Strony

wtorek, 23 sierpnia 2022

Jak pod parasolem…

 


 


  

- Jadąc wczoraj w odwiedziny do rodziny w mieście zauważyłam obficie owocujące przy drodze krzewy czarnego bzu! Od razu pomyślałam wtedy o pani! O tych pysznych, bzowych konfiturach, co mi je kiedyś pani dała!– oznajmiła sympatyczna doktor stomatologii pochyliwszy się nad moją otwartą paszczą i grzebiąc w niej jakimś srebrzystym szpikulcem.

- I jeszcze mirabelki widziałam! Całe żółte od wielkiej ilości owoców! I śliwy węgierki oblepione wręcz fioletowymi, wyjątkowo dorodnymi śliwkami! Dobrze się składa, bo od przyszłego tygodnia wybieram się na urlop. Kupię sobie śliwek na targu i będę smażyć powidła! Takie domowe najlepsze, bo bez dodatku cukru!  – dodała radośnie i wziąwszy w dłoń warczące upiornie dłuto zanurzyła je w mym bezbronnym zębie.

 


   Gdybym mogła wówczas odpowiedzieć dentystce pożaliłabym się, że niestety, ale w moim ogrodzie nadzwyczaj marne tego lata zbiory. Co do czarnych bzów, to większość ubiegłej jesieni podcięliśmy, świadomie decydując się na to, że w tym roku nie wydadzą owoców. A te, które podcięcia uniknęły prawie wcale nie zaowocowały, a jeśli nawet, to w większości ich czarne owocki uschły na krzewach. W ubiegły weekend udało mi się zebrać zaledwie dwa kilogramy maleńkich, bzowych koraliczków i zrobić z nich kilka słoików konfitur. I jeśli idzie o czarne bzy, to by było w tym roku na tyle. Natomiast śliwki węgierki w wielkiej obfitości jeszcze niedojrzałe pospadały z drzew. Na skutek czego w ogrodzie chodzi się teraz po fioletowych, śliwkowych kobiercach utworzonych z owocków zalegających między suchymi połaciami wypalonych przez słońce traw. Ta niewielka ilość węgierek pozostała na drzewach także w większości jest mała, twarda, pomarszczona, prawie pozbawiona miąższu, często robaczywa i nie nadająca się do niczego. Tak więc nie będzie u mnie w tym roku smażenia powideł, robienia wina, soków i dżemów. Dobrze, że mam jeszcze trochę ubiegłorocznych przetworów. Jakoś więc damy sobie zimą radę z tym, co jest. 


 

   Uporczywie przedłużająca się u nas susza jest tym dziwniejsza, że jak dowiadujemy się od mieszkańców sąsiednich przysiółków, wsi albo miasteczek tam owszem, pada nawet dość często. Nieraz jest to tak blisko nas, że wręcz słychać padający deszcz, czuć jego zapach w powietrzu, widać nieopodal zaciągnięte, granatowe niebo, dochodzi tu dźwięk grzmotów i potężnych wyładowań atmosferycznych.  Tymczasem tu jakby Stwórca rozpiął nad naszym przysiółkiem ogromny parasol. Monstrualne chmury potrafią wisieć nad nami przez kilka dni z rzędu i łudzić nadzieją, zwiastując rychłe, duże i długie opady. Jednak zazwyczaj nie spada na naszą górkę nic a co najwyżej odrobinę pokropi przez parę minut a potem w try miga wszystko wysycha, jakby tego deszczyku w ogóle nie było. Tak więc dotkliwa suchota ogarnia coraz większe połaci traw, krzewów i drzew. Dobrze przynajmniej, że  często o poranku unosi się nad naszymi okolicami mgła, która potem opada rosą na krańcowo spragnione rośliny. Ta niewielka ilość wilgoci jest dla nich chyba tym czym dla konającego zdaje się być zwilżenie spieczonych warg, podczas gdy życie przywrócić by mu mogło tylko podanie solidnej kroplówki. Ze smutkiem słuchałam wczoraj dźwięków piły spalinowej, którą Cezary wycinał kompletnie uschnięte stare śliwy w naszym ogrodzie…


 

