusji. Zerkałam na nią i dostrzegałam głęboką zmarszczkę rysującą się między jej brwiami. Najwidoczniej czymś się martwiła. Czyżby tym, że nie miała potomstwa i nic nie zapowiadało by w jej wieku mogła jeszcze zostać matką?

  Tego dnia, jak zwykle, wracałyśmy razem ze szkoły a Shadi w pewnym momencie stanęła w milczeniu przed wystawą sklepową z zabawkami oraz ubrankami dziecięcymi a potem ni stąd ni zowąd szepnęła.
- Tęsknię za moim synkiem...

Z oczu Iranki ciekły łzy. Stała jak wmurowana w miejscu a my z Tunde popatrzyłyśmy na nią pełne współczucia, ale jednocześnie zdumienia oraz zaskoczenia jej nieoczekiwanym wyznaniem.

- To Ty masz syna? A dlaczego nam dotąd o tym nie powiedziałaś? I gdzie on jest? – wykrzyknęła Tunde i spojrzała na mnie porozumiewawczo, bo dziwne nam się teraz wydało to tajemnicze zachowanie naszej przyjaciółki. Tunde miała zwyczaj zawsze mówić prosto z mostu o tym, co myślała i ta jej szczerość czasami wydawała mi się zbyt obcesowa a innym znów razem doznawałam ulgi, gdy wyręczała mnie, pytając o coś, o co ja nie miałabym odwagi zapytać.

- Nie pytałyście, więc nie mówiłam – szepnęła Shadi ocierając rękami łzy i patrząc na nas bezradnie.
- Może pójdźmy gdzieś usiąść dziewczyny. O tej porze w parku przy plaży jest pełno pustych ławek. Chodźmy tam. Usiądziemy sobie w cieniu i spokojnie porozmawiamy – zaproponowałam, uznawszy, że skoro Shadi zapoczątkowała swoje trudne zwierzenia, to trzeba ten temat kontynuować i dać się jej wygadać do końca.

Ulokowałyśmy się w cieniu ogromnego eukaliptusa. Nad naszymi głowami stado zielonych papug skrzeczało zajadle a Shadi zapatrzona w misternie ułożone płytki, którymi wyłożone były parkowe alejki milczała. Wreszcie Tunde chrząknęła znacząco, przerywając to jej przedłużające się milczenie i poprawiwszy niesforny kosmyk włosów, wciąż wpadający jej do oczu wyznała ponuro:

- A ja od dwóch lat staram się z mężem o dziecko i nic!

- Jesteś jeszcze młoda! Najważniejsze, że się kochacie i czujesz się z nim szczęśliwa – rzekła Shadi, przechodząc do naturalnej dla siebie roli pocieszycielki.

- Jeszcze zdążysz Tunde! – dodałam i ja.
 - Musicie tylko mieć więcej czasu dla siebie i nie stresować się tymczasowym brakiem efektów! – mówiłam z uśmiechem a Shadi, której zrobiło się chyba trochę lżej na sercu zaczęła wreszcie swą niewesołą opowieść.

- Pochodzę z dobrej, dość bogatej, ale bardzo tradycyjnej rodziny. A ja zawsze byłam posłuszną, ufną w nieomylność decyzji moich rodziców dziewczyną. Dlatego nie protestowałam, gdy mój ojciec za aprobatą matki znalazł dla mnie bardzo odpowiedniego, według nich kandydata na męża. I poślubiłam Alego mając dwadzieścia dwa lata, nie znając go właściwie i nic o życiu jeszcze nie wiedząc. Byłam ufna w wyroki boskie i mądrość starszych ode mnie krewnych. We wszystkim zdałam się na rodziców i męża, który był dużo ode mnie starszy oraz jako ważny urzędnik państwowy bardzo przez moich rodziców ceniony. Potrafił załatwić wiele trudnych spraw. Miał wszędzie kontakty i znajomości. Bardzo imponował mojemu ojcu, który przy takim zięciu wiele potrafił skorzystać i wraz z nim wspinać sie po szczeblach urzędniczej kariery.
-Przez kilka lat nie umiałam zajść w ciążę, dlatego Ali zawoził mnie do różnych specjalistów by stwierdzić, co jest przyczyną naszych niepowodzeń. Lekarze nie znaleźli jednak żadnych błędów w mojej budowie. Także mąż był zupełnie zdrowy. Kazali próbować i nie zrażać się niczym – Shadi nabrała oddechu, po czym cichym, nabrzmiałym tłumionymi emocjami głosem kontynuowała swoją opowieść.

