Strony

poniedziałek, 26 lutego 2018

Wtedy i teraz…





 - Och, zimno! Strasznie zimno! – narzekamy z Cezarym widząc rano na zewnętrznym termometrze temperaturę minus siedemnaście i czując jak szybko dom wyziębił się po nocy. 


- Znowu trzeba nanieść drewna, bo wczoraj wszystko poszło! – stwierdzamy z westchnieniem i ubrawszy się na cebulkę oraz odziawszy gumofilce drepczemy po chrzęszczącym śniegu do drewutni. Tam ładujemy do wielkich koszy grube kloce i targamy to we dwoje do domu. Pieski biegają za nami w tę i we wtę. Ale mają zabawę! Plączą się pod nogami. Gonią się po całym ogrodzie. Na oknach budynku gospodarczego mróz wymalował abstrakcyjne esy floresy. Coraz więcej sopli zwisa z dachu. 




   Rozładowujemy drewno do wielkiej skrzyni w kotłowni i idziemy znowu po następny ładunek. I tak kilka razy. Zgromadzonego latem a potem pracowicie zwiezionego pod wiatę i do budynku gospodarczego drzewa ubywa w coraz większym tempie. A zdawało się nam, że tyle go mamy! Trzeba przynieść dwa kosze drobniejszego drewna pod kuchnię i skrzynkę drewienek rozpałkowych. Do tego jeszcze przyda się worek trocin i kawałek grubego kartonu.  Uff! Na dzisiaj dosyć noszenia. Starczy tego dobrego. I dobrze, bo nasze kręgosłupy czują to boleśnie. 


   Rozpalam w kuchni i przymykam do niej drzwi, żeby ciepło nie uciekało na korytarz. Zadowolone psy ładują się na kanapę i fotel. Na piecu gotują się wątroby i porcje rosołowe dla zwierząt. Woda bulgocze w czajniku. Zaparzam dla nas mielony len. Grzeję też garnek zupy. Grzybówka, barszcz, rosół albo jarzynowa – żelazny zestaw u Jaworów, dobry na śniadanie, obiad i kolację. Cezary podsmaża na patelni kilka jajek oraz parę kromek czerstwego chleba. Naciera go czosnkiem. Upojny zapach wwierca się w nozdrza. Śniadanko gotowe. Och, jak przyjemnie chrupie ten chleb! Zaparzamy jeszcze kawę. Więcej nam nic nie trzeba. 


  Siedzimy w kuchni przy oknie. Skrzący za oknem śnieg wygląda groźnie, ale i pięknie.  Gałązki lipy i jabłoni pokryły się kryształkami szronu. Ptaszki licznie przybywają do zrobionego przez Cezarego karmnika. Sikorki, nieliczne wróble, sójki i gile, dzięcioł. Jak magnez przyciągają je kawałki słoniny zatknięte na drucikach oraz ziarenka owsa, pszenicy i słonecznika wsypane do środka. Dobrze, że odśnieżarka przejechała rano i wydobyła z tej wielkiej, śnieżnej równiny pogórzańskich pól kompletnie zasypaną i schowaną w śniegu drogę. Znowu pewnie dzisiaj jakieś sanie przemkną koło naszego domu. Wszak na taką pogodę to najlepszy pojazd dość często jeszcze w naszych stronach używany. Pojawi się też w ciągu dnia parę quadów, kilka samochodów osobowych, autobus szkolny i to by było na tyle. A poza tym będzie trwała cisza (przerywana, rzecz jasna, od czasu do czasu szczekaniem naszych psów) a śnieg i mróz pomalują w try miga rzeczywistość tak, jakby nic tu nie jeździło i w ogóle żywej duszy w okolicy nie było. Gdyby nie nieliczne smużki dymu unoszącego się z kominów sąsiednich domów zdawać by się nawet mogło, że to zupełne bezludzie, oddane we władanie coraz bardziej roztańczonej Królowej Śniegu.




- W sumie to niewiele się tu od dawnych czasów zmieniło. Widok przez okna prawie taki sam jak pięćdziesiąt, czy sto lat temu. I zima taka sama – wzdycha Cezary odsuwając firankę żeby lepiej widzieć drogę i przejeżdżające po niej z rzadka pojazdy sąsiadów.


