Strony

poniedziałek, 29 września 2014

Majka jest z nami!

 
   Jadąc dzisiaj na targ do wioski, w której mieszka zielarka Martyna ni stąd ni zowąd, od słowa do słowa, podjęliśmy z Cezarym decyzję w dręczącej nas od kilku dni sprawie. Wpadliśmy do Martyny pytając już właściwie tylko pro forma, czy chce byśmy jej znaleźli przez Internet kogoś chętnego na jej kozę. Nie bardzo podobał jej się ten pomysł.  Nie miałaby zaufania do nikogo obcego, bo napatrzyła się u sąsiadów na złe traktowanie zwierząt.  I ze znanych sobie osób, to chyba tylko nam mogłaby zaufać. Tak? No tak! No to dobrze! Szast, prast! Postanowiliśmy wziąć kózkę Majkę! Kózka odchowana, śliczna, z rasy bardzo mlecznych. Nie ma co wydziwiać. Damy radę. Musimy dać! Ledwo to postanowiliśmy, zaraz nam ulżyło, jakby w podświadomosci ta decyzja tkwiła od początku. Zielarka z radości prawie się popłakała! Wyprowadziła ociągającą się kózkę z komórki. Pożegnała z nią serdecznie. Obiecała często nas odwiedzać. Wsadzilismy Majkę do auta, gdzie położyła mi się spokojnie na kolanach i w tym stanie bez problemu przebyła całą drogę.


   Oczywiście, nasze kozule objawiły natychmiast zazdrość,  złość, a wręcz wściekłość, gdy po powrocie z pastwiska zastały w swym boksie nową lokatorkę. Bodły i gryzły Majkę, ile tylko wlezie! Aż w desperacji wskoczyła na paśnik z sianem, jedyne oddzielające ja od diabelskich kozul miejsce.  Popiołka i Brykuska stały wciąż blisko pilnie ją obserwując, strosząc sierść i pobekując wojowniczo. Nie zamierzały odpuścić! O nie! Wobec tego przenieśliśmy Majkę do capka, który na początku traktował ją po dżentelmeńsku. Obwąchiwał delikatnie i patrzył z zainteresowaniem. Szybko jednak pozbył się dobrych manier i kiedy chciała posilić się liśćmi kapusty dalejże bóźdź biedaczkę! Ależ była przerażona i zestresowana tym wszystkim. Drżała jak osika! Rada by się gdzieś schować, ale nie bardzo było gdzie! Tak więc nie pozostało nam nic innego, jak umieszczenie jej w przedsionku kurnika - jedynym wolnym i możliwym w takiej sytuacji miejscu. Kiedyś mieszkał tam koziołek. Teraz przyda się to pomieszczenie Majce. Tam ma spokój i ciepło. Dostała mnóstwo siana oraz jęczmienia i od razu wzięła się z zapałem za jego chrupanie! W przedsionku pomieszka tylko przejściowo, póki nie zbudujemy dla niej czegoś bliżej kóz. Przecież chodzi o to by były razem i mogły się w końcu jakoś zaakceptować a w przyszłości stworzyć wspólne, zgrane stado. Jednak do wszystkiego potrzeba cierpliwości.
   Na razie pierwszy, pełen emocji dzień z białą kozunią za nami. Przed Majką zupełnie nowe życie.Wypasanie na łące, wspólne spacery do lasu, poznawanie naszych zwierząt i świata. Oby słoneczna, jesienna pogoda długo nam sprzyjała! Oby Majka była u nas szczęśliwa!


piątek, 26 września 2014

Odwiedziny u zielarki, czyli mocny dotyk cudzej rzeczywistości...





   Jakiś czas temu, późnym, wrześniowym popołudniem wybraliśmy się z Cezarym w odwiedziny do dobrej, przyjaznej nam wielce sąsiadki z pobliskiej wsi. Na potrzeby bloga nazwę ją zielarką Martyną. Nigdy przedtem nie byliśmy u niej w domu. Ot, zawsze tylko przejeżdżając obok jej obejścia zatrzymywaliśmy się by pogwarzyć albo jakieś ciekawe zioła czy kwiaty w jej ogrodzie obejrzeć. Rad ciekawych zasięgnąć. Wysłuchać najnowszych nowin z przysiółka i gminy. Przyjmowaliśmy ją też latem kilkukrotnie w naszym ogrodzie.  Zauważaliśmy niekiedy charakterystyczną, drobną postać znachorki krążącą po okolicznych łąkach w poszukiwaniu kwitnących właśnie, pożytecznych roślin. A potem zawoławszy ją siedzieliśmy długo pod dziką czereśnią i racząc się kompotem snuliśmy opowieści o zwierzętach, lekach ziołowych, naszych rozczarowaniach, planach i marzeniach. Odpocząwszy i nagadawszy się do syta miła kobiecinka odchodziła żwawo i tylko z daleka migały nam jej krótkie, srebrzyste włosy.