- Jakże byliśmy szczęśliwi, gdy po kilku latach bezowocnych starań nareszcie stałam się brzemienna!
-Lekarze nakazali mi ogromną ostrożność, więc cały okres ciąży przeleżałam w łóżku, a ogrodnik oraz dwie służące zatrudnione specjalnie przez Alego wyręczali mnie we wszystkim.
-Jednak, gdy pewnej nocy szłam do toalety wykryłam, że w living roomie jedna ze służących wyręczała mnie także w obowiązkach małżeńskich! – wzburzona kobieta na nowo przeżywała starą historię a w jej oczach błyszczała mieszanka bezsilności, gniewu i rozpaczy.

- Nakryłam ich na gorącym uczynku. Zrobiłam mężowi awanturę. A on zamiast się pokajać i wyrzucić z domu tę służącą złapał brutalnie moje ramię a następnie odprowadził mnie z powrotem do łóżka przykazując, bym nikomu nie odważyła się wspomnieć o tym, co tam widziałam!
- W kilka miesięcy potem urodziłam ślicznego, zdrowego chłopczyka. Nazwaliśmy go Amin. Nacieszyłam się nim zaledwie pół roku a potem mąż wyrzucił mnie z domu, oskarżając o romans z ogrodnikiem!
- Nikt z rodziny nie chciał słuchać moich tłumaczeń. Nie dawano mi zupełnie wiary, iż to fałszywe oskarżenia. Aż wreszcie zupełnie niewinna, lecz bezradna, pod przymusem opuściłam willę Alego i wróciłam do domu rodziców.
- Myślałam, że chociaż oni mi uwierzą! Przecież znali mnie najlepiej i mogli się domyślać, że to jakiś absurd i szyta zbyt grubymi nićmi intryga! A jednak nie powiedzieli nic w mojej obronie. Bali się narazić wpływowemu Alemu i stracić dobre imię oraz wszystkie wielce korzystne apanaże, które zapewniał im mój mąż. Rodzice chłodno przyjęli mnie do siebie i nakazali milczenie, bym nie narażała się na surowe kary przewidziane w naszym kraju dla cudzołożnic!

Shadi znowu umilkła. Oddychała tylko głęboko a w jej dobrych, pięknych oczach skrzywdzonego dziecka błyszczały ogromne łzy. Wreszcie uspokoiła się i drewnianym, głuchym głosem dokończyła swą straszną historię.

- Mąż szybko i sprawnie przeprowadził rozwód. Kilka miesięcy potem ożenił się z ową służącą. Mnie wypłacił połowę posagu, który wniosłam do tego małżeństwa. I to tyle…

- A co się stało z małym Aminem? – wykrztusiłam zdruzgotana tą przerażającą opowieścią.

- Ali zakazał mi wszelkich kontaktów z synkiem – odparła cicho kobieta – Nie wolno mi było nawet zbliżać się do domu byłego męża…Wiadomości o Aminie uzyskiwałam przez lata od drugiej z owych służących, której było mnie żal i niekiedy spotykała się ze mną, opowiadając o synku.Widziałam go kilkakrotnie, ale tylko z daleka...

- Dzisiaj Amin jest już prawie dorosłym, młodym mężczyzną. Nic o mnie nie wie. Chyba powiedziano mu, że nie żyję…
- Przez cały czas mieszkałam w tym samym, co on mieście. Studiowałam na dwóch kierunkach, doktoryzowałam się, zajmowałam się pomocą dla ubogich. Wszystko po to by być blisko syna i by zająć sobie czymś cały ten czas.

- Przez długie byłam sama. To znaczy, owszem, miałam wielu przyjaciół, ale nie chciałam zaufać ponownie żadnemu mężczyźnie.
- Aż rok temu moja siostra poznała mnie z Dżabim. Zaiskrzyło między nami. Poczułam się z nim bezpiecznie i spokojnie. On przyjechał do Teheranu w odwiedziny do swych krewnych a na stałe mieszkał już od kilku lat w Melbourne. Namówił mnie byśmy się pobrali i zamieszkali tu razem. Powiedział, że jestem jeszcze młoda i powinnam spróbować znaleźć w życiu szczęście.
- I wiecie co, dziewczyny? Nie żałuję, że za niego wyszłam. To naprawdę dobry, wrażliwy człowiek. Zna moje największe marzenie i razem ze mną wierzy, że kiedyś się ono spełni.

- Jakie to marzenie Shadi? – zapytała nieśmiało przejęta jej opowieścią Tunde.

 Shadi uśmiechnęła się w odpowiedzi a jej myśli poszybowały gdzieś bardzo daleko, nadając jej twarzy natchniony, błogi wyraz.