- A jednak zmieniło się dużo! – odpowiadam i kartkuję książkę, której fragmenty chcę przeczytać Cezaremu. A w końcu tak dobrze nam w tej kuchni i tak nas oboje wciąga lektura, że czytam mu wszystko od początku do końca i tylko przez te kilka godzin czytania dla wzmocnienia popijam sok owocowy i podjadam podtykane przez męża ziarenka dyni i suszone owoce żurawiny…




   Akcja czytanej przeze mnie książki toczy się na Pogórzu Dynowskim w czasach II wojny światowej. Opowiada o kampanii wrześniowej, o życiu podczas okupacji, o konspiracji na tych terenach, o powojennej działalności band UPA. Książka obfituje we  wzruszające momenty, opowieści o  bohaterskich akcjach,  czy okrutnym zachowaniu okupantów, ale są też w niej opisy zim. Zim podobnych a jednocześnie niepodobnych do obecnych, bo pełnych wojennej grozy, głodu i lęku. Oto kilka fragmentów tej opowieści dotyczących koszmaru zimy 1941/1942…




„ Takich ostrych mrozów, obfitych opadów śniegu, zawiei i zamieci, mieszkańcy gminy Dubiecko nie przeżywali od dwudziestu lat. Już pierwszy, październikowy napływ „syberyjskich” mrozów, spowodował wielkie spustoszenie w zaskoczonej tym atakiem przyrodzie. Wróble zamarzały w locie i padały na ziemię. Jana, ps. „Sierotka” ubolewała nad losem niewinnych ptaszków i zbierała je niczym grudki lodu po podwórzu stryja Wojtusia, a także na klepisku jego stodoły.

   Trzaskającym mrozom towarzyszyły obfite opady śniegu, lodowate wiatry, zawieje i zamiecie. Drogę biegnącą przez wieś przykrywały dwumetrowe zaspy, przez które nie mogły się przebić zwykłe, drewniane pługi. Trzeba było łopatami wycinać głębokie tunele i torować przejazd dla niemieckich pojazdów i dla chłopskich sań. Sołtys organizował w tym celu „specjalne brygady” mężczyzn, które staczały łopatowe boje z zaspami, z mrozem i arktycznymi wiatrami”

   „W czasie tej wczesnej, ostrej i długiej zimy, ludziom brakowało opału, w który nie zdołali zaopatrzyć się w lecie i w jesieni. Liczył się każdy kawałek drewna choćby z płotu wyrwanego(…)”.

„Drzewa owocowe pękały od mrozów, masowo wymarzały także leśne drzewa.”

„W zimie 1942 roku, obok ostrych mrozów i śnieżyc, wystąpiła fala głodu, szczególnie przykrego na obszarach Polski wschodniej, okupowanej wcześniej przez Sowietów a następnie przez Niemców. Sprawcą głodu był nieurodzaj 1941 roku i szalejąca wojna na Wschodzie. Okupanci wyznaczali teraz ogromne kontyngenty w zbożu, ziemniakach, w mięsie i nabiale, których wielu rolników nie było w stanie odstawić. Wszelkie zaległości w dostawach płodów były bezwzględnie karane wywózką do obozu koncentracyjnego, bądź ciężkim więzieniem w Dubiecku lub w Przemyślu. Zagrożeni represjami rolnicy oddawali nieraz tej zimy ostatnie ziarno, żeby uniknąć policyjnej interwencji.”

„Z wioski każdego dnia wyruszali za chlebem nękani głodem ludzie, nieśli tobołki, wstępowali od domu do domu i prosili o garstkę ziarna, choćby kilka ziemniaków, czy buraków cukrowych, z których mogli ugotować słodki wywar lub gęstą melasę.”

„ Trafiali tutaj także ludzie ze wschodnich terenów powiatu, a nawet z dystryktu lwowskiego. Kupowali, lub żebrali datki żywnościowe, a kiedy wracali z tobołkami do swych domów na stacjach czyhała na nich policja niemiecka i ukraińska, żeby odebrać im te dobra i ukarać na nielegalny handel. Kary były szczególnie drastyczne: za kilka kilogramów ziemniaków, torebkę zboża, lub bochenek chleba, katowano właściciela w nieludzki sposób, a nawet rozstrzeliwano.”Tomasz Blecharczyk, „Kryptonim „Niewiadka””, wydawnictwo Radostowa, Starachowice 2010.




   Wracamy z Cezarym do naszej zwyczajnej, pogórzańskiej rzeczywistości. Trzeba dorzucić drew do pieca. Nakarmić zwierzaki. Odśnieżyć przed domem. Przeczytać wiadomości w Internecie. Pójść do swych codziennych, zwyczajnych spraw ciesząc się tym, że dane nam jest żyć w latach pokoju i życząc sobie z całego serca by ten dobry czas nigdy się nie skończył…






środa, 21 lutego 2018

Co komu pisane...