   Zaproszenie do domu zielarki było dla nas w pewnym sensie początkiem jakiegoś nowego wymiaru naszej znajomości. Wejściem na inny poziom zażyłości. A nawet pewnego rodzaju nobilitacją, gdyż Martyna jako zapalona społecznica i znachorka jest znaną i bardzo poważaną we wsi osobą. Poza nami Martyna zaprosiła na ten wieczór do swego skromnego, wiejskiego domku jeszcze jedną, zaprzyjaźnioną parę - Wojtka i Eulalię. Była też tam zwykle mieszkająca i pracująca za granicą, córka Martyny – Bogusia.
   Na stole stały sałatki, wędliny i ciasteczka oraz dwa rodzaje wspaniałych nalewek. Delikatnym blaskiem lśniły odświętne, kryształowe kieliszki. A porcelanowa, wyciągana chyba tylko na wielkie okazje zastawa stołowa wyglądała jak żywcem przeniesiona z dziewiętnastowiecznych, romantycznych powieści. Nieco zaskoczeni tak wystawnym przyjęciem zajadaliśmy wszystko ze smakiem. Żartowaliśmy i chichotaliśmy, ubawieni specyficznym rodzajem poczucia humoru Eulalii i nie ustępującego jej w niczym Cezarego.
   Bardzo szybko okazało się, iż gospodyni nie zaprosiła nas do siebie tylko ot tak sobie, towarzysko, bez większej, dodatkowej przyczyny. Prawdopodobnie głównym powodem tak serdecznego przyjęcia był kłopot z jej białą kózką Majką i nadzieja, że jakoś jej w nim ulżymy. Otóż kilka tygodni wcześniej, wciąż nagabywani o to przez Martynę wyszukaliśmy dla niej w naszej wsi odpowiednią, należącą do rasy bardzo mlecznych kozę. Zielarce od dawna marzyło się własne, zdrowe mleko kozie i nie bacząc na sprzeciwy starego, niepełnosprawnego męża robiła wszystko by zdobyć upragnione zwierzę. Teraz je miała, ale…No tak, zawsze pojawia się coś, co zaburza sielankę.

- Kochani! A ja prośbę, a właściwie nieśmiałe pytanie do Was mam! Do nikogo innego zwrócić się z tym nie mogę… -  zagadnęła nas nagle dziwnie zakłopotana Martyna, gdy już spełniliśmy kolejny toast i zapanowała cisza, w której dało się tylko słyszeć chrupanie czekoladowych ciasteczek i stukanie łyżeczek w filiżankach pełnych wspaniałej, mocnej herbaty.

   Spojrzeliśmy na nią wyczekująco, lecz życzliwie a Cezary ścisnął serdecznie jej dłoń, namawiając by waliła prosto z mostu i nie bawiła się w żadne ceregiele.
Kobieta w odpowiedzi uśmiechnęła się nieśmiało a potem stękając z trudem założyła nogę na nogę i pokazała nam swoją opuchniętą stopę.

- Wiecie pewnie, że choruję na cukrzycę, ale do tej pory jakoś mnie ta choroba szczególnie nie męczyła. Teraz zaczęły się problemy z nogami. Zwłaszcza lewa boli, puchnie, piecze, sinieje. Biorę na to leki, ale lekarka zabroniła za dużo chodzić wysilać się a i ja, prawdę mówiąc, słaba jestem i byle co mnie już męczy…

- Okłady z gotowanych ziemniaków sobie rób! – wykrzyknęła natychmiast Eulalia, patrząc ze współczuciem na zmaltretowaną stopę przyjaciółki.
- Mnie zawsze tak dobrze radzisz, a sama co?! – dodała jeszcze i po raz nie wiadomo już który opowiedziała jak to Martyna pomogła jej kilka miesięcy temu zalecając okłady ze skrzypu i gotowanych obierek ziemniaczanych, przykładanych na bolesne ostrogi na piętach.

   Zielarka westchnęła głęboko, zamyśliła się a potem szepnęła, że największy kłopot to ma teraz z Majką.