- Za kilka lat mój syn będzie już dorosły a wkrótce potem uzyskam obywatelstwo australijskie. Jako obywatelka Australii będę traktowana na zupełnie innych niż do tej pory prawach. A wtedy pojedziemy z Dżabim do Iranu i spotkamy się z Aminem. Wówczas opowiem mu moją historię i zaproszę tu do siebie. Mam nadzieję, że Amin jest mądrym, dobrym człowiekiem i wybaczy mi, zrozumie to wszystko, co musiałam przejść przez te lata. Wierzę, że jeszcze będziemy razem… - wyszeptała Shadi a Tunde uściskała mocno. Ja wzięłam drobną dłoń Shadi w swoją dłoń i pogładziłam ją delikatnie.

- Wiesz Shadi, może to głupie prosić cię o to w tej chwili, ale zawsze uwielbiałam perskie baśnie z tysiąca i jednej nocy. A najbardziej tę o Aladynie. Czy mogłabyś opowiedzieć nam tu teraz przynajmniej początek tej baśni? Moim marzeniem było zawsze posłuchać jej w oryginalnym języku – wyszeptałam patrząc w błyszczące od łez, rozmarzone oczy przyjaciółki.
- Tak, to cudowna opowieść Olgo. Każdemu przydałby się czasem taki dżin z lampy, prawda? Ale wiecie co? Myślę, iż jednak lepiej jest osiągać sukcesy uczciwym, wytrwałym staraniem i dobrym sercem – odrzekła wyrwana z zamyślenia Shadi a potem swym pięknym, dźwięcznym głosem opowiedziała nam po persku tę starą, wspaniałą baśń o spełnianiu życzeń…

   Długo jeszcze siedziałyśmy tego dnia na parkowej ławce i zasłuchane w słowa Shadi patrzyłyśmy na pobliski ocean i linię horyzontu, poza którą kryły się tajemnice naszej nieprzewidywalnej przyszłości…




wtorek, 4 czerwca 2013

Emigrantki, cz.4 - "Shadi znaczy szczęście"