   Dobrze, że udało mi się ukisić kilkanaście słoików ogórków, bo i one padły w tym roku bardzo szybko, mimo, iż wiele razy były podlewane. To samo z cukiniami. Zaczynają właśnie dojrzewać pomidory, którym susza zdaje się najmniej szkodzić, zatem codziennie suszę je albo przerabiam na soki.  Suszę też w piecu maleńkie gruszeczki-ulęgałki, które także pospadały na trawę i w stanie surowym są nie do zjedzenia, natomiast w postaci ususzonej stają się podobne w smaku i konsystencji do fig albo daktyli.  Nie wiem, czy będzie cokolwiek z gruszek odmiany bera. Dwie ogromne grusze, które górują nad naszym ogrodem ledwie zipią.  To samo ze starymi jabłoniami.  Żółkną i opadają liście ze stareńkiej lipy. Wyschły na wiór krzaczki truskawek i poziomek. Zmarniał mi też lubczyk, którego zawsze miałam tak dużo, że mogłam go mrozić i suszyć w sporych ilościach. Tylko róże znowu obficie kwitną a i dynie na polu zdają się mieć zupełnie dobrze. Widocznie ich korzenie sięgają w ziemi na tyle głęboko, że cudem dostają do jakichś ostatnich pokładów wilgoci. Zajadamy więc na bieżąco pomidorowo - paprykowo - dyniowe lecza. Upalna, tropikalna pogoda sprzyja posilaniu się takimi lekkimi, prostymi, pełnymi witamin potrawami. Z czegoś przecież trzeba siły żywotne czerpać. A przedłużający się upał i susza sprawiają, że niestety coraz mniej w człowieku energii do działania. Umęczeni pogodą zawiesiliśmy na jakiś czas wyjazdy do naszego lasku po drewno. Coraz bardziej chce się teraz polegiwać w sypialni i ucinać choćby półgodzinne drzemki, po których wstaje się półprzytomnym, zapoconym i zupełnie nie zregenerowanym…

 


- Ależ przyjemnie wczoraj u nas w mieście popadało! Momentami potoki wody płynęły ulicami. A jak się uspokoiło to cudownie pachniało wieczorem! Aż chciałoby się boso po kałużach poskakać. Prawie jak w czasach dzieciństwa! – zaćwierkała pogodnie dentystka dokładnie zalepiając mój wyborowany uprzednio ząb światłoutwardzalną masą.

 


   Nic nie odrzekłam, bo odrzec wówczas nie mogłam. Usiłowałam tylko przełknąć ślinę, która jak zwykle zaczęła się drażniąco przesączać do mego gardła. Ale i to mi się nie udało. Dałam więc za wygraną i trwając z otwartymi szeroko ustami spoglądałam tylko bezradnie w stronę okna, gdzie na pogodnym niebie widać było mnóstwo malowniczych obłoków, z których najprawdopodobniej znowu nie spadnie w naszym przysiółku ani kropla życiodajnego deszczu…

 

środa, 10 sierpnia 2022

Sierpniowi drwale…

 

 



   Brym, brym…Puf, puf…Paf, paf…Uch, uch…Pyr, pyr..Takie mniej więcej prychająco pierdzące dźwięki wydaje z siebie nasz traktorek zwany po tutejszemu „Esiokiem” (ma silnik ES7, stąd to dziwne miano) lub też „Papajem”(bo ma jednocylindrowy, pracujący nieregularnie silnik stękający w bardzo charakterystyczny, „pafująco-papujący” sposób). Mniej więcej w co drugi poranek zaprzęgamy do owego Esioka małą, ale pojemną przyczepkę i wyruszamy do naszego lasku.  Cezary zasiada za kierownicą a ja mimo jego namawiania bym usiadła obok, na kole wolę iść sobie piechotą. Do lasku zaledwie kilkaset metrów i cały czas z górki, więc się nie zmęczę a za to będę mieć przyjemną, krajoznawczą przechadzkę wśród kwitnących pól. Na kole, gdzie niby jest jako takie miejsce dla pasażera siedzieć nie cierpię. Nie dość, że strasznie tam niewygodnie i jakieś żelastwo w nogi się wpija, to jeszcze tak trzęsie na nierównościach drogi (asfaltowej, ale już zepsutej), że mam wrażenie, iż zaraz zlecę i w najlepszym razie nabiję sobie guza a w najgorszym wyląduję pod owym potężnym kołem. A tak idę spokojnie swoim tempem. Jeszcze rzeźka, jeszcze świeża, jeszcze pełna wigoru! Tu zerwę sobie listek mięty, tam kłosek trawki, tu się na jakowegoś ptaszka zapatrzę a tam na niewinny obłoczek. Uśmiecham się do siebie jakbym na jakąś przyjemną wycieczkę szła a nie do pracy. W tym czasie Cezary dumny i blady dojeżdża do mnie na prychającym radośnie Esioku. Coś mówi, ale nie słyszę poprzez to prychanie. Macha więc ręką i mija mnie za zakrętem. Ma ze sobą piłę spalinową, dwie małe piłki na baterie, piłę ręczną, grabie, sekator oraz siekierę. W schowku na narzędzia schowana jest woda do picia dla nas, butelka z zapasem benzyny, śrubokręty do pił oraz mocne linki.  Wszystko się przyda.


