Strony

poniedziałek, 25 listopada 2019

Listopadowa szadź…




   Zupełnie niedawno odkryłam, iż blog poza zapisywaniem zdarzeń, uczuć, stanów emocjonalnych czy refleksji towarzyszących mi w danym momencie życia spełnia także rolę „przypominacza” o pogodzie panującej w danym roku, miesiącu, dniu. Bo przecież z czasem wszystko się zaciera i miesza, choć wówczas, gdy jest teraźniejszością zdaje się tak ważne, tak niemożliwe do zapomnienia. Jednak czas nieustannie otacza mgłą przeszłość i tylko niektóre fakty czy związane z nimi przemyślenia albo uczucia zdają się po latach równie wyraziste, jak niegdyś. Są oczywiście sprawy, których nie da się zapomnieć, bo były one kamieniami milowymi w naszych losach albo zwrotnicami, po których tory życia pobiegły w zupełnie inną niż do tej pory stronę. Są też takie, których przypomnienie przywoływane jest z mroków głębokiej niepamięci  przez zapach, smak, jakiś widok, słowo – klucz czy skojarzenie. Ogromnie tajemniczy i trudny do pojęcia oraz okiełznania jest świat naszych myśli i wspomnień. Kryją się tam dzikie, niezmiennie bujne ogrody wiecznie żywych uczuć oraz pustynie wymarłych już emocji. Znaleźć tam można słowa, które kiedyś miały moc huku armaty a teraz zdają się nic nieznaczącym brzęczeniem komara. Siedzimy tam my sami w milionach przeszłych wcieleń, masek i odsłon, w radościach, smutkach czy stanach zwyczajnej stabilności, która jest koniecznym tłem i osnową dla wszelkiego dziania.




   Nie miałam dzisiaj zamiaru pisać o czymś więcej poza tym, że od kilku dni oglądać mogę co rano szadź. Jednak nie byłabym sobą, gdybym w zwykłe stwierdzenie tego faktu nie wplotła kilku rodzących się w mej głowie refleksji. Ha! Nic na to nie mogę a chyba i nie chcę poradzić!:-)




   Szadź jest zamarzniętą mgłą a jej ilość i grubość zależy od natężenia owej mgły i niskiej temperatury powietrza. Jej malowniczość zależy natomiast od nastroju obserwatora i umiejętności zauważenia w niej czegoś ciekawego, od słońca, koloru nieba albo od innego sposobu jej oświetlenia. Właściwie, to wiele rzeczy w życiu od tego zależy. Czy widzimy, czy chcemy albo czy staramy się dostrzec coś bardziej wielowymiarowego i fascynującego, niż pospolity obrazek za oknem. Jeśli naszą uwagą „oświetlimy” jakiś fragment tego obrazka mocniej, niż resztę, wtedy nabierze on nowego znaczenia i głębi. Wtedy też będzie trudniejszy do zapomnienia. A gdy nie chcemy na coś zwracać tej uwagi, pamiętać o czymś, przydawać mu znaczenia wówczas zazwyczaj pozostawiamy to w cieniu. Choć, paradoksalnie, bardzo często to, co tkwi w owym cieniu najbardziej jest fascynujące, drażniące, niepokojące, pełne rozmaitych uczuć, słowem - trudne do zapomnienia.