   Podczas mojego drugiego lotu do Australii doznałam ogromnego, graniczącego z mistycznym oczarowaniem zachwytu. Była ciemna noc. Większość pasażerów samolotu spała lub oglądała filmy na DVD. Ja, swoim zwyczajem, nie mogąc zmrużyć oka śledziłam na wyświetlającej się przede mną interaktywnej mapce lotu, którędy przemieszcza się nasz ogromny Boeing 747. Po przelocie nad ciemnymi, niewyraźnymi połaciami mórz, pól, rzek i gór dotarliśmy nad Iran. W tej kosmicznej, czarnej przestrzeni gdzieniegdzie widać było maleńkie, odległe światełka i cieniutkie niteczki autostrad. Wreszcie znaleźliśmy się nad Teheranem. I to był najpiękniejszy widok, jaki dane mi było ujrzeć w całym moim życiu! Miliony, miliardy świateł, lampeczek i migotliwych blasków układały się na dole w kształty fantastycznych ośmiornic, rozgwiazd, kryształków śniegu oraz misternych pajęczyn złożonych z lśniących perełek i diamentów. Jęknęłam z zachwytu i wcisnęłam nos w szybę, po raz kolejny ciesząc się, iż miałam miejsce przy oknie, a dzięki temu dane mi było oglądać ten baśniowy, niezapomniany spektakl świateł nocnego miasta z baśni tysiąca i jednej nocy. Czy mogłam wówczas przypuszczać, że w kilkanaście miesięcy potem poznam pewną niezwykłą kobietę, pochodzącą właśnie z owego wspaniałego miasta? Może w czasie mojego lotu przechadzała się właśnie ulicami swej pięknej stolicy i słysząc pomruk przelatującego gdzieś wysoko Boeinga zamyśliła się nad tym, kto ciemną nocą frunie tak wysoko po niebie…?
   Do naszej szkoły dla emigrantów Shadi przybyła w połowie września. Po wstępnej rozmowie z nauczycielką od razu zakwalifikowana została do bardziej zaawansowanej językowo grupy. Była piękną, pełną wewnętrznego blasku i bezpośredniości osobą, zjednującą tym od razu naszą sympatię i zainteresowanie. Niewysoka, szczupła, o falujących, sięgających do ramion czarnych włosach, oliwkowozielonych, migdałowych w kształcie oczach i brwiach w kształcie skrzydeł jaskółki. Ubrana skromnie, lecz gustownie w ciemnozielone płócienne spodnie i haftowaną delikatnie beżową tunikę. Wchodząc do klasy zdjęła z głowy leciutką, kwiecistą chustę i z fantazją owinęła nią sobie szyję. Popatrzyła na studentów z delikatnym, nieśmiałym uśmiechem i przywitawszy się z nauczycielką usiadła skromnie na brzeżku krzesła. Potem jak każdy nowoprzybyły musiała się na początek przedstawić nam wszystkim. Opowiedzieć co nieco o sobie.
   Słuchając jej i patrząc w subtelną twarz Shadi poczułam od razu, iż jest ona osobą bardzo wrażliwą, mądrą tą wewnętrzną, nabytą poprzez liczne doświadczenia życiowe mądrością a przy tym także skromnym i sympatycznym człowiekiem. Z jej pierwszej wypowiedzi dowiedziałam się, iż ma czterdzieści cztery lata, z zawodu jest chemikiem i farmaceutą, w Iranie pracowała w naukowym instytucie chemicznym, a do Australii przyleciała wraz z nowo poślubionym mężem zaledwie dwa tygodnie temu. Kończąc swą prezentację uśmiechnęła się promiennie, mówiąc, iż jej imię w języku perskim znaczy szczęście. I rzeczywiście - Shadi sprawiała wrażenie osoby szczęśliwej i poukładanej wewnętrznie!
   Tego typu istoty przyciągają do siebie jak magnes. Nie tworzą żadnych sztucznych barier ani wrażenia dystansu czy obcości. Są jak dawno niewidziani przyjaciele, z którymi człowiek chce się od razu przywitać i zagadnąć, co u nich słychać. Nic też dziwnego, że już podczas pierwszej przerwy Shadi otoczona była tłumem ciekawskich, spragnionych zaznajomienia się z nią koleżanek. Nie pchałam się więc do niej, jak zwykle w takich chwilach, zostając nieco z boku. Wiedziałam, że prędzej czy później dane mi będzie z nią porozmawiać a może i nawiązać jakąś mocniejszą nić porozumienia.
  W tym czasie Saheery nie było w szkole, gdyż przebywała w Ameryce u brata. Dlatego też moją kolejną, bliską koleżanką stała się wówczas o kilka lat młodsza ode mnie Węgierka Tunde. Pomagałyśmy sobie w lekcjach, pożyczałyśmy od siebie książki, po szkole razem wracałyśmy do domu a niekiedy dla przyjemności spacerowałyśmy brzegiem zatoki i opowiadałyśmy sobie skomplikowane dzieje naszych losów. Dobrze czułyśmy się razem i nadawałyśmy na podobnych falach, jednak Tunde ujawniała niekiedy pewną nieprzyjemną, irytującą mnie cechę. Otóż była zazdrosna o moje kontakty z innymi koleżankami szkolnymi. Widziałam, jak się dąsa i chmurzy ilekroć w czasie przerwy zamieniłam parę słów z kimś poza nią. Rozumiałam dobrze, że takie zachowanie wynikało z jej samotnictwa oraz popartej trudnymi doświadczeniami życiowymi nieufności do bliźnich. Ta trzydziestoletnia kobieta nie potrafiła poczuć się swobodnie w szerszym gronie. Często milkła i wycofywała się w głąb siebie, do bezpiecznej krainy wewnętrznych przeżyć. Tymczasem ja, chociaż bardzo ją lubiłam, chciałam nawiązywać kontakty z pozostałymi członkami grupy uważając, iż mam jedyną w życiu szansę, by w bezpośrednich rozmowach dowiedzieć się więcej o ich krajach i ciekawych życiorysach. Aby więc poznać lepiej Shadi a nie urazić tym Tunde postanowiłam zbliżyć je do siebie i stworzyć z nas trójkę przyjaciółek.

   Udało mi się to niebawem i nie okazało się wcale tak trudne, jak się obawiałam. Otóż Shadi po szkole szła zawsze w tę samą, co my stronę. Idąc obok Tunde dostrzegałam, jak między przechodniami miga mi, co jakiś czas beżowa tunika Shadi i jej kolorowa chusta. Zawołałam ją po imieniu i już po chwili wędrowałyśmy razem w stronę przystanku autobusowego, do którego zmierzała Iranka. Tunde słuchała z zainteresowaniem mojej rozmowy z Shadi i po kilku minutach zauważyłam z ogromną ulgą, iż nieufna Węgierka zaczyna uśmiechać się i oswajać z nową koleżanką. Odtąd stało się naszym codziennym obyczajem to wspólne wędrowanie ulicami Melbourne, chodzenie do sklepów z tanimi ciuchami albo ze starociami, spacery nad rzeką czy oceanem, przesiadywanie na ławeczce i wystawianie twarzy ku cieplejszym, wiosennym promieniom słońca.
   Shadi opowiadała nam o swym życiu w Iranie, o swojej pracy, o pięknie tego górzystego, położonego nad morzem Kaspijskim i oceanicznymi zatokami kraju a także o jego problemach społeczno-politycznych. Zapytałam ją o konieczność noszenia przez muzułmańskie kobiety typowych dla nich okryć głowy, kolorowych chust albo wręcz okrywających je od stóp do głów burek.