 

   W końcu wjeżdżamy w okolice naszego lasku. Porasta on wzgórze i paryję tuż za naszym polem. Niby blisko, ale tak się składa, że przez kilka ostatnich lat nie odwiedzaliśmy go i aż dziw jak tam w tym czasie zarosło. Pojawiło się mnóstwo młodziutkich jesionów, brzóz, dzikich czereśni, klonów i wierzb. Jednak mnóstwo też niestety drzew uschło. Wiele z nich ledwo stoi. Stojąc zaś wielce chybotliwie co i rusz skrzypi złowieszczo. A niektóre już leżą pokotem i czekają na uprzątnięcie. Ogromnie dużo też dokoła suchych gałęzi i chrustu. A wszystko to na pochyłości pośród traw i chaszczy ze splątanych krzewów jeżyn oraz pokrzyw. Zanim mogliśmy zabrać się do właściwej pracy trzeba było zatem choć trochę oczyścić i wygrabić teren, żeby dobrze widać było pozostałe po ścięciu drzew pniaki, kamienie i nierówności, żeby ukochany traktorek zagłębiając się w gęstwę lasku nie utknął zaraz gdzieś dalej na jakimś kamieniu albo w przykrytej liśćmi rozpadlinie.  Wreszcie nasz niebieski, terkoczący tryumfalnie pojazd mógł przejechać szczęśliwie w głąb lasku i zacumować przy wielkim korzeniu po uschniętej wierzbie, z tyłu mając czekający na uprzątnięcie ogromny, powalony jesion, z jednego boku brzozowo-wierzbowy zagajnik a z drugiego głęboką paryję, oddzielającą nas od lasu sąsiada. My zaś nareszcie mogliśmy zabierać się do pracy.  

 


  Do mnie głownie należy zawsze zbieranie gałęzi i zanoszenie ich na przyczepkę. Cezary piłuje co grubsze kawałki, ale ponieważ nie ze wszystkim może dać sobie radę sam co chwilę nawołuje mnie do pomocy.

 


- Przyłóż tu miarkę! I jeszcze tu! – słyszę jego z trudem przebijający się przez warkot piły spalinowej głos. „Miarka” to przycięta na wymiar przyczepki od traktora listewka. Trzeba bowiem tak ciąć drewno, żeby się akuratnie zmieściło na przyczepce.

- Zabierz mi te gałązki spod nóg bo zaraz się o nie przewrócę! – woła za chwilę ocierając pot z czoła. Opiera piłę o pieniek u stóp nie sposób przecież cały czas dźwigać tego warczącego, kilkukilogramowego ustrojstwa.

- Odsuń się szybko i nie podchodź! – krzyczy za jakiś czas – Tu jest niebezpiecznie. Przecież te gałęzie mogą ci na głowę zlecieć! – ostrzega, gdy stoję zbyt blisko chcąc mu asystować przy pracy.

- Benzyna mi się skończyła! Tam chyba jest w schowku jeszcze trochę. Przyniesiesz mi? – prosi po kilkunastu minutach a potem z braku paliwa bierze się za piłowanie ręczne. Ciężko to idzie. Suche drewno nieraz jest wyjątkowo twarde. Jednak piła nieustępliwie przesuwa się raz w jedną raz w drugą stronę. Aż do ostatecznego zwycięstwa.  Pot leje się Cezaremu po twarzy a trociny oblepiają mu czoło i szyję. Przynoszę wodę do picia. Przyjmuje ją z wdzięcznością.Sama też z lubością pociągam kilka łyków.

- Spójrz! Ta brzoza, przy której stoisz też jest do wycięcia. Zobacz, wystarczy ją pchnąć i leci. Całkiem sucha! – oznajmiam niebawem i za moment oboje pchamy pień omszałego drzewa a ono po kilku skrzypnięciach rzeczywiście wali się z rozgłośnym skrzypnięciem. I ciąg dalszy roboty. Odłamywania, odcinania, rąbania i piłowania, przyciągania i przenoszenia konarów do coraz mocniej napełniającej się przyczepki. 


 

   W tym czasie korony młodych brzóz i wierzb cichutko szumią nad nami i szemrzą o czymś w gęstwie oliwkowych i zrudziałych przedwcześnie liści. A czas, jak to ma w zwyczaju płynie sobie niepostrzeżenie i wartko. Łagodne do niedawna, poranne słonko zaczyna  znacznie mocniej przyświecać a nam w pustych brzuchach burczeć. Pora kończyć na dzisiaj dzieło. Jutro wszak też jest dzień. Mocno spinamy ułożone na przyczepie drewno. Chowamy narzędzia i gotowi jesteśmy do powrotu. Oboje jesteśmy spoceni i brudni, ogromnie zmęczeni, ale zadowoleni. Nie dość bowiem, że nareszcie uprzątamy nasz lasek, to jeszcze będzie czym w piecach palić w przyszłe, chłodne miesiące. A to z tego wszystkiego chyba najważniejsze.