   Ale wróćmy do zwyczajnej szadzi…To, jak wyraźnie widać ją na towarzyszących temu postowi zdjęciach zależy od użycia przeze mnie lampy błyskowej, zbliżenia czy oddalenia obiektywu oraz samego momentu, gdy dane mi było ową szadź fotografować. Duży wpływ na to, co jest utrwalone na zdjęciach ma też, rzecz jasna, samopoczucie fotografującego. A mnie marzły wówczas dłonie, bo z uwagi na wygodę obsługi aparatu fotograficznego nie ubrałam rękawiczek, dlatego po kilkunastu minutach spaceru w lodowatej mgle tak rozbolały mnie skostniałe palce, że musiałam wracać do domu aby rozgrzać się w cieple kuchennego pieca. Na domiar złego tuż po wyjściu z domowych pieleszy zaczęło mnie dręczyć donośne burczenie w brzuchu. Dopadło mnie więc i nie chciało odstąpić wyobrażenie smaku porannej owsianki oraz możliwość trzymania w zmarzniętych dłoniach gorącej miseczki z tą mleczną zupą. Nie spędziłam zatem na dworze tyle czasu, ile wprzódy zamierzałam. Coś mnie przez to ominęło z tych następujących tuż po świtaniu, listopadowych widoków oraz ze zmian zachodzących w nich jeszcze potem. Nie widziałam lśnienia szadzi w świetle księżyca. Ani nie wyszłam na dwór później i nie zrobiłam zdjęć, w tym jednym, krótkim momencie, kiedy mocniej zaświeciło słońce i na tyle ogrzało powietrze, iż  szadź osypywała się z drzew podobna do srebrzystego konfetti.   


   Ale w życiu tak to już jest, że nie można mieć wszystkiego. Nieraz stokroć ważniejsze od zachwytów dla duszy jest proste ciepło i wygoda dla ciała. Dzięki temu chyba udaje się zachować jako taką równowagę, między tym co duchowe i cielesne. Nie odlecieć za daleko w jakieś rejony abstrakcji, fantasmagorii, złudzeń czy mrzonek. Nie odejść za bardzo od tego, co łączy człowieka nitką bezpieczeństwa ze zwyczajnym, prozaicznym, lecz dającym mu poczucie spokoju życiem. A także, jak w tym konkretnym przypadku, nie przemarznąć na kość i nie przeziębić się.  Umieć się zatrzymać i choćby z niemożliwą do zaspokojenia tęsknotą czy z uczuciem niedosytu pójść za tym, co w tym momencie najważniejsze, najkorzystniejsze dla człowieka. I jeszcze, idąc drogą tego typu refleksji, czasem dobrze jest pofantazjować, odfrunąć w rozmowie w rejony poetyczne i anielskie, zagłębić się w psychologiczne dywagacje, popisać albo poczytać coś na blogach, ale niekiedy bardzo potrzebna jest też człowiekowi zwyczajna, prosta rozmowa o życiu, o tym co się dzieje tu i teraz, o tym co dotykalne a nawet przyziemne. Móc się z kimś pośmiać albo popłakać. Móc się kogoś poradzić albo spróbować komuś pomóc.  Popatrzeć w czyjeś oczy, otrzeć się o jego ciepło, zapach, aurę a potem oddalić się by móc znowu wrócić do swojego „ja”. Egzystować w różnorodności dziania i odczuwania. Nie wykluczać niczego, ale i niepotrzebnie nie wartościować. Bo wszystkim można się przecież zmęczyć, gdy trwa zbyt długo, gdy zawłaszcza zanadto. Wszystko też może się człowiekowi przejeść – i niebo i ziemia.




   Nie zmienia to jednak faktu, iż gdybym tego konkretnego poranka wyszła na zewnątrz pół godziny wcześniej albo pół godziny później wszystko mogłoby wyglądać zupełnie inaczej. Ani lepiej ani gorzej, ale na pewno inaczej. Fotografie, które pokazuję Wam dzisiaj robiłam tuż po szóstej rano, w trakcie rozwidniania się. Niebo było wtedy kompletnie zachmurzone a mgła unosząca się dookoła zmiękczała i rozmywała kontury traw, drzew, krzewów i innych szczegółów otoczenia. Było tak wcześnie, że przy naszym karmniku dla ptaszków, gdzie wisiały spore kawałki słoniny nie dostrzegłam jeszcze ani jednej sikorki. Zleciały się doń dopiero kilkanaście minut później, co dostrzegłam już siedząc wygodnie przy stole kuchennym a zdjęć robić wygłodniałym sikoreczkom nie chciałam, żeby nie płoszyć tych niebożąt i nie przerywać im upragnionego i jakże potrzebnego w ten mróz śniadania. Ja też zresztą napawałam się już wtedy smakiem i ciepłem upragnionej owsianki. W piecu, pośród pachnących lasem szczapek drewna buszował wesoło ogień. I nic więcej mi do szczęścia w tamtym momencie nie trzeba było.