- Dla mnie to nie jest żaden problem ani przykry przymus – odrzekła z uśmiechem Shadi.
- Większość kobiet w moim kraju lubi nosić te chusty zwane powszechnie hidżabami, czując się w nich wygodnie, naturalnie a nawet atrakcyjniej, niż bez. To dla nas tak normalne, jak dla was, kobiet z Europy delikatny makijaż oczu czy okulary. W niczym nam to nie uwłacza ani nie ogranicza.
- Ale Ty przecież nie zawsze nosisz chustę – zauważyłam przyglądając się z przyjemnością jej gęstym, lśniącym złociście czarnym puklom, w których tańczył teraz wiatr i bawił się nimi, uparcie wdmuchując włosy Shadi na jej nos i usta.
- Tak, postanowiłam w Australii dostosować się do panujących tutaj obyczajów i nauczyć się chodzić bez chusty. Jestem wolną kobietą i mogę robić, co chcę! – zachichotała i jak mała dziewczynka okręciła się na pięcie zerkając na swoje odbicie widoczne w błyszczących witrynach mijanych sklepów.
- A co na to Twój mąż? – drążyłam temat, naczytawszy się po wielekroć o surowości i rygorystycznym podejściu fanatycznych islamistów do praw kobiet.
- Mój mąż? Och, Dżabi to najmilszy, najbardziej tolerancyjny człowiek, jakiego dotąd poznałam! Zresztą wielu jest mądrych i żyjących na luzie Irańczyków. Nie wierzcie we wszystko, co plotą o nas mass media! – zawołała i wciągnęła mnie i Tunde do ogromnego supermarketu pełnego barwnych bluzek, spódnic i sukien. I już po chwili grzebałyśmy w pełnych kolorowych ubrań koszach a potem z naręczami różnych części garderoby wędrowałyśmy do przymierzalni i doradzałyśmy sobie, w czym nam do twarzy, co warto kupić już teraz a do czego wypadałoby się trochę odchudzić.
Ja i Tunde miałybyśmy z czego schudnąć, ale Shadi posiadała nienaganną, filigranową sylwetkę a więc prawdę mówiąc we wszystkim było jej dobrze.

- Jak to robisz Shadi, że jesteś taka szczupła? – zapytała z odcieniem lekkiej zawiści Tunde a ja nachyliłam się by wysłuchać jakiejś kolejnej opowieści o dietach odchudzających czy chorobach. Pomyślałam, że pewnie Iranka jest akurat na ścisłej diecie, albowiem nigdy dotąd nie widziałam jej jedzącej. W czasie przerw śniadaniowych nie piła nawet tutejszej, przepysznej kawy z ekspresu!

- Na taką sylwetkę oraz na spokój duszy najlepiej robi mi Ramadan – wyznała i dodała.
- Ramadan to najpiękniejszy, najbardziej wytęskniony przeze mnie miesiąc w roku. W czasie jego trwania nie jem i nie piję nic od świtu do zmierzchu.
-A w nocy? – popatrzyłam z niepokojem w jej lśniące łagodnym blaskiem oczy, lękając się ujrzenia w nich jakiegoś cienia niezdrowego fanatyzmu.
- Tak, w nocy wolno nam jeść normalnie, ale ja przez okres Ramadanu mam słaby apetyt i nie odczuwam nawet głodu. Jednak wielu ludzi ucztuje nocami i kończy obżarstwo tuż przed świtem, aby aż do zmroku nie brać niczego do ust – mówiła spokojnie Shadi a potem zamyśliła się i prowadząc nas w stronę ulubionej ławki przy plaży kontynuowała swoją opowieść.
- Islam wymaga od swych wyznawców by przestrzegali reguł Ramadanu, wyznając w ten sposób swoją wiarę i okazując miłość Bogu i ludziom  - szepnęła, ściągając sandały i opierając z rozkoszą nagie stopy na rozgrzanym piasku.
- A co ma niejedzenie do wiary?! – znowu zadałam pytanie, zapominając na moment o tym, że wszak i w chrześcijaństwie czas postu jest bardzo ważny a umiejętność wyrzekania się pewnego rodzaju pokarmu dowodzi głębi i wierności wyznawanej wiary. Tunde, którą chyba nie bardzo interesowały te rozmowy także zdjęła buty i pobiegła w stronę oceanu, by obmyć zgrzane stopy.