…Zima nie ustępuje. Zima, mroźna i groźna, śnieżna jak za dawnych czasów. Nasza brama wyjazdowa przymarzła do grubej warstwy lodu oraz zmrożonego śniegu i nie daje się jej otworzyć. Wobec tego wyjazdy z Jaworowa na razie są niemożliwe. Trzeba by we dwoje mocno i długo tłuc łopatą ten stwardniały na kość śnieg i to na sporym obszarze, bo brama jest wielka.  Na razie nie robimy tego, bo póki co nie musimy nigdzie się stąd ruszać. Zapasy zrobione  jakiś czas temu, spiżarka pełna przetworów – z głodu nie pomrzemy. Tym niemniej marzy się już nam jakieś ocieplenie, choćby po to by się człowiekowi chciało więcej z domu wychodzić, rozruszać, odzyskać dawną sprawność fizyczną. Momentami bowiem to zimno staje się dokuczliwe. Szczególnie o poranku dom jest tak wychłodzony, jakby wcale nie było wczoraj wcale grzane. Wydaje mi się, że pod względem ilości śniegu oraz ujemnych temperatur Podkarpacie jest w tym roku szczególnie przez Królową Śniegu wyróżnione. Z prognoz wynika, iż coraz większe mrozy nadciągają, prawdziwie powietrze polarne ze sobą przynosząc. No trudno, trzeba to cierpliwie znieść, drzewem rozsądnie gospodarować i uważać na siebie, bo ślisko i o wywrotki łatwo.

    Właśnie wczoraj dość bolesny upadek mi się zdarzył. Nie zważając na mróz i warstwę lodu zalegającą na schodach zewnętrznych wyszłam przed dom w kapciach żeby pieski szczekające przy bramie do spokoju przywołać i do domu zabrać. Wpuściłam do przedpokoju Jacka, Zuzię i Hipcię a uparta Misia nadal nie przestawała jazgotać leżąc na zamarzniętym śniegu przy płocie. Wołałam ją i wołałam a ona w tym zapamiętaniu wcale mnie chyba nie słyszała albo tylko udawała głuchotę. Postąpiłam więc dwa kroki dalej aby się za róg domu wychylić i jak nie wywinę orła, jak nie grzmotnę z całej siły plecami o ziemię, jak nie rąbnę się potylicą w kant schodów. Okulary spadły mi i pofrunęły nie wiadomo gdzie a ja zła na siebie jakoś się wygramoliłam i podniosłam, zdumiewając się, że nawet mnie specjalnie nic nie boli. Kilka metrów od miejsca upadku znalazłam okulary – o dziwo nawet nie pęknięte ( a chyba bym się popłakała, gdyby to się stało, bo mam je dopiero od kilku miesięcy i bardzo jestem z nich zadowolona) i lekko kuśtykając weszłam do domu. Tuż za mną z potulnie spuszczonymi uszkami i ogonkiem, po nagłym odzyskaniu zdolności słyszenia podążyła grzecznie Misia. Ledwo znalazłam się w ciepłej kuchni od razu poczułam, że głowa boli mnie jednak dość mocno i słaba jestem jakby całe powietrze ze mnie uszło.

- Przewróciłam się na schodach! – oznajmiłam Cezaremu siedzącemu przy stole i naprawiającemu tam naszego starego laptopa.
- Chyba muszę się położyć! – dodałam i od razu podreptałam do sypialni, gdzie nakrywszy się kocem próbowałam jakoś dojść do siebie.
- Co cię boli? Jak się czujesz? Może trzeba wezwać pogotowie? – Cezary przejęty przybiegł zaraz za mną pochylając się z troską nad mym skurczonym do pozycji embrionalnej ciałem. Po swoim listopadowym upadku, kiedy złamał sobie na podwórzu żebro bał się, że i ja doznałam poważnego uszczerbku na zdrowiu.
- Kark mnie boli i potylica, bo tam się najmocniej uderzyłam, ale nie mam zawrotów głowy ani nudności. Poleżę trochę i na pewno dojdę do siebie. Daj mi jakaś tabletkę przeciwbólową, to może uda mi się usnąć – szepnęłam a łyknąwszy popularny medykament  i poczuwszy jego zbawienne działanie szybko udałam się w objęcia Morfeusza.