- No bo nie daję rady jej już codziennie na pole wyprowadzać ani uganiać się po wsi, gdy się z postronka zerwie…
- Ale najgorsze jest to, że obórka w której mieszka u mnie kózka to z cienkich, dziurawych desek jest zbudowana i Majce już teraz w niej chłodno a co dopiero będzie zimą!
- Myśmy tam rupiecie kiedyś trzymali i na szybko ją tylko wysprzątałam, żeby kozunia miała gdzie się podziać. Planowałam, że na zimę jakoś to ocieplę. Kostkami słomy wyłożę. Styropianem z zewnątrz okleję. Ale sił na to teraz nie ma a mąż, sami wiecie, że też nie bardzo się do takiej roboty nadaje – wyznała kobieta patrząc z troską na drepczącego po ogrodzie, półgłuchego, mamroczącego coś do siebie, żyjącego w swoim świecie staruszka…
- Moja Bogusia zaraz znowu do Niemiec wyjeżdża a zresztą ona swoje problemy na głowie ma – dodała zerkając ze zmieszaniem na nerwowo popalającą papierosa, stojącą teraz na progu izby córkę.
- I jeszcze widzę, że kózce ckni się bardzo za towarzystwem! Samotna ona i dlatego stale markotna. A co ucieknie, to do krowy z sąsiedztwa, bo w gospodarstwie, z którego ją wzięłam, to przecież z krowami i innymi kozami była trzymana.
- No i z tego wszystkiego pomyślałam o was, że może wy byście ją… – nie dokończyła myśli zielarka tylko obciągnąwszy nerwowo sukienkę wstała i dołożyła mi na talerzyk kolejną porcję wspaniałej sałatki z czarnej rzepy.

   Zerknęliśmy na siebie z Cezarym zrozumiawszy wreszcie, do czego zmierza Martyna. A w przebłysku tego porozumienia bez słów oboje wyraziliśmy ogrom mieszanych uczuć. Bo bardzo chciałoby się pomóc kobiecie. Chciałoby się przygarnąć biedną kozulę. Ale mało to mieliśmy swoich problemów i frustracji codziennych? Właśnie nasze kozy weszły w intensywny czas rui. Były przez to niespokojne, podniecone, rozmeczane rozpaczliwie i nieustannie poirytowane. Koziołek Łobuz Kurdybanek także szalał. Śmierdząc jak na dorosłego capa przystało nabrał diabelskich nieomal mocy i utrzymanie go z dala od wybranek jego serca stawało się coraz większym niepodobieństwem. I w taką właśnie sytuację miałaby wkroczyć kolejna, obca koza? Na dodatek nasza sytuacja finansowa przedstawiała się na tyle niewesoło, iż sami nieraz byliśmy bliscy pozbycia się przynajmniej części naszego zwierzyńca a nie przyjmowania kolejnych pyszczków do nakarmienia…

- Chodźcie może obejrzeć Majkę! Ona bardzo urosła od ostatniego czasu, gdyście ją w ogrodzie widzieli! I śliczna i mądra taka! Nad podziw! – zaproponowała po chwili gospodyni, pilnie obserwując mieniące się na naszych twarzach uczucia oraz na skutek tego odzyskując po części nadzieję i rezon.

   No to poszliśmy. Wszyscy goście po kolei zaglądali do wciśniętej w kącik maleńkiej komóreczki kózki a potem szybko wychodzili na zewnątrz nie chcąc płoszyć i przestraszać nadmiernym tłokiem zwierzęcia. Tylko ja zostałam dłużej i patrząc na bialutką, urodziwą kozę rozmawiałam o niej z zielarką, szczerze mówiąc o naszych kłopotach, wątpliwościach i obawach.

- A do tego wszystkiego nie wiem, jakby ją moje kozy przyjęły! Bo to dwie tyranki i zazdrośnice są, no i mogę się spodziewać, że przynajmniej na początek dałyby Majce zdrowo popalić! A miejsca, żeby trzymać ją osobno też za bardzo nie mamy. Zresztą, nie miałoby to większego sensu, bo przecież o towarzystwo i ciepło innych kóz chodzi tu najbardziej. A zimą o wiele cieplej razem, niż w pojedynkę – mówiłam przyglądając się ze współczuciem białej kozie, mającej niezwykle rozumne, głębokie, ale smutne spojrzenie. Zielarka słuchając uważnie mojego monologu potakiwała mi tylko monotonnie i głaskała serdecznie główkę swej Majki. A zwierzę z wyraźną przyjemnością oraz wdzięcznością przyjmowało jej pieszczoty. Mnie też korciło, aby popieścić słodką kózkę, ale wiedziałam, że gdy tylko ją dotknę, gdy nawiążę jakąś więź, nie będzie już odwrotu. Moje serce podejmie decyzję a rozsądek podporządkuje się bez sprzeciwu temu dudniącemu rytmicznie organowi.