   A tymczasem na zewnątrz mgła wciąż upiększała rzeczywistość w kolejne wabiące nieznanymi sekretami zasłony, w warstwy białej, delikatnej jak niepochwytne marzenie szadzi…


wtorek, 19 listopada 2019

Czy pamiętasz jak to było...




    Ostatni komentarz Marytki pod poprzednim moim postem wywołał u mnie mnóstwo refleksji nad mijającym czasem, nad zmianami jakie we mnie, w każdym z nas chcąc nie chcąc zachodzą, nad tym jak sami siebie postrzegamy i jak widzą nas inni.  Marytka dostrzegła w starych moich tekstach inną Olę, niż zna ją obecnie. A przecież zmiany te zaszły tylko w czasie siedmiu lat blogowania! Zmiany nieuchronne, bo człowiek stale podlega przeistoczeniom. Wciąż wykluwa się z poczwarki z motyla a nieraz nawet cofa się i z motyla znowu przekształca się w poczwarkę.  Zmieniają się jego oczekiwania. Zmienia się też jego stosunek do wielu spraw, do ludzi, do radości i zmartwień. Zresztą z troskami i powodami do zadowolenia tak to już jest, iż jedne z nich odchodzą a od razu następne pojawiają się na ich miejsce. Coś się w naszych głowach rozjaśnia, coś zaciemnia a znowu inne sprawy na długo okrywają się mgłą niepewności i zagubienia, czekając na błękitne niebo czy mały chociaż promień słońca...



   I idzie człowiek w tę mgłę po omacku, wierząc, że jakoś to będzie, a na wiele spraw po prostu nie ma wpływu...I zdaje mu się, że kiedyś mógł i chciał więcej, że miał zawsze przed sobą taką gwiazdę przewodnią, że nie bał się żadnej mgły. Jednak zdaje mi się, że po latach miewa się skłonności do koloryzowania i wyolbrzymiania pewnych rzeczy a jednocześnie do zapominania tego, co niewygodne, wstydliwe, obnażające to, co powinno pozostać w ukryciu...


 Jednak wszyscy chcemy się nadal cieszyć życiem. Niezależnie od wieku i położenia widzieć w nim blask i nadzieję. Mieć nowe marzenia i cele. Nie poddawać się przemijaniu, starzeniu, marazmowi, zniechęceniu do stawania w szranki z kolejnymi wyzwaniami. Każdy także dąży ku znalezieniu swojego oparcia i bezpieczeństwa, swojej strefy komfortu a znalazły chciałby przytrzymać ją na zawsze. I mieć kolejne powody do tego by chcieć rano wstać z łóżka a wieczorem kłaść się do niego z myślą, że jutro będzie dobry, spokojny dzień...


   Jednak nic w życiu nic nie jest na zawsze. Samo życie nie jest na zawsze, choć bywają chwile, które tak się dłużą jakby trwały całą wieczność...Ale w końcu wszystko mija. Jakże ten fakt jest pocieszający i zatrważający zarazem...



 Podczas gdy w porze letnio-wiosennej kolorów jest aż nadto, to znowu późną jesienią czy bezśnieżną zimą trzeba się dobrze nachodzić by pośród jednolitej szarzyzny i ogarniającej naturę apatii odnaleźć wyrazistą barwę, coś co po dawnemu ożywia serce i rozpala uśmiech w oczach.






