Strony

środa, 14 sierpnia 2019

Bożenka…




   Od kilkunastu godzin leje u nas jak z cebra. Razem z psami siedzimy zatem w domu, bo nie jest to sprzyjająca spacerom czy choćby wyjściom do ogrodu aura. Jednakże dobra to pora do snucia wspomnień z dawnych lat oraz do zanurzenia się w nostalgiczno-pogodne obrazki kilku ostatnich dni, które oboje z Cezarym spędziliśmy w towarzystwie mojej przyjaciółki ze Śląska, Bożenki. Tylko pisać ciężko, bo osa ukąsiła mnie wczoraj w prawą dłoń, która aż do łokcia spuchła mi jak bania a każdy ruch palców wywołuje spory dyskomfort. Mam też problemy z ubraniem w adekwatne słowa natłoku myśli, uczuć i emocji, jakich źródłem była dla mnie wizyta mej przyjaciółki. Zbyt ważny i cenny był to bowiem dla mnie czas, zbyt wyjątkowy bym z łatwością wystukała kolejnego, lekkiego w nastroju posta.  Dlatego zamyślam się często. Robię przerwy. Zasłuchuję się w bębnienie deszczu o parapety. Daję odpocząć obolałej ręce. Przeglądam od nowa fotografie. Wzdycham i odpływam do tych sierpniowych dni, które minęły zbyt szybko. Ale nic to! Napiszę, jak potrafię. A czego nie będę umiała napisać, pokażę zdjęciami ze wspólnych, dobrych chwil spędzanych w tutejszych, malowniczych stronach Pogórza Dynowskiego.



   Bożenka (nazywana na tym blogu przeszłości Adą – Bzowe dziewczynki, bzowe babuleńki) nie była u nas od siedmiu lat. A przez ten czas bardzo dużo wydarzyło się w naszych życiach. Przeplatały się zwyczajne radości oraz smutki, nie raz dokładały swe nitki zgryzoty, choroby i złe wiadomości, a wreszcie bólem i nieutuloną tęsknotą naznaczyła wielokrotna żałoba. Już nie jesteśmy beztroskimi dziewczynkami, ani pełnymi optymizmu kobietami. Na naszych twarzach pogłębiły się cienie, zmarszczki i bruzdy a w oczach częściej niż blask uśmiechu pojawia się lśnienie łez.  Życie wyrzeźbiło w sercach głębokie koleiny i blizny. Widać tam rany nie do zabliźnienia. Czuć tęsknoty nie do zaspokojenia. Jedno jednak nie zmieniło się w nas wcale. Nadal jest między nami bardzo silna, siostrzana wręcz więź. Mocniejsza nawet pewnie niż niegdyś, bo pogłębiona przez skomplikowane dzieje, trudne sprawy, z którymi miałyśmy i mamy do czynienia, niesione stale przez los wyzwania. Choć nie widziałyśmy się prawie trzy lata, to rozmawiając często przez telefon dzieliłyśmy się zwierzeniami i opowieściami, dodawałyśmy sobie wzajemnie otuchy i pociechy, wspierałyśmy podobną wrażliwością i zrozumieniem, wielokrotnie śmiałyśmy się i płakałyśmy razem. Byłyśmy duchowo blisko, choć kilometrowo daleko. Ech! Znamy się niemalże pięćdziesiąt lat. To szmat czasu. Tyle było po drodze innych znajomości, tyle rozmaitych ludzi, z którymi człowiek nawiązywał bliskie, nieraz bardzo serdeczne relacje. Jednak większość z tych osób dawno już zniknęła w oddali niczym duchy czy cienie. Choć w swoim czasie zdawali się tak ważni, to w pomroce dziejów zatarła się nawet pamięć o ich imionach i nazwiskach. Zostały jakieś migawki, pojedyncze kadry, strzępki wspomnień. Została też pewność, że każdy z tych cieni był mimo wszystko w jakiś sposób istotny i dołożył swoją cegiełkę do budowli takiego a nie innego naszego losu. Z perspektywy czasu wiem jednak, że tylko więź łączącą mnie z Bożenką mogę nazwać prawdziwą przyjaźnią. Życzyłabym każdemu by miał choć jedną taką osobę w swoim życiu, na której nigdy się nie zawiódł, którą mógłby obdarzać bezgraniczną życzliwością oraz zaufaniem a przy tym niezmiennie być pewnym, że jest to wzajemne.





   Ach, jak dobrze było móc znowu móc gościć Bożenkę w Jaworowie, uściskać się po latach, popatrzeć w swoje oczy, odnaleźć dawne siebie i skonfrontować z tym, co jest teraz. Rozmawiać całe dnie i aż do późnej nocy siedzieć z jeżynową naleweczką albo ze szklaneczką bzowego wina mojej roboty w ogrodzie, wsłuchiwać się w chóry sierpniowych świerszczy, zapatrzać w malownicze zachody słońca a następnie w migające konstelacje gwiazd. Zastanawiać się, czy te gwiazdy chcą nam coś powiedzieć, czy wiedzą o nas więcej niż my same, czy może są tylko odległymi, martwymi od dawna punktami w kosmosie.  Rozcierać w palcach wonne liście mięty, melisy oraz czarnego bzu i odnajdywać w nich magię dzieciństwa. Wwąchiwać się z lubością w drobne kwiatuszki maciejki. Odganiać wścibskie komary i ćmy. Bawić się z psami, i smakowicie grillować w ogrodzie. Zbierać pierwsze w tym roku, dojrzałe baldachy owoców dzikiego bzu i wspólnie przyrządzać bzowe konfitury. Bez zmęczenia wędrować wśród łąk, mokradeł, zagajników i przydrożnych kapliczek czując się tak rzeźko jak we wczesnej młodości.