- No dobrze. Pomyślimy jeszcze o tym wszystkim z Cezarym Martynko. Daj nam trochę czasu, dobrze? – sapnęłam wreszcie wychodząc z koziego domku i z ulgą dołączając do przechadzającej się po ogrodzie Eulalii.

- A pewnie! Ja poczekam, ile będzie trzeba! Nikogo do niczego zmuszać przecież nie chcę! – stwierdziła, trochę chyba jednak rozczarowana takim obrotem sprawy Martyna a potem zawołała, że zaparzy nam wszystkim świeżej herbaty, bo zimno się zrobiło na dworze i wstyd by było, gdyby się goście u niej poprzeziębiali.

   Początkowo rozmawiałyśmy z Eulalią o domowych przetworach, którymi często z radością wzajem się obdarowywałyśmy a potem nagle tę rubasznie wesołą zazwyczaj osobę naszła chęć bolesnych zwierzeń, wspomnień z trudnego dzieciństwa, do tej pory odciskającego okrutne piętno na jej zdrowiu. Nigdy jeszcze ta kobieta nie była wobec mnie tak otwarta i szczera. Przyzwyczaiła mnie do tego, iż zawsze jest pogodna, prostolinijna, często rzucająca jak z rękawa niewybrednymi żartami. Teraz zobaczyłam ją z zupełnie innej strony. Przejęta przytuliłam się do roztrzęsionej Eulalki a potem dziwnie bliska płaczu głośno wysiąkałam nos, zrozumiawszy jak wielowymiarowe i skomplikowane może być życie ludzkie. Jak wiele każdy skrywa w sobie gorzkich wspomnień i trudnych do wyartykułowania zwierzeń. Poszeptałyśmy jeszcze przez chwilę, uspokoiłyśmy się wzajemnie a potem objęte serdecznie wróciłyśmy razem do ciepłego wnętrza chatki Martyny.

    Tymczasem Cezary dowiedziawszy się, że mieszkający kilkanaście chat dalej człowiek ma w stodole mnóstwo niepotrzebnych części do traktora i małego fiata udał się doń wraz z Wojciechem, pozostawiając mnie na jakiś czas w ściśle damskim gronie. Przeważnie lubię ten specyficzny, kobiecy rodzaj porozumienia. Zazwyczaj odprężam się, gdy mężczyźni wychodzą na papierosa a my, istoty przynajmniej z założenia wrażliwsze i delikatniejsze możemy pogadać sobie swobodnie o nudnych dla naszych małżonków sprawach. Tego jednak wieczoru czułam się bardzo już zmęczona całym dniem. Od świtu na nogach w obejściu a w międzyczasie zajęta wytwarzaniem przecierów, powideł, kompotów i warzywnych past do chleba czułam już mocno pulsujący ból między łopatkami. Zaczerwienione powieki swędziały i oczy rade by były uciąć sobie jakąś piętnastominutową przynajmniej drzemkę. Za oknem ciemność oblekła już w szarosrebrny granat ogród zielarki. Chętnie bym się zasłuchała w ostatnie przed zimą cykania świerszczy. Księgi zielarskie Martyny poprzeglądała. Zwiedziła chatkę znachorki. Niestety nie było mi to dane, gdyż akurat jej córka, Bogusia usiadłszy przy mnie długo, głośno i ze szczegółami opowiadała o kłopotach ze swym złośliwym kotem. Trzeba było wysłuchać uważnie tego zwierzenia. Coś doradzić, albo przynajmniej dać znać, iż się rozumie i współczuje.  Potem z kolei Martyna z pasją snuła nieco zbyt rozwlekłą jak na mój gust historię swej zaniedbywanej przez dzieci sąsiadki – staruszki. Pełno w niej było nieznanych imion, nazwisk, nic nie mówiących mi odniesień do tutejszych okoliczności. Mnóstwo faktów tak drastycznych, że aż mrożących krew w żyłach. Po momencie błogiej ciszy z kolei Eulalia zaczęła narzekać na męża, na jego pokątne popalanie papierosów i popijanie z sąsiadami wódki.

   Zgromadzone w izbie kobiety rozkręcały się coraz bardziej w swych opowieściach i najwidoczniej były w swoim żywiole, jednak mnie zmęczenie ogarniało coraz większą, nieustępliwą falą. Dopiłam już ostatniego łyka herbaty, wysączyłam z kieliszka resztkę aroniowej nalewki i pomyślałam, że najwyższa by była pora wracać już do domu. Tak szybko teraz robiło się ciemno a nasze kury nie były zamknięte…Wprawdzie ostatnio nie słyszało się żadnych nowych wieści o rozbojach lisa, nieuchwytnego wciąż mordercy okolicznego drobiu jednak nie należało kusić zanadto losu.

