Strony

niedziela, 29 stycznia 2017

Daleko od smogu...





   Kilka dni temu zziębnięci i nieco już zniecierpliwieni przedłużającą się srogą zimą zakupiliśmy dwa worki węgla, aby nasz piec nareszcie pokazał na co go stać i ogrzał nasze wychłodzone domiszcze. Dotąd zawsze paliliśmy w piecu C.O. drewnem i to nam wystarczało. Jednak tegoroczne mrozy tak dały nam i naszemu domowi w kość, że mimo grzania na cały regulator marzliśmy. O poranku często na domowym termometrze temperatury oscylowały w granicach dziesięciu stopni a przy największym grzaniu dochodziły do maksimum dwudziestu. Przez noc dom stygł w try miga. A następnego ranka bez opamiętania pożerał kolejne partie drewna. Jednak nam mimo wszystko marzły dłonie i stopy. I już sami nie wiedzieliśmy, czy to „zgrzybiały” nasz wiek sprawia, czy rzeczywiście jest tak zimno. Dlatego też chwyciliśmy się ostatecznej deski ratunku, jakim wydawał nam się być węgiel. To nasze osławione polskie złoto. Ta podstawa energetyki ojczystej. Nabyty przez nas węgiel pochodził z kopalni „Piast”, cieszącej się renomą i gwarantującej, że wydobyty zeń kruszec ma zawsze wysoką jakość.
   I co? Ano, te magiczne, czarne kamienie w żaden sposób nie wpłynęły na poprawę sytuacji. Owszem, trzymały jako tako ciepło przez noc, ale nie sprawiały, że piec rozgrzewał się mocniej i by nam nareszcie było cieplej. Co gorsza palący się węgiel wydzielał trudny do zniesienia dla nas mdławo-piwniczny zapach. Ten sam, który czuliśmy zawsze ilekroć odwiedzaliśmy najbliższe miasteczko czy też większe miasto. Zostawiał też na palenisku ni to muł ni to maź, która zatykała ażurowe kratki i utrudniała pobór powietrza z zewnątrz. A wiadomo, że ogień bez powietrza się nie pali. Takoż i w naszym piecu tliło się zaledwie. Na dodatek, nie wiadomo było, co z owym mułem począć?  Gdzie go wyrzucić, żeby żadne nasze zwierzę nie dostało się do niego i żeby mu kontakt z nim nie zaszkodził. No i ten węglowy smród towarzyszący opalaniu! Ohyda! Przenikający nasze ubrania, sypialnię i inne pomieszczenia. Wgryzający się trwale w nosy. A na zewnątrz domu było jeszcze gorzej! Wystarczyło stanąć tam, gdzie wiatr przywiewał zapach dymu z komina to się aż człowiekowi niedobrze od tego robiło. A śnieg, nasz niepokalany, bialuteńki, pogórzański śnieg zaczął od razu nabierać odcieni jakiejś nieprzyjemnej burości i brudnej szarości. Na własnej skórze poczuliśmy wówczas, czym może być smog. Smog, przed którym mieszkańcy miast nie mają gdzie uciec.
   O, nie! Nigdy więcej węgla – postanowiliśmy. Dokupimy więcej drewna opałowego i jakoś tę zimę przetrwamy. Palące się drewno bardzo ładnie pachnie. A sypki popiół z niego powstały z powodzeniem użytkują kury, uwielbiające się w nim kąpać a nawet zjadać dla zdrowotności jego drobinki. Nie po to przecież zamieszkaliśmy w górskich okolicach by je zasmradzać i owe smrody wdychać!
   Z takim oto nastawieniem wybraliśmy się dzisiaj na bardzo długi spacer malowniczą drogą wśród lasów i wzgórz. Podziwialiśmy osiadłą na drzewach i krzewach szadź, zachwycaliśmy się niezwykle błękitnym niebem oraz czystym, przejrzystym powietrzem. Dostrzegaliśmy położone w dole miasteczko i wiszącą nad nim ciemną smugę smogu. Cieszyliśmy się, że możemy być daleko od niego, że taki długi niedzielny spacer sprzyja naszemu zdrowiu. Także i psy były podobnego zdania. Biegały  jak torpedy i szalały ze szczęścia. Dla nich zima to radość. Hipcia i Misia pewnie już nawet zapomniały, że istnieją inne pory roku…
























 Pozdrawiamy Was serdecznie na koniec stycznia!:-))

niedziela, 22 stycznia 2017

Pranie w niedzielę, czyli kara boska na bieżąco!