   Jakże cudownie było mogąc zaczynać każdy następny dzień wspólnym śniadaniem i zajadać przetwory z Jaworowej spiżarki a potem spędzać razem swobodny, pogodny czas na długich spacerach po lesie albo po okolicznych przysiółkach. Nucić popularne w czasach dzieciństwa piosenki (obie z Bożenką należałyśmy w podstawówce do szkolnego chóru). Uśmiechać się do wspomnień a wreszcie próbować poszukać w zamglonym labiryncie przyszłości dróżek jasnych i pewnych, opromienionych nadzieją i dobrymi już tylko nowinami.


   Bo tych złych nowin aż nadto. Gdzie tylko się człowiek obróci tam spotyka bezradnych, cierpiących ludzi. Podczas jednej z naszych wspólnych z Bożenką wielokilometrowych wędrówek, w dalekim przysiółku poznałyśmy pewną miłą staruszkę. Prostą, lecz pełną życiowej mądrości kobiecinkę drepczącą powolutku o lasce, dbającą wytrwale o piękne kwiatki w ogrodzie, o psa podwórkowego oraz dochodzącego kotka. Tylko to jej zostało.Schorowana żyje samotnie w murowanym domku z dala od reszty wsi. Kilka lat temu umarł jej długoletni towarzysz życia, nazajutrz czekał ją pogrzeb siostry. Dzieci daleko, wnuki i prawnuki przyjeżdżają rzadko. Każdy ma swoje sprawy i pilne obowiązki. Ale ona to rozumie. Niczego nie żąda. Wszystko przyjmuje z wdzięcznością. Tyle tylko, że całymi dniami nie ma się do kogo odezwać. A tu żyć trzeba. Czymś wypełniać kolejne dni. Spoglądać na malowniczy widoczek za oknem, na pustą, nieuczęszczaną prawie dróżkę. Wspominać dawne dzieje i  czekać na to, co jeszcze przyniesie los…W oczach kobiety błyszczały łzy. Potem niepowstrzymanie toczyły się już po policzkach. Nam z Bożenką też głos wiązł w gardłach.  Pełne byłyśmy współczucia i troski dla niej. Znowu też zmierzyłyśmy się ze swoimi najsmutniejszymi wspomnieniami i najgorszymi lękami o przyszłość. Z ciężkim sercem pożegnałyśmy się w końcu z samotną staruszką. Wylewnie dziękowała nam za rozmowę. Widok jej kolorowego domku dawno już znikł nam z oczu, ale między nami długo jeszcze panowało pełne przygnębienia milczenie…


  Tu, na naszym końcu świata żyjemy z Cezarym prawie jak pustelnicy. Do szczęścia wystarcza nam na ogół kontakt z okoliczną naturą i zwierzętami, okazjonalne spotkania z sąsiadami albo tutejszymi znajomymi. Do zapełnienia czasu wystarcza ciężka praca i codzienne pasje takie jak opieka nad psami i kotami, pielęgnacja ogrodu, pisanie, czytanie, słuchanie muzyki i oglądanie filmów czy też blogowanie. Przywykliśmy do takiego trybu życia. Daje nam on sporo spokoju oraz poczucia spełnienia. Cieszę się i doceniam ogromnie, że mamy to nasze piękne miejsce pod lasem i siebie wzajemnie. Niekiedy jednak dopada mnie tęsknota za tym specyficznym zrozumieniem i podobieństwem wrażliwości jaka może istnieć tylko między bliskimi sobie kobietami. Za snuciem rzewnych opowieści z lat młodości, wspomnień o bliskich ludziach, którzy żyją niestety już tylko w tych wspomnieniach i na czas rozmowy ożywają znowu tak silni, młodzi i pełni wiary w pozytywną przyszłość jak dawniej.  Ożywa potrzeba pełnych otwartości swobodnych, kobiecych zwierzeń, beztroskiego żartowania i wybuchających niczym gejzery, niepowstrzymanych ataków wesołości z byle powodu. Chichotów, które często przekształcają się we wspólny szloch, gdyż szufladki śmiechu i płaczu w żeńskich umysłach sąsiadują ze sobą i mają zwyczaj nieoczekiwanie zamieniać się miejscami. Chwile spędzone z mą przyjaciółką na jakiś zaspokoiły te tęsknoty. Mam jednak nadzieję, że jeszcze nie raz będziemy mogły z Bożenką nacieszyć się tak intensywnie i głęboko swoim towarzystwem, że zdrowie i wszelkie inne okoliczności pozwolą nam na spędzenie następnych, pełnych życzliwości oraz serdecznego ciepła chwil. I obyśmy nie musiały czekać na to kolejne siedem lat. Wszak życie ludzkie, choć zdaje się czasem tak długie, jest przecież żałośnie krótkie…



    I to by było tyle mojej opowieści na dzisiaj. Idę zrobić sobie okład z octu jabłkowego na rękę, bo nic się jej nie polepsza. A potem może, gdy wreszcie przestanie padać wybierzemy się z psami i Cezarym na grzyby. Jeśli jednak deszcz nie odpuści trzeba będzie napalić w piecu i zaparzyć gorącej herbatki, bo jesienny chłód zaczął się już powoli wkradać do domu...