- Gdy nie jem i nie piję mój umysł i ciało oczyszczają się. Wszystko widzę i czuję wyraźniej. Potrafię mocniej skupić się na modlitwie. Mam bezpośrednią więź z moim Bogiem oraz odczuwam ogromną bliskość z innymi ludźmi. Gdzieś znikają wszelkie zmartwienia i stresy. Wiele osób doświadcza podczas Ramadanu ogromnej miłości i współczucia dla bliźnich. Proces trawienia nie zaprząta uwagi ani nie odbiera energii. Zdarza się, iż ludzie na ulicach spontanicznie przytulają się do siebie. Dzielą się z biednymi tym, co mają w nadmiarze. Wybaczają sobie wzajemnie wszystkie stare zatargi i nieporozumienia. Chodzą radośni, wolni od trosk i grzechów. Obserwuję to co roku i dlatego doczekać się nie mogę tego miesiąca dobroci i cudów – rozmarzyła się Iranka, a potem spojrzawszy na mnie ciepło rzekła:

 -I powiem Ci coś Olgo. Od razu po wejściu do naszej klasy zwróciłam uwagę na ciebie i poczułam, że będzie nam w przyszłości dane zaprzyjaźnić się ze sobą – kontynuowała zwierzenie Shadi a potem jak gdyby zawstydziwszy się tego, co powiedziała roześmiała się i zrywając się z ławki zawołała:

- Biegnijmy do Tunde, bo nam ją jeszcze ocean porwie!

   A potem jak beztroskie dzieciaki skakałyśmy we trzy po zimnej wodzie, nie bacząc na coraz bardziej mokre nogawki spodni oraz na ostre słońce, szybko malujące na czerwono nasze wesołe twarze. Bezchmurne, lazurowe niebo nad nami oraz odległy horyzont i błogi dotyk białego piasku sprawiał, że czułyśmy się zawieszone w jakimś cudownym bezczasie. Miałyśmy wrażenie, iż to jedna a najpiękniejszych w naszym życiu, niepowtarzalnie cudowna chwila.
  To był dopiero początek tej znajomości. Dane nam było jeszcze wiele razy ciekawie porozmawiać i spędzić wspólnie przyjazny czas. Ale o tym napiszę w następnym wspomnieniu…

niedziela, 2 czerwca 2013

Emigrantki, cz.3 - "Saheera"