Cezary pisze...

Tak mówiła moja śp. mama, kiedy robiłem rzeczy niedopuszczalne w dzień święty według przyjętych przez nią kanonów religijnych. A ja odpowiadałem; jak robota nie wychodzi w niedzielę, to w poniedziałek również. No cóż, młody, gniewny i świat przede mną był wtedy. Ale zapamiętałem to karcące powiedzenie do dnia dzisiejszego. Nie wiem czy miała satysfakcję z nieudanych robótek, ale zawsze nie omieszkała skwitować ich powyższym powiedzeniem. 
               Dwa lata temu rozleciała się nam czteroletnia po gwarancji pralka renomowanej firmy dająca gwarancję na dłuższe przetrwanie. Rozebrałem to uznane cudo do nagości. Sam szkielet nie wyglądał powabnie, był jakiś kościsty z wieloma dziurkami. Przypominał naszą stodołę bez ścian i bez dachu, z tą różnicą, że stodoła trzeszczała, a szkielet pralki stał spokojnie i pewnie pilnie obserwował moje dalsze poczynania. Moja ekspercka mina spowodowała, że jemu mina zrzedła. Jak widać udawać potrafię.

            Dosłownie rozleciał się bęben pralki, a w zasadzie krzyżak podtrzymujący go. Na to słowo jestem uczulony od 1410 roku i do dzisiaj nie lubię pająków z tej rodziny. Dobrze, że Pajęczyca z opowieści Olgi należy do grupy wędrowców. Obdzwoniłem wszystkie sklepy z częściami zamiennymi i tak kompletny bęben oraz uszczelka miały kosztować ponad 800 PLN. Oczywiście piszę o nierozbieralnym podzespole, jakże by inaczej. Cezaremu ręce sięgnęły po siekierę… No nie, musi być jakieś wyjście. Przeleciałem fora internetowe i okazało się, że nie jestem osamotniony z moim problemem. Co druga pralka od sprzedania miała ten sam feler. To chyba odwet za rozgromienie krzyżaków! Kurka wódka – zakląłem siarczyście, jak zwykł czynić prezes Kozłowski w „Świecie wg Kiepskich”. Nie dając za wygraną wyprodukowałem sążnisty email do producenta. Szczegółowo opisałem stan rzeczy, nadmieniając, że taka konstrukcja jest zagrożeniem dla życia. Przecież bęben mógł wylecieć przy wirowaniu i rozwalić nie tylko ściany, ale także żywy inwentarz, bo koty lubiły patrzeć na turbulencje w okienku, że nie wspomnę o gospodarzach. 

             O dziwo, po trzech dniach otrzymałem suchą(czytaj odwirowaną) odpowiedź. Producent zdecydował się pokryć koszty materiałowe, a ja mam zapłacić 217 PLN za wizytę eksperta i poskładanie pralki do kupy. Jakoś ta suma była do przełknięcia. Niestety, byliśmy bez niezbędnika przez ponad dwa zimowe miesiące. A na pewno sami wiecie, jakim koszmarem jest ręczne pranie szczególnie grubych ubrań, pościeli czy koców? My z Olgą dowiedzieliśmy się ile wysiłku potrzeba aby wycisnąć je na cztery ręce. A kolejną męką było targanie tego kapiącego jeszcze ciężkiego tłumoka prania na strych, gdzie przez trzy tygodnie twardniało na mrozie bezskutecznie czekając na wyschnięcie. A tymczasem pralka stała niema, nieruchoma i kompletnie bezużyteczna. Po wielekroć próbowaliśmy skontaktować się z producentem. Bezskutecznie! A to fachowiec przebywał akurat na urlopie, a to właśnie zachorował i najgorsze, że ginęła im moja poczta email. Telefoniczna interwencja także okazywała się bezskuteczna. Szef był nieosiągalny, aż pewnego dnia stał się cud i nieopatrznie sam odebrał telefon. Wtedy okazało się, że moja poczta trafiała jakimś cudem do wirtualnego kosza. Ofertę szkolenia pracowników w zakresie obsługi programów przełknął bełkocząc przy tym; ja, ja. Pewnie chciał powiedzieć, ale jaja, a tak wyszły jego powiązania z krzyżakami.
W umówionym terminie zjawił się fachowiec. Przywitałem go elegancko tytułując mecenasem. Popatrzył na mnie z niedowierzaniem. Jaki ja tam mecenas… powiedział. No, ja jestem od śrubek. Skontrowałem; ale wygląda pan na, co najmniej mecenasa. (Mecenasem nazywam fachury spod bożej łaski. Niech poczują swoją wyższość przynajmniej przed rozpoczęciem roboty.)
 Po paru godzinach wszystko było cacy. Pralka pracowała bez zarzutu. Nowa pupa w starych majtach.