 - Och, położyłabym się już w naszej cichej sypialni i przy przyćmionym świetle jakiś dobry film obejrzała albo i poszła wcześnie spać – marzyłam. Niestety, nieobecność Cezarego przedłużała się. Natomiast  niewiasty nadal bez najmniejszego znużenia podejmowały najbardziej interesujące je tematy, z zapałem prześcigajac się w zwierzeniach o chorobach, mężach, nieuczciwych sąsiadach i fałszywych a także okrutnych znajomych. Zdawało się memu strudzonemu mózgowi, iż mówią coraz głośniej, natarczywiej a ściany izby napierają coraz bliżej z każdej strony, podczas gdy żyrandol świeci i oślepia niczym na przesłuchaniu. Usiłowałam uczestniczyć w dyskusji, ale nie kojarzyłam za bardzo, o kim była mowa. Poddałam się więc własnej niemocy i już tylko milcząc obserwowałam pełne różnorakich uczuć twarze siedzących przy stole kobiet.

   Czy znacie to uczucie klaustrofobii i dziwnego przytłoczenia, gdy zasiedzicie się za długo w jakimś miejscu i zbyt mocno nasiąkniecie jego atmosferą oraz problemami? Człowiek jest jak gąbka. Tak szybko chłonie cudze emocje. Ale gdy wnika w niego ich nadmiar musi się wyłączyć, oddalić myślami, otoczyć jakimś kloszem żeby potem tego nie odchorować albo by po prostu nie mieć problemów ze spokojnym snem. Ja zajęłam się dumaniem o pewnym swym wierszu, który od kilku tygodni zaczęty wciąż nie mógł się doczekać na zadowalający mnie finał. I kiedy tak próbowałam szybować w wyobraźni, nieporadnie nawlekając w swej głowie różne słowa na melodię i rytm kolejnych wersów dało się słyszeć tupanie w sieni i wszedł mój kochany małżonek. Ależ ucieszyłam się na jego widok! Jakbym go rok nie widziała! Zarumieniony od wieczornego chłodu Cezary przeprosił, iż tak długo zamarudził u sąsiada a potem z miejsca zauważając, że jestem półprzytomna zdecydował, iż najwyższa pora wracać do domu. Pożegnaliśmy się serdecznie ze zgromadzonymi i skwapliwie usadowiliśmy w przyjaznym wnętrzu naszego poczciwego, czarnego autka.
   Już siedząc w samochodzie zawołaliśmy do stojącej na progu chaty Martyny, że będziemy o niej pamiętać i postaramy się podjąć szybko jakąś decyzję w sprawie jej miłej kózki, Majki. Niebawem chatka zielarki zniknęła w gęstniejącym mroku a my odjeżdżaliśmy w stronę naszej góry, trzęsąc się na wyboistej, polnej drodze i omijając ledwo widoczne w ciemności ogromne kałuże.
   Po dotarciu na miejsce szybko zamknęliśmy śpiące bezpiecznie we wnętrzu kurników kury i czym prędzej podążyliśmy do domu. Zimno wrześniowej nocy przenikało nas na wskroś. A w  ukochanym domku prawie natychmiast wskoczyliśmy do łóżka i dygocząc w chłodnej pościeli, bo w piecu było nie napalone a żadnemu z nas nie chciało sie już tego robić, przytuliliśmy się do siebie mocno, by w ciągu kilku minut zasnąć smacznie i nie myśleć już tego wieczoru o niczym więcej…

   Od rana następnego dnia temat nowej kózki w „Jaworowie” zaczął pojawiać się jak bumerang w naszych rozmowach. Jednak wciąż jeszcze wahamy się, nie chcąc podjąć zbyt pochopnej a niemożliwej przecież do odkręcenia decyzji…

wtorek, 23 września 2014

Tyle i nic...



                                                                 Obfitość przeogromna, nieskończoność bogata 
Kropel, liści, dróg mlecznych
Darów tego świata

Szepty, pocałunki, rozmowy do rana
Serdeczne spojrzenia
Bąbelki szampana

Koncerty błyskawic, tęcze, zorze, lustra
Ale wewnątrz cisza
Ale wewnątrz pustka...