   W chwili, gdy pierwszy raz zobaczyłam Saheerę pomyslałam, iż to pewna siebie i dość nieprzystępna kobieta. W miarę wzajemnego poznawania dowiedziałam się o niej, że jest skromną, samotną, złaknioną zrozumienia i ciepła oraz głęboko przeżywającą życiowe perturbacje istotą. Jakże często tak bywa w życiu, iż pierwsze wrażenie jest mylne i zupełnie nieprzystające do poznanej osoby. Czasem rozczarowujemy się mile, czasem wręcz przeciwnie. W przypadku Saheery, na szczęście, było to pozytywne rozczarowanie
   Pierwszy raz poszłam do szkoły dla emigrantów w czerwcu. Był to więc zimowy, chłodny i deszczowy czas a wszyscy ubierali ciepłe kurtki, czapki a nawet kozaczki. Pięć stopni na plusie i siekący wiatr oraz ulewa to dla ciepłolubnych Australijczyków oraz emigrantów z Afryki i Azji trudna do zniesienia pora. Saheera miała na sobie elegancki, świetnie skrojony brązowy płaszcz i piękne, skórkowe botki. Gęste, kasztanowo-czarne włosy otulały jej szczupłą twarz burzą krótkich loków. Siedziała przy stoliku obok Maneki i coś do siebie poufnie szeptały. W czasie pobytu w pierwszej grupie językowej nie zamieniłyśmy właściwie ze sobą ani słowa. Nie było na to czasu. Każdy starał się jakoś oswoić z nowym dla siebie środowiskiem. Ogarnąć ten nowy, stresujący świat i zbliżyć choć trochę do najbliżej siedzących osób. Ja miałam Tihoę, ona Manekę.
   Dopiero, gdy przeniesiono nas do wyższej grupy, zdane na siebie i przez podobieństwo położenia jakoś sobie bliższe zaczęłyśmy się lepiej poznawać. Przy sześcioosobowym stoliku były trzy wolne miejsca. Ja, Maneka i Saheera usiadłyśmy blisko siebie, jak ptaszki, które wypadłszy z gniazda, tulą się do siebie na mchu leśnym, nie wiedząc, co je czeka. Poza nami siedziała tu jedna Japonka, Tajka i Sudanka. Każda miała przed sobą dużą tabliczkę ze swoim imieniem by wiadomo było, kto zacz i by móc się rozpoznawać w przyszłości. W czasie kilku minut przed rozpoczęciem pierwszych zajęć zamieniłam parę słów z Tajką i okazało się, że o radości, ona zna kilka słów po polsku, albowiem miała męża Polaka. A widząc moje europejskie imię na tabliczce od razu zadała mi pytanie o kraj pochodzenia. Ucieszone tą nieoczekiwaną nicią porozumienia zamierzałyśmy poznać się bliżej na następnej przerwie. Teraz zaczynała się pierwsza lekcja w nowej klasie a więc trzeba było skupić się jak najmocniej na tym, co mówiła nauczycielka. W głowach huczało nam z emocji. Serca waliły młotem. Jednak każdy musiał przemóc swoje nerwy, przedstawić się i powiedzieć parę słów o sobie. Wówczas dowiedziałam się, iż Saheera jest Afganką, ma prawie pięćdziesiąt lat, w Australii jest od lat siedmiu, a wcześniej przez długi czas mieszkała w Berlinie. I rzeczywiście! W tym momencie zrozumiałam skąd brał się jej dziwny akcent, który słyszałam, gdy wypowiadała sie na forum klasy. Artykulacja Saheery była twarda i wyraźna. Mówiła mieszanką angielskiego, niemieckiego i perskiego. Czerwona jak burak na twarzy z ulgą skończyła swą prezentację i popatrzyła na mnie pytająco. Ścisnęłam mocno jej dłoń i szepnęłam, że było dobrze. Bardzo dobrze nawet! W odpowiedzi uśmiechnęła się z wdzięcznością i odetchnęła głeboko.
   Maneka, gdy przyszedł jej czas nie potrafiła, niestety, wykrztusić ani słowa. Gdzieś zniknęła ta wesoła, swobodna dziewczyna. Obok mnie siedziała teraz na jej miejscu biedna, rozedrgana, z trudem powstrzymująca łzy istota. Obie z Saheerą starałyśmy się gestami, mimiką i szeptem dodać jej odwagi. Jednak na niewiele się to zdawało.
  Kiedy po kilku dniach Maneka przestała pojawiać się w szkole stałyśmy się z Saheerą bardzo bliskimi koleżankami. Opowiedziała mi więcej o sobie i po raz kolejny zdumiałam się, jak skomplikowane, barwne i trudne do ogarnięcia mogą być losy ludzkie.
   Będąc młodą dziewczyną Saheera wraz z bratem i rodzicami wyjechała z Afganistanu. Było to w czasach inwazji rosyjskiej na jej ojczyznę. Uciekli przed wojenną zawieruchą do Niemiec Zachodnich, gdzie schronili się u przyjaciół. Starszy brat Saheery po roku wyemigrował do Stanów Zjednoczonych. Tam założył rodzinę i nieźle mu się wiodło. Tymczasem w Berlinie Saheera  nauczyła się perfekcyjnie języka niemieckiego, skończyła szkołę średnia, znalazła pracę i męża. Jednak nie była w małżeństwie szczęśliwa. Mąż alkoholik wyżywał się na niej ubliżając jej słownie, zdradzając bezwstydnie i maltretując fizycznie. Po ponad dwudziestu latach takiej męki złożyła pozew rozwodowy i wreszcie, przynajmniej na papierze, odzyskała wolność. Jednak nie czuła się wolna. Rodzina jej męża oraz znajomi odwrócili się od niej, uznając iż rozwodząc się z nim postąpiła wbrew utartym obyczajom i wierze. Rodzice Saheery już w tym czasie nie żyli. Brat był daleko. Całe szczęście, że kobieta miała dwie wierne przyjaciółki, także Afganki, które w tajemnicy przed swymi małżonkami spotykały się z nią, chcąc wesprzeć ją w trudnych chwilach. Tym niemniej Saheera czuła się samotna i opuszczona. Może gdyby miała dzieci wszystko ułożyłoby się lepiej? Miałaby teraz w nich oparcie. Jednak mimo długiego, uciążliwego leczenia przez cały okres trwania swego małżeństwa nie dała rady zajść w ciążę, co tylko pogłębiało nieporozumienia między nią a jej mężem.