   I tak było aż do dzisiaj. Olga chyba w roztargnieniu postanowiła zrobić niedzielne pranie. Zataiła przede mną fakt popsucia się pralki, aż do momentu, kiedy zapytałem; kochanie, jak tam pranie? Nie, że boi się mnie. Obawia się mojej frustracji w sytuacjach, kiedy rzeczy martwe odmawiają posłuszeństwa bo z założenia miały służyć do końca przynajmniej moich dni.
    Od poprzedniej awarii nie używamy proszku do prania, ale jakichś tam kapsułek. Niestety, to proszek spowodował korozję krzyżaków. Nigdy nie wiemy, kiedy zemsta nas dosięgnie. Okazuje się, że nawet po stuleciach. Żelaźni i twardogłowi nie odpuszczą, kołatało mi się w głowie, co ma miejsce i dzisiaj. Że też ten proszek piorąco-korodujący nie był znany przed 1410 rokiem. Krzyżacy sami by się zezłomowali jeszcze przed bitwą.
                Okiem fachowca obejrzałem kapryśną pralkę, mając nadzieję, że przestraszy się i zacznie robić, nawet pod siebie. A co? Niech wie z kim ma do czynienia. Mając na uwadze dzień lub więcej pracy niemrawo zabrałem się do odchudzania pralki z elementów zewnętrznych. A w środku cudeńka, mówię Wam. Rureczki, kabelki, obciążniki, wtyczki i brakowało tam tylko mysiego gniazdka, bo te gryzonie bardzo nas lubią. Po wyjęciu wtyczki z gniazdka zabrałem się za resetowanie połączeń. Próba i nic. Drapanie po głowie nie na wiele się zdało, więc zapaliłem. W takich sytuacjach jeden na bieżąco jest, jak najbardziej wskazany. Paląc łapczywie zakrztusiłem się i chyba pomogło. Pralka tylko pomrukuje, a wody w niej pełno. No dobra, sprawdzimy odpływ przy kolanku pod zlewem. Zatkany, panie Cezary, kompletnie zatkany, co i mnie po trochu zatkało. Wyczyściłem, nawyciągałem coś w rodzaju smaru i pełen optymizmu krzyknąłem do Olgi  włączaj, przezornie wkładając rurę odpływową do kranu.   Zapracowało, sukces! Tylko, że cała szafka została zalana przez niezabezpieczony wlot…
Da się, nawet w niedzielę!

   Olga nie posiadała się z radości. Kobieca wiara w „fachowca” naprawdę dodaje skrzydeł.  Moja miła nigdy nie nazwała mnie mecenasem a wręcz przeciwnie - na naszym drugim blogu "Nitki losu„ w piątej części opowieści pajęczycy pochwaliła się nawet kilkoma moimi osiągnięciami w dziedzinie domowych napraw. No i dzisiaj ta pralka…A ktoś powiedział, że zimą niewiele jest roboty w gospodarstwie!:-)

czwartek, 19 stycznia 2017

Śnieg...





   Prawdziwie ostra i śnieżna zima w tym roku na naszym Pogórzu...Dlatego też zimowe są nastroje, spacery, wyprawy, zdjęcia. I zimowa piosenka o śniegu. Pierwsza w tym roku piosenka, pierwsza od dawna. Ilustrowana fotografiami z naszych zimowych wędrówek, codziennych zachwyceń. Słowa napisałam do melodii z "Cesarzowej Ki", nadal bardzo lubię ten serial...
   Zapraszam Was serdecznie do poczytania, posłuchania, pooglądania i pośpiewania razem ze mną...