   Wiersze korespondują ze sobą... Nasze myśli, słowa, blogi szepczą do siebie, będąc jak ziarna, które potrafią inne do wzrostu pobudzić, lecz same niekiedy długo nie kiełkują. Leżą w ziemi duszy pozornie bezpłodne, bez nadziei na życie, na znak od losu, by nagle poczuć, że dziwny kokon pęka a  wiatr w skrzydła znowu dmie...Bo przecież żaden stan nie trwa wiecznie...Coś wypływa z czegoś. I bywa tak, że długo trzeba czekać na swoją wyrazistość, na przebudzenie, na inną jakość egzystencji. 
   Ale w tej mgle, choć dziwnie, to nie zawsze źle... To jak odpoczynek przed czymś lub po czymś... Zawieszenie w czekaniu, nieczekaniu...Łodka trwa w łagodnym, cichym, prawie niewidocznym falowaniu... Nie widać horyzontu, ale przecież on gdzieś tam jest...Nie zagrażają zębiska rekinów, ale i brak śpiewu kolorowych ptaków. Dzieje się wiele a jakby nic się nie działo... 

   Wreszcie mgła zaczyna się przerzedzać, mija... A może podniesie się tylko na chwilę...? Co będzie, gdy całkiem zniknie a powróci dawno nieodczuwana jaskrawość czucia i widzenia? Co wtedy...? Niepokój czy radość...? A może niczego nie dostrzeżemy, bo zmiany zazwyczaj zachodzą powoli? Jedno niezauważalnie przechodzi w drugie - jak wiosna w lato a lato w jesień. Tylko światło inaczej pada na twarz i myśli, lecz i to przecież mozna przegapić... 
   Wspomnienia, marzenia, rozczarowania, nadzieje czy też pełne ulgi albo bólu westchnienia przemieszczają się na chybotliwych szalach naszej codzienności. Dla kogoś jestesmy słońcem albo mgłą. Pierwszym planem lub tłem. Patykiem przez chwilę kręcącym się na wodzie. A może tylko jedną z wielu kropel monotonnego dżdżu...? Sny przenikają się z jawą. Zacierają granice...

   Szukamy, wyglądamy... Siebie, sensu , powodu tego wszystkiego...? A przeszedłszy przez wzmożone dzianie zastygamy w pajęczynie trwania. Letargu powtarzalności. Czekania, nieczekania...A za oknem jesienny czas plecie i plecie swe deszczowe historie...

piątek, 19 września 2014

Wyrazistość...





   Podnoszę kamienie i badam ich dotyk 
Znów gładzę ich gładką, idealną bryłę
Przeczesuję trawy, bo takie pieszczoty
Dają mi wciąż życie i zwracają  siłę

Wrastam w drzew korzenną, spokojną symbiozę
Niczym grzybek, paproć, bluszczyk kurdybanek
Potem wstaję lekko, w wiosennym kolorze
Przestrzeń wokół pełna dobrych niespodzianek

Liście uskrzydlone pląsają we włosach
Zanim gdzieś odlecą, niepokorne iskry
Pajęczyny magii drżą na mglistych kłosach
Pieszcząc stopy, dłonie, proste, ufne myśli

Przyklękam, w garść nabieram przeczystego śniegu
Ugniatam go lekko, wącham i smakuję
To jest smak wolności, woń wiatru i biegu
Czas zawraca nagle, znowu mocniej czuję

Na ten moment krótki cała wyrazistość
Kiedyś utracona, zgubiona jak lata
Powraca i wzrusza tak, jak dawna miłość
Jak pierwszych dotyków cudowna poświata

Wszystko to zasnęło, lecz trwa w tym kamieniu
W śniegu, liściu, kłosie i w srebrzystej nitce
I we mnie to wszystko, w najtajniejszym cieniu
W dziwnym przypomnieniu, w przytrzymanej chwilce

Nucę coś kamieniom - one wszystko słyszą
Trawom miękkim tańczę - one wszystko widzą
Ochładzam policzki pełną znaczeń ciszą
Z blaskiem w oczach wracam w swoją rzeczywistość...




sobota, 13 września 2014

O rety! Krowa się cieli! Czyście to ludzie widzieli?!



   
    Kilka dni temu wczesnym rankiem jedna z sąsiadek zza góry zadzwoniła do Cezarego z gorącą prośbą by przyszedł jak najszybciej i pomógł w przyjściu na świat cielaka. Jej krowa męczyła się już kilka godzin a strudzony weterynarz i ochotnicy-pomocnicy, mimo iż dawali z siebie wszystko nie mogli z sukcesem zakończyć dzieła. Wprawdzie mój mąż nie posiada żadnego doświadczenia w tej kwestii a także należy do osobników słabnących na widok krwi, kiedy jednak trzeba staje na wysokości zadania i robi, co w jego mocy. A więc zgodził się natychmiast i postawiony na równe nogi ubrał się w try miga i był gotów do wyjścia z domu. A wówczas chodziło po prostu o to, by wraz z innymi krzepkimi chłopami pomógł wyciągać cielaka z cierpiącej krowy. Bezradne „maleństwo” uwięzło w niej, źle się ułożywszy a jego wielkość dodatkowo utrudniała poród. Ponieważ nigdy jeszcze nie widziałam na żywo czegoś takiego nie omieszkałam jechać tam z Cezarym, uzbroiwszy się pierwej w aparat fotograficzny. Po drodze zabraliśmy do naszego czarnego rumaka jeszcze jednego, bardziej obznajomionego ze sprawami gospodarskimi sąsiada i już po kilku minutach wkraczaliśmy do obory pełnej ludzi, ryczącej rozpaczliwie krowy zwanej Krasą, skaczących po żłobach, przerażonych tym zamieszaniem kóz i rozgdakanych panicznie kur.