   W późnojesienne, pochmurne i zamglone dni wszystko zdaje się godzić z nieuchronnością przemijania. Pochyla pokornie głowę przed nadchodzącą zimą. Marnieje, blednie, zanika. I cudem wówczas jest znalezienie na łące, w lesie, parku czy w ogrodzie jakiejś  rośliny, która buntuje się przeciw tej wszechwładnej, narastającej martwocie i niczym zwycięski sztandar nieugięcie powiewa pośród dogorywających i już poległych istnień. Takiej, która wciąż lśni mocnym, mocniejszym nawet niż latem kolorem, na przekór ogólnym trendom, obyczajom czy porze roku...Nie daje się, nie daje! Tak jakby wołała ludzkim głosem: "Jeszcze w zielone gramy. Jeszcze nie umieramy!". Albo "Bój to jest nasz ostatni!" I może właśnie późną jesienią mnie, tak niepozorną dotąd roślinkę, stać na więcej niż wiosną i latem? Może właśnie teraz pośród ogólnego bezwładu czy niemocy uda mi się zalśnić nareszcie swoim blaskiem? Nie bać się byle czego, tak jak w porę wiosennej młodości, ale pokazać pełnię swoich możliwości bo przecież nie mam nic do stracenia? Bo tyle się o sobie przez przeszłe pory nauczyłam i wiem, że na wiele mnie stać! Być może to tylko łabędzi śpiew, ale niech wybrzmi, niech się niesie.Wszak lepiej się na coś odważyć, niż nigdy nie zaryzykować! Odszukać w sobie siłę, znaleźć natchnienie  oraz zapał i żyć, mimo wszystko jeszcze trochę żyć! Czy tak właśnie myślą te różowo-zielono-rude liście krwawnika unoszące się pośród przygniecionych wilgocią traw? Czy o tym śpiewa ostatni, złocisto-bordowy dziurawiec na łące? A czy o tym duma dzika róża, która mieniąc się kroplami deszczu lśni śmiałym pąsem?





   Cały czas coś się w nas zmienia. Coś odchodzi na zawsze, ale i rodzi się nowe. Ale jak zawsze najważniejsze jest to, co teraz. Bo tylko na to, co właśnie się dzieje mamy jakikolwiek wpływ. To my decydujemy, czy stać będziemy w miejscu z lęku przed bólem mogącym czaić się za zakrętem, czy też ruszymy naprzód, choćby i w tajemniczą mgłę, bo gdzieś tam przecież właśnie wstaje słońce...


 Jest w nas nostalgia za tym co było. Któż nie wspomina, nie roztrząsa,  nie tęskni, nie żałuje, nie smuci się, że coś odeszło bezpowrotnie, że nie ma w nas już tego, co było. Ale czasem ta nostalgia zajmuje zbyt dużo miejsca nie pozwalając dojść do głosu obecnej rzeczywistości albo temu by nareszcie ujrzeć wyraźnie i docenić siebie obecnych oraz to, co jest, póki nie zmieni się w przeszłość i znowu zostanie nam tylko żal za tym, co minęło...



    W związku z powyższymi rozważaniami przypomniała mi się piosenka śpiewana przez Edytę Geppert: "Czy pamiętasz, jak to było". Często ją sobie z Cezarym nucimy, bo i melodia cudna i słowa jakże prawdziwe...

Czy pamiętasz, jak to było, czy pamiętasz, jak to było
Kiedy jeszcze bez wahania ludziom się wierzyło.
Gdy świat bywał taki prosty, jak elementarze
Gdy się w złoto obracało każde z naszych marzeń.

Czy pamiętasz, jak to było, czy pamiętasz, jak to było
Gdy nas świt do snu prowadził w pościel bladosiwą.
Gdy do szczęścia brakowało przyjaciół i wina
Gdy świat się za oknem kończył tam, gdzie się zaczynał.

Ech, złudzenia, jak na skrzydłach prosto w jutro niosły
Chcieliśmy za wszelka cenę wkroczyć w świat dorosłych.
Dzisiaj tylko sny zostały, ale kto je kupi
Jak przysłowia się sprawdzają - młody to i głupi.