Śnieg
Pył na krzewach srebrny, chłodny blask
Srebro w Twoje włosy wplata czas
Więcej dziś czujesz, doceniasz więcej dziś
Choć palce rani mróz, wciąż pleciesz życia nić

Śnieg nie zważa na nic, sypie znów
Śnieg, obietnic przestrzeń, wiersz bez słów
Cicho Cię otula w spokój prosty sens
Tyle zim za Tobą już, przed Tobą może też

Pada śnieg a Ty nadal chcesz przed siebie iść
Wciąż masz siłę walczyć, mimo wszystko żyć
Przezwyciężysz każdy lęk, by kolejny widzieć śnieg
By wspomnień czuła szadź otuliła Cię…

Szron na szybach namalował baśń
Śnieg ułożył w fale mroźny wiatr
Znowu możesz stworzyć całkiem nową pieśń
Choć wczoraj drżałaś w mgle, choć smutek dusił Cię

Pada śnieg a Ty nadal chcesz przed siebie iść
Wciąż masz siłę walczyć, mimo wszystko żyć
Przezwyciężysz każdy lęk, by kolejny widzieć śnieg
By wspomnień czuła szadź otuliła znowu Cię…

Nadal chcesz przed siebie iść
Wciąż masz siłę walczyć, mimo wszystko żyć
Przezwyciężysz każdy lęk, by kolejny widzieć śnieg
By wspomnień czuła szadź otuliła Cię…

 




niedziela, 15 stycznia 2017

Ogród rododendronów






      Przeglądając zdjęcia do poprzedniego posta o australijskich kwiatach natrafiliśmy z Cezarym na folder w całości poświęcony wizycie w jednym z najpiękniejszych ogrodów, jakie dane nam było w życiu oglądać. To Narodowy Ogród Rododendronów usytuowany w Olindzie, miejscowości mieszczącej się w Górach Dandenongu położonych około 30 kilometrów od Melbourne. Ogród ów zwiedzaliśmy kilkukrotnie, ale najpiękniejszy był zawsze na wiosnę (australijska wiosna trwa od września do listopada). Wtedy kwitnie w nim większość kwiatów, krzewów i drzew a zieleń ma najbardziej soczyste odcienie. Natomiast w marcu, gdy trwa australijska jesień odbywa się tam japońskie Święto Kwitnących Wiśni, w czasie którego dużo młodych par lubi robić sobie w ogrodzie ślubne sesje fotograficzne. 

 

   Poza piętnastoma tysiącami rosnących w ogrodzie rododendronów podziwiać tam mogliśmy ponad dwanaście tysięcy azalii, trzy tysiące kamelii,  przeróżne odmiany drzewek wiśniowych, narcyzów, łubinów i mnóstwo innych kwiatów. Ci z Was, którzy bardziej interesują się roślinami kwitnącymi na pewno rozpoznają je bez problemu. Cały ogród zajmuje około 25 hektarów. Uważne jego zwiedzanie trwa niemalże cały dzień. Spaceruje się tam po trawie (w Australii nie ma zakazów wchodzenia na trawniki), czy też po wysypanych żwirem lub asfaltowych alejkach, wspina po malowniczo usytuowanych schodkach, przysiada na zacisznych ławeczkach. Cudowne zapachy, barwy i odcienie kwietnego bogactwa wprost oszałamiają zwiedzających. Wstęp do ogrodu jest bezpłatny a więc to bardzo popularne miejsce odwiedzin dla mieszkańców Melbourne i turystów. Na miejscu znajduje się kawiarnia oraz kilka miejsc piknikowych i zadaszonych pawilonów a także urokliwie położony staw, w którego pobliżu można odpocząć w cieniu kwitnących krzewów i drzew.



   Malowniczym tłem dla wszystkich kwitnących roślin są ogromne eukaliptusy i paprocie oraz oszałamiające widoki na otaczające ogród góry i doliny. Obserwować stamtąd można m.in. dolinę rzeki Yarra, szczyt Baw Baw, góry Warburton oraz Silvan – wielki rezerwuar wody pitnej dla Melbourne. Dodatkową atrakcję stanowią napotykane w ogrodzie papugi, chichotliwe kookabury, kaczki i niezwykle rzadkie, podobne nieco do bażantów ptaki zwane lyrebirds ( któryś z kolejnych postów poświęcić chcemy ptakom Australii).



 

   Znalazłam na YT krótki filmik o tym australijskim ogrodzie rododendronów. Popatrzcie!

 
  
    Ponieważ ten post jest 400 tekstem na tym blogu chcielibyśmy uczcić to jakoś i z tej okazji obdarować Was którąś z poniższych fotografii. Każdy, kto miałby ochotę dostać od nas jedno wybrane przez siebie pełnowymiarowe zdjęcie proszony jest o maila w tej sprawie lub podanie adresu mailowego w komentarzu pod postem – z radością je Wam wyślemy. Każda fotografia w dolnym prawym lub lewym rogu oznaczona jest własnym numerem.