- Tutaj chwyćcie ludzie! Ale mocno! I na mój znak ciągnijcie, ile sił! – dyrygował wszystkimi zlany potem, ubrany w zielony fartuch miejscowy weterynarz.

- Wyślizguje się! Cofa! Nie popuszczać! – krzyczał i uklęknąwszy przy cierpiącej krowinie zanurzył w niej ręce aż po pachy obracając wewnątrz cielaka. Cały umazany w śluzowatych, różowo-czerwonych substancjach przytykał głowę do zadu zwierzęcia i gmerając w nim dokonywał nadludzkich wysiłków by zmniejszyć jego mękę i układać zwierzaka tak, by ułatwić mu wyjście.

   Na razie na zewnątrz sterczały dwie, przywiązane do mocnego powroza różowe raciczki, które raz po raz wysuwały się i wsuwały w głąb ciała stękającej z wysileniem matki. Tłum mężczyzn wianuszkiem otaczał krowę ciągnąc za grube kije, do których umocowany był ów powróz.  Inni z kolei ciągnęli za łańcuch, owinięty wokół szyi niewidocznej wciąż głowy cielaka. Niewiele jednak z tego widziałam a nie chciałam się tam wpychać by nie przeszkadzać. Przejęta i wzruszona stałam z tyłu usiłując dojrzeć jak najwięcej między ramionami i nogami pomagających w narodzinach ludzi. A choć starałam się być jak najmniej widoczna, to i tak zostałam dwukrotnie zbesztana przez zdenerwowanego weterynarza, że lampą błyskową oślepiam go i dekoncentruję. Przeprosiłam więc natychmiast i cichutko wycofałam się w kącik obserwując pilnie rozgrywającą się przede mną, pełną emocji scenę oraz nadal robiąc zdjęcia, tym razem już oczywiście bez lampy.



-Mam go! I teraz chwyćcie sznury mocno i ciągnijcie! W końcu powinno się udać! – wydyszał w końcu lekarz a zebrani w oborze mężczyźni spięli się i jęcząc z ogromnego wysiłku prawie padli na mokre od wód płodowych siano, wyszarpnąwszy wreszcie ogromnego cielaka na zewnątrz.

- Patrzcie, jakiż wielki! Chyba waży ponad sześćdziesiąt kilo. Takiego wielkiego cielaka to pierwszy raz przyjmuję! Dwumiesięczne czasem tyle nie ważą! Ale nie dziwota! Wszak to byczek. A z tego co pamiętam, to jego ojciec też do ułomków nie należał!– oznajmił podekscytowany weterynarz energicznie wycierając ogromnego malucha suchym sianem. Uśmiechał się rozradowany, popatrując na zebranych z satysfakcją i ulgą.



- Weźcie go chłopy za nogi i podetkajcie pod pysk matki! Ona musi go teraz obwąchać i wylizać! – zakomenderował po chwili i ciężko dyszący sąsiedzi unieśli cielaczka i położyli go tuż przy ogromnej głowie porykującej niecierpliwie krowy. Ta najpierw oparła łeb na drżącym ciele synka a potem wielkim, różowym jęzorem polizała z głośnym mlaśnięciem swego dzieciaka i popatrzyła na weterynarza z takim wyrazem w błyszczących z zadowolenia oczach, jak gdyby dziękowała mu za pomoc. Ten poklepał ją czule po boku a wstając z kolan zawołał gospodynię by szybko przyniosła krowinie coś do picia, bo strasznie się zwierzę zmęczyło i odwodniło w trakcie tego wielogodzinnego porodu. Przechodząc obok mnie uśmiechnął się i przeprosił za ostre słowa pod moim adresem.



- Wie pani, ja strasznie skupiony muszę być w takich chwilach i byle co mnie irytuje. To tylko dlatego tak na panią pokrzyczałem. A taki już jestem zmęczony, że ledwo na nogach się trzymam. Mam nadzieję, że się pani nie gniewa?