Czy pamiętasz, jak to było, czy pamiętasz, jak to było
Kiedy dzień był jak stulecie, a kalendarz chwilą.
Kiedy drzwi się wyważało otwarte na oścież
Piękne słowa były chlebem, a dłoń każda mostem

Ech, złudzenia, jak na skrzydłach prosto w jutro niosły
Chcieliśmy za wszelka cenę wkroczyć w świat dorosłych.
Dzisiaj tylko sny zostały, ale kto je kupi
Jak przysłowia się sprawdzają - młody to i głupi.

Gdyby można po cichutku, kiedy człowiek zaśnie
Cofnąć życie tak jak zegar o lat kilkanaście... 

Wykonanie piosenki: Edyta Geppert, muzyka: Andrzej Rybiński, słowa: Bogdan Olewicz. Posłuchajcie, proszę!:-)

piątek, 15 listopada 2019

Spotkanie z Krystynką…


  

   W pierwszym moim listopadowym, zaduszkowym w nastroju poście pisałam o jednej z ulubionych książek z okresu dzieciństwa – „Dziewczynce spoza szyby”. Wyraziłam tam tęsknotę za możliwością ponownego jej przeczytania, za dotknięciem charakterystycznej, niebieskiej okładki i powrót, chociaż w ten sposób, do czasów, gdy była obok mnie Mama i całe dni spędzałyśmy razem pogrążone we wspólnej lekturze owej wzruszającej książki, która choć rozlatywała się już od częstego czytania, to była dla mnie, dla nas czymś bezcennym…
   Pod owym postem podobną tęsknotę za niezapomnianą a zaginioną książką z dzieciństwa wyraziła Krystynka w podróży, czyli Pellegrina, autorka bloga Moja chatta skraja.  Przeczytawszy podany przez nią tytuł „Przy kominie o szarej godzinie” od razu skojarzyłam, że przecież gdzieś w mojej biblioteczce leży owa stareńka, bo wydana w 1958 roku książka z baśniami autorstwa B.M. Długoszewskiego. Zaraz pobiegłam do pokoju na piętro chcąc się przekonać, czy na pewno ją mam. I tak! Już po chwili trzymałam w dłoniach ten mocno zniszczony, ale nadal nadający się do czytania zbiorek baśni. Nie namyślając się wiele postanowiłam dać go Krystynce w prezencie. Szybciutko napisałam jej o tym w komentarzu. Zdawałam sobie bowiem sprawę, że dla niej będzie ta książeczka prawdziwym skarbem a dla mnie jest tylko jedną z wielu. I Krystynka równie spontanicznie jak ja odpowiedziała, że bardzo chętnie nas odwiedzi a stan książki nie ma dla niej żadnego znaczenia, gdyż liczy się tylko jej zawartość oraz serdeczne wspomnienia z nią związane.  Ucieszyłam się, bo po pierwsze sama odczuwałam bardzo podobnie, a po drugie kilka lat temu Pellegrina ( jako i my, mieszkanka Podkarpacia) gościła już u nas i było nam wówczas razem bardzo miło. Zamierzała wprawdzie ponownie odwiedzić Jaworowo w zeszłym roku, gdyż czekały tu na nią zamówione przetwory, ale wciąż coś stało na przeszkodzie i w końcu nie dała rady przyjechać.
   Jednak teraz w końcu się udało! Pellegrina w miniony wtorek przed południem zmierzając do nas nową, asfaltową drogą,  dziarsko zajechała pod naszą bramę swym autkiem w apetycznym kolorze koglu-moglu. Wyszła z pojazdu nieco oszołomiona podróżą, trochę roztrzęsiona po jeździe górskimi serpentynami, ale w jej oczach widoczna też była radość i duma z siebie, że jednak dała radę nie gubiąc się nigdzie zdrowo i cało dotrzeć do jaworowego siedliska pod lasem. Uściskałyśmy się serdecznie a ja od razu odnalazłam w niej tę poznaną kilka lat temu swojską,  pogodną, pełną ciepła osobę, z którą ledwie człowiek zawrze znajomość, to czuje się, jakby znał ją od zawsze. A ona, nie dość, iż przywiozła ze sobą całą skrzynkę sadzonek z jej ogródka położonego obok chatty na skraju, to jeszcze obdarowała nas szczodrze kilkoma książkami, ciepłymi skarpetami na zimę oraz zgrabnymi kubeczkami do picia ciepłych napojów. Do tego jeszcze wyciągnęła z autka garnek z apetyczną kapustą na gęsto i sporą porcję duszonych mięs, które to smaczne wiktuały zabrała dla nas ze sobą po niedawnej gościnie u przyjaciółki.