   Wkrótce traktorek szybko niknie mi za zakrętem a ja znacznie mniej dziarsko niż kilka godzin temu wspinam się pod górkę, posuwam się iście zółwim tempem, noga za nogą wśród oblanych południowym słonkiem łąk, odnosząc nieodmiennie wrażenie, że droga do domu jakoś podejrzanie się wydłużyła…

 


   Paf, paf…Drym, drym! – głośno mruczy coś w swoim języku Esiok, kilka minut potem wjeżdżając z fasonem na nasze podwórko. Na przywitanie wybiegają nam psy, które przez czas nieobecności gospodarzy smacznie sobie po kątach spały. A może wcale nie spały tylko za nami tęskniły? Kto je tam wie, jakimi tajemniczymi sprawami zajmują się zwierzaki, gdy ludzi nie ma w domu? Tak czy siak witają się, jakby nas ruski miesiąc nie widziały!  Radosne, entuzjastyczne, serdeczne, kochane. Wołam do nich wesoło: - Psiaki-dzieciaki! Chodźcie, chodźcie! -  A one biegną ze mną na tyły ogrodu aby odtańczyć radosną rundkę, wyskakać się, ulubione kąty odwiedzić i obsikać a potem znów sobie gdzieś w cieniu zalec.


 

   My z Cezarym po chwili oddechu bierzemy się za wyładunek i cięcie a potem rozwożenie drewna do przeznaczonego dla niego miejsca. Znowu sporo z tym roboty. Ale ciach ciach. Mimo zmęczenia nawet szybko nam to idzie. Im częściej pracujemy jako drwale, tym większej nabieramy w tym wprawy. I mięśnie od tego intensywnego działania z drewnem rosną i tłuszczyku na brzuchu odrobinę ubywa…Same korzyści!:-)

 



- Jakoś chyba damy sobie radę! – wzdychamy po pracy spoglądając w zamyśleniu na stos usypanych pod wiatą nieregularnych kawałków brzozy, jesiona, wierzby, buka, graba, brzozy a do tego gruszy oraz  śliw z naszego ogrodu.  Niby sporo tego drewna, ale wciąż za mało by być spokojnym co do nadchodzącej zimy. Zresztą, owa zima budzi przecież o wiele więcej pytań i obaw, niż te, czym będzie się palić w piecu…Jak będzie – czas pokaże. Jak zawsze.  A póki co trwa sierpień i sporo działania jeszcze przed nami. W lasku wciąż dużo jest do uprzątnięcia. I dużo też jeszcze wolnego miejsca w drewutni. A jesienią spokojnie zapali się pod kuchnią (bo przecież będzie czym!) i w przyjemnym domowym ciepełku przyjdzie czas na czytanie zaległych książek albo na robienie przetworów owocowych….O ile rzecz jasna będzie je z czego robić, bo z powodu suszy niedojrzałe i maleńkie jabłka, gruszki i śliwki w ogromnych ilościach pospadały już z wysychających na potęgę drzew…

 


 

wtorek, 2 sierpnia 2022

Dżdżysty międzyczas…



Tuż przed upału dusznym tchnieniem

Przed mocnym słońca pocałunkiem

Srebrne musnęło świt wzruszenie

Mgiełka wraz z mżawką miały spółkę



 

Dżdżysty międzyczas pieścił łąki

Ogrodu gładził gęstwy, skrytki

Niebo ożywcze swoje soki

Dawało w darze kwiatom wszystkim



 

Bocian jak transie narkotycznym

W wilgotne zioła zanurzony

Zastygł w zachwycie niebotycznym

Żabim rechotem otoczony



 

A na łubinach pajęczyny

Drżały odziane w łez diamenty

Korale lśniły bzu, kaliny

Spełnione w dżdżu tak tkliwie ciepłym


 

Deszcz rosił dach i parapety

Nie skąpił w krąg słodkiego grzańca

Aż dom rozśpiewał a rolety

Zakręcić chciały razem walca


 

I piec złakniony też podniety

Rozbłysnął pąsem na chwil parę

By wyczarować cud-kotlety

Złocąc serdecznym je swym żarem…

 



Choć magia mżawki znikła  zda się

Warta jest przecie rymowanki

Dobrze wszak w skwarnym międzyczasie

Wspominać mgliste, czułe ranki…