   I w sumie jest ze mną w porządku, tylko dzisiaj poza karkiem bolą poobijane cztery litery, biodra i plecy. Nadal wiem, jak się nazywam i wszystkie trybiki w mym ciele działają w miarę poprawnie.  Ale jak tak myślę o tej mojej wywrotce i uderzeniu w głowę uświadamiam sobie, że to nie pierwszy taki wypadek a już trzeci odkąd mieszkamy na wsi. Dwa poprzednie były znacznie poważniejsze, bo spadając z drabiny i tłukąc się o kamienie na ścieżce przy budynku gospodarczym miałam coś w rodzaju wstrząśnienia mózgu, chwilową utratę pamięci, silny krwotok ze zranionej głowy oraz zanik łaknienia na kilka miesięcy.
   Sama już nie wiem, czy to ja jestem tak nieostrożna, czy to los się na tę moją biedną głowę uparł. Ale ja się nie daję i jeszcze się na tamten świat nie wybieram, choć nie wiadomo, jakie plany ma wobec mnie Opatrzność. Człowiek to taka krucha istota. Szast – prast i go nie ma! Rachu – ciachu i do piachu! Nie ma co się przywiązywać do tego ziemskiego padołu i przejmować byle czym, bo przecież w jednej chwili może się to wszystko skończyć. I jakie znaczenie będą miały wtedy banalne, codzienne zmartwienia oraz te większe, z problemami tego świata związane? Żyć tak, jakby każdy dzień miał być ostatni. Cieszyć się tym, co jest, bo nie znamy dnia ani godziny. Przecież takie jak moje upadki mogłyby skończyć się o wiele gorzej. Mogłoby już dawno mnie nie być. A jednak jestem. No cóż! Albo mam taki twardy łeb albo jeszcze na mnie nie pora!

   Znalazłam w necie świetną piosenkę Jacka Janczarskiego opowiadającą  o kruchości życia i konieczności doceniania go takim, jakim jest. Przypomniała mi się też przy tej okazji tragiczna historia Jacka Janczarskiego i jego partnerki życiowej, Ewy Błaszczyk. W połowie lat osiemdziesiątych pobrali się z wielkiej miłości. Kilka lat potem,  w 1994 r urodziły się im dwie śliczne bliźniaczki – Mania i Ola. Tworzyli we czwórkę szczęśliwą, spełnioną rodzinę. I nagle los postanowił przerwać tę sielankę. W 2000 roku Jacek w wieku 55 lat zmarł po operacji usunięcia tętniaka na aorcie. Sto dni potem jedna z jego córeczek Ola zakrztusiła się tabletką przeciwgrypową i popadła w śpiączkę. Jej dopiero co owdowiała matka musiała zmierzyć się z kolejną tragedią. Od osiemnastu już lat walczy o zdrowie Oli przebywającej w założonej przez Ewę Błaszczyk klinice „Budzik”…

    Co komu pisane? Ile w naszych losach przypadku, ile świadomego działania a ile dziwnych splotów okoliczności, szczęścia i fatum, które walczą ze sobą o miejsce…? Czy jest sens by się nad tym zastanawiać, czy po prostu brać życie takim jakie jest, póki jest…?
  


Nie spinaj się tak…
słowa Jacek Janczarski
muzyka Janusz Bogacki
śpiewa Piotr Fronczewski
 
Nie spinaj się tak
Nie dmuchaj się tak
Bo porwie Cię wiatr
Dopadnie Cię strach

Co jesteś dziś wart
Wie Pan Bóg i czart
Że żyjesz, to fart
A życie to żart

Ten żart chwilkę trwa
Momencik, po kres
Uśmiechów sto dwa
I litr słonych łez

Jest miłość i ból
I rozpacz i śmiech
To żebrak, to król
To cnota, to grzech

Nie spinaj się tak
Nie dmuchaj się tak
Bo porwie Cię wiatr
Co dmucha przy drzwiach

Dostaniesz i tak
Co przyzna Ci los
Zakwitniesz jak mak
I zwiędniesz od trosk

Huśtawką jest to
Co życiem się zwie
Do góry i w dół
Na wierzchu, na dnie

I tylko z tym tchem
Że mało kto wie
Dlaczego wciąż nam
Tak bujać się chce

To w górę, to w dół
To uśmiech, to łza
Nie spinaj się tak
Nie dmuchaj się tak

Pokochaj bez słów
W bezsensie tym sens
Mój świecie, bądź zdrów
To fajne, żeś jest…