 - Z takim gościem to żyć nie umierać! – zaśmiał się Cezary pomagając rozładować się naszej przyjaciółce a potem zapraszając do wnętrza jaworowego domostwa. Znać było, iż  po podróży Krystynka potrzebowała spokojnego odpoczynku w zaciszu naszej kuchni. Odetchnięcia po stresującej jeździe. Na szczęście psy spały wówczas sobie mocno w przyległym do kuchni pokoju, Krystynki nie przywitał zatem ich czterogłosowy chór poszczekiwań i popiskiwań. Nie musiała także obawiać się  entuzjastycznych skoków na piersi i nazbyt spontanicznych liźnięć, wspinania się na kolana czy wciskania między nogi wścibskich, zimnych psich nosów. Przywitały się z nią znacznie później i zrobiły to w zadziwiający jak na nie delikatny i nie nachalny sposób, machając po prostu radośnie ogonami i obwąchując ciekawsko jej ubranie oraz dłonie. Oboje z Cezarym byliśmy z nich naprawdę dumni. Widocznie nasze psiska potrafią zachować się w towarzystwie i wyczuć,  wobec kogo mogą pozwolić sobie na wariackie umizgi i skoki a wobec kogo powinny być bardziej stonowane i grzeczne.

   Na serdecznych opowieściach, popijaniu gorącej herbaty, zajadaniu szarlotki, zwiedzaniu domu, obejścia oraz ogrodu a potem na wycieczce do oddalonej od nas o kilka kilometrów kapliczki z cudowną wodą spędziliśmy z Krystynką kilka godzin. Nakarmione swą wątrobianą zupką psy ułożyły się wygodnie u naszych stóp.  W piecu, do którego dokładałam drew co jakiś czas tańczyły pogodne iskierki oraz radosne ogniki. Tak jak w naszych rozmowach, pełnych szczerości, życzliwości, żartów, śmiechu i wzajemnej sympatii.
    Dobrze nam było razem, przyjaźnie, ciepło i nieśpiesznie. Za oknem tymczasem zmierzające do linii zachodu listopadowe słońce złociło pieszczotliwie rzedniejące czupryny brzóz, leszczyn i dzikich śliw.

    Rozstawaliśmy się zdziwieni, iż choć tak blisko siebie mieszkamy, to tak rzadko dochodzi do naszych spotkań.
- Przyjedź do nas Krystynko zimą! – zapraszaliśmy na koniec.
- Kłopotu z dojazdem nie będzie, bo odkąd autobus szkolny zatrzymuje się omal przed naszą bramą gmina dba o odśnieżanie i posypywanie dróg żwirem! – wyjaśnił Cezary, mocno ściskając Krystynkę na pożegnanie.
- I zobaczysz wtedy jak tu u nas pięknie, gdy wszystko okryte jest dziewiczym śniegiem i można iść hen przed siebie, przez wiele godzin żywej duży nie napotykając! Przyjedź ot tak, spontanicznie, jak dzisiaj! Jednak takie bliskie, bezpośrednie spotkania są zupełnie czymś innym niż odwiedziny na blogach - dodałam odprowadzając ją do samochodu i tuląc serdecznie przed rozstaniem.
   Krystynka odparła, że bardzo chciałaby przyjechać, ale czy się jej to uda – czas pokaże. Człowiek sobie przecież różne rzeczy planuje a potem życie każe mu robić zupełnie co innego. Uśmiechnęła się do mnie życzliwie, pomachała dłonią a chwilę potem jej sympatyczne autko w kolorze kogla-mogla zniknęło za zakrętem….