   Jeszcze kilka lat spędziła w Niemczech, usiłując poskładać na nowo swoje pokiereszowane życie. Miała niezłą pracę biurową, ale codzienne powroty do pustego, wynajmowanego po rozwodzie mieszkania działały na nią przygnębiająco. Nie wiedziała, co począć ze sobą dalej i gdzie znaleźć światełko w tunelu? Wówczas odezwała się do niej zapomniana, daleka rodzina z Australii, zapraszając Saheerę do siebie.
   Po kilkunastu miesiącach załatwiania skomplikowanych formalności Saheera wylądowała w Melbourne, gdzie zamieszkała z ciotkami i kuzynkami, zajmującymi wielki dom w dzielnicy położonej w pobliżu oceanu. Kobiety załatwiły jej pracę w fabryce części samochodowych. Dzięki temu Saheera miała pieniądze na własne potrzeby. Zrobiła prawo jazdy. Kupiła samochód. Po czterdziestce mogła zacząć życie na nowo. Tym bardziej, że pojawił się w jej otoczeniu sympatyczny, kulturalny, miły i bardzo nią zainteresowany Afgańczyk. Przyjechał na urlop z Kabulu i zamierzał odpocząć na białych plażach Australii od wojennego zamętu i politycznych przepychanek w ojczyźnie. W Kabulu był ważną, wojskową personą, ale czuł się  już bardzo zmęczony tą rolą oraz niemożliwymi do rozwikłania sprawami, w które był zamieszany.
   Zakochał się w delikatnej, uczciwej, wrażliwej Saheerze i podczas następnego swego pobytu w Australii, w rok po zapoznaniu, pobrali się i spędzili ze sobą najpierw w Melbourne, potem w Kabulu kilka wspaniałych, romantycznych miesięcy. Jednak Saheera musiała wracać do Australii, by nie przepadły jej skomplikowane, biurokratycznie starania o uzyskanie obywatelstwa.
   Ciężko jest żyć osobno. Nawet największa miłość może nie przetrwać długotrwałej rozłąki. Nie chciała zostać w Kabulu. Mentalnie była już bardzo daleko od wszystkich surowych ograniczeń i zakazów, obowiązujących tamtejsze kobiety. Poza tym w ojczyźnie było niebezpiecznie a jej mąż, z racji zawodu, wciąż narażał życie i zdrowie. To właśnie on pragnął, by mogli razem zamieszkać na stałe w Australii. Pragnął polepszenia losu dla siebie i żony. Jednak co innego marzenia, co innego rzeczywistość. „Pokojowa interwencja” Amerykanów położyła kres neutralnym stosunkom miedzy Australią a Afganistanem. Sprzymierzeńcy, w tym większość krajów europejskich oraz Australia przyłączyli się do „pokojowej okupacji” ojczyzny Saheery a spotkania obojga małżonków stały się jeszcze rzadsze i trudniejsze. Saheera latała do Kabulu, bojąc się za każdym razem, czy dane jej będzie stamtąd wrócić. Także starania o australijską wizę dla męża nie miały szans powodzenia.
Na dodatek Saheera otrzymała informację, iż jej żyjący w Ameryce brat zachorował na raka i chciałby po raz ostatni zobaczyć siostrę. Zrezygnowała więc z pracy i ze szkoły. Porzuciła wszystko i poleciała do Stanów najszybciej jak się dało.
   Nie było jej dwa miesiące. Ujrzawszy ją w kilkanaście dni po powrocie z Ameryki omal jej nie poznałam. Zszarzała na twarzy. Gdzieś przepadł blask oczu i delikatny, pełen nadziei uśmiech. Przytuliła się do mnie i wśród szlochów wydusiła z siebie opowieść o ostatnich, pełnych cierpienia chwilach ukochanego brata oraz o tym, jak ciężko jej teraz.
   Znowu osaczyła ją dawna samotność, bezradność i gorycz. Krewne, z którymi mieszkała zachowywały się tak, jakby były rozczarowane jej powrotem z Ameryki. Miały też do niej pretensje o to, że nie pomaga im finansowo tak, jak kiedyś. Zaczęły traktować kobietę chłodno i opryskliwie.
   Zrozpaczona Saheera nie umiała już skupić się na nauce. Wciąż poszukiwała nowej pracy. Wciąż czekała na jakieś wieści od męża. Postarzała się gwałtownie i schudła. Przychodziła do szkoły wpół przytomna. Czasem tylko uśmiechała się, gdy opowiadała o dawnych, dobrych czasach, kiedy była jeszcze dzieckiem a jej piękny, gorący kraj dawał jej oraz wszystkim Afgańczykom ostoję i proste szczęście. Niekiedy pogrążała się w długich rozmowach z poznaną w naszej grupie subtelną, wykształconą Iranką o imieniu Shadi.  Mogły rozmawiać ze sobą swobodnie, bowiem zarówno w Iranie, jak i w Afganistanie mówi się po persku. Nie wiem, o czym mówiły. Myślę, że dużo było w ich rozmowach polityki i goryczy. Wyraz ich twarzy wyrażał lęk o losy rodaków i krajów rodzinnych zdanych na łaskę zachodnich polityków oraz moc ich kłamliwej propagandy. Wszak obie ich ojczyzny od kilkunastu lat nie miały i nie mają dobrej prasy w naszej strefie kulturalnej. Jest jakaś przepaść, niezrozumienie, obojętność i obcość między narodami. Jest jakaś ogólnoświatowa nagonka na kraje chcące żyć po swojemu. Opinia publiczna ze znudzeniem obserwuje przetaczające się po świecie przemarsze kilkusettysięcznych wojsk, pogróżki polityczne, ostrzeżenia, okupacje, knowania i niekończący się polityczny zamęt. A gdzie w tym wszystkim jest zwykły człowiek? Czy jest jeszcze gdzieś miejsce na proste, zwykłe szczęście…?

   Nie wiem, jak potoczyło się dalej życie Saheery. Po przyjeździe do Polski dostałam od niej kilka krótkich, grzecznościowych maili. Potem kontakt się urwał…