 - A gdzieżbym się tam gniewała! To ja pana bardzo przepraszam, że przeszkadzałam! Po prostu nigdy jeszcze nie miałam okazji widzieć porodu cielaka na żywo i byłam jak dziecko bardzo ciekawa! Zresztą muszę wiedzieć, co i jak, bo na wiosnę na pewno moje kozy będą rodzić – zawołałam patrząc z podziwem na tego niewysokiego, lecz pełnego krzepy, sympatycznego mężczyznę.

- Do kóz w razie czego proszę wołać moją żonę. Ona jest specjalistką w tej dziedzinie. Ale o kozy nie ma co się martwić. One przeważnie rodzą bez problemu – odrzekł tamten pakując do torby swoje lekarskie instrumenty a potem zmierzając z lekka chwiejnym krokiem w stronę swego auta.

   Po chwili wszyscy zebrani wyszli na zewnątrz aby odpoczywając na świeżym powietrzu i kurząc papierosy komentować na świeżo niedawne wydarzenie. Podniecona tym wszystkim Zuzia ciekawsko zaglądała do obory a potem dopominając się o pieszczoty bezceremonialnie podtykała łeb zaprzyjaźnionym sąsiadom. Najczulej klepał ją weterynarz, który ilekroć ma z nią do czynienia nie omieszka powiedzieć nam o niej kilku miłych słów. A że jest wyjątkowo ładną i miłą psiną. A że przydałby się jej równie przystojny kawaler…Wdzięczni jesteśmy zawsze z Cezarym za tę serdeczność dla naszej suczki i lubimy ucinać sobie z tym pełnej sympatycznej bezpośredniości i szerokiej wiedzy lekarzem pogawędki na różne, interesujące nas tematy. Wtedy jednak weterynarz był zbyt strudzony, byśmy śmieli go jeszcze o coś zagadywać. Pożegnał się ze zgromadzonymi serdecznie i szybko odjechał swym jeepem wzniecając tuman kurzu na polnej drodze.


   Gospodyni tymczasem przyniosła do obory pełne wiadro wody zmieszanej z gotowanymi ziemniakami – ulubionym napojem jej Krasej. A potem przemawiając do niej serdecznie kucnęła przy cielaku i ocierając oczy wzruszona podziwiała nowego, łaciatego mieszkańca obory za górą…

poniedziałek, 8 września 2014

Konwencja…



  

    Mam ochotę napisać nowy post – inny niż zawsze. Taki, w którym widać mnie inną. Bo przecież człowiek ma wiele twarzy. Bo nie jest tylko takim, jakim go widzą inni albo jakim sam chciałby siebie widzieć i na zewnątrz przedstawiać. Ale to tak wygodnie wpaść w pewne trybiki i nie wychylać spoza nich nosa. Utkwiwszy w narzuconej przez przyzwyczajenie konwencji trudno się z niej wykaraskać a przeważnie nawet się nie chce. Konwencja oblepia niczym mgła, co to daje złudne poczucie bezpieczeństwa, ale i dziwnie podcina skrzydła. Jakby było się aktorem charakterystycznym, skazanym na pewne role, gdy ma się w zanadrzu całą gamę środków wyrazu, ale nie ma okazji ich użyć. Kto zabrania? Och, sama sobie jestem reżyserem, suflerem i głównym krytykiem. A poza tym nie raz już przekonałam się, że nadmierną szczerością można odstraszyć od siebie niby to zaprzyjaźnione dotąd osoby, przerazić czy też trwale ochłodzić ciepłe dotąd stosunki. Wniosek? Bezpieczniej jednak tkwić w pewnych ramach. Każdy ma wszak swoje. A w nich swoje niebo i piekło. Na zewnątrz przecieka z tego niewiele…I ja to rozumiem, akceptuję, ale mimo wszystko gdzieś w środku jest niemoc i żal…Ale życie uczy tego, co można, gdzie powinny być granice szczerości i otwarcia. Kto jest naprawdę bliski, a kto tylko takim się wydaje. Co służy dobru i zbliżeniu a co jest bezsensownym, niedojrzałym zachowaniem.
   Bywa, że ktoś przychodzi do mnie po uśmiech i odpoczynek a ja zamiast tego serwuję mu swoje niełatwe zwierzenie. Nie ten adres. Nie ten dzień. Przegięcie struny. Innym znów razem pośmiać się razem dobrze by było. Albo nic nie mówić, żeby nie płoszyć dobrej chwili. Ale jakaś katarynka w człowieku nie daje się uciszyć. I nadaje, nadaje. Coś musi się wylać, wyżąć do końca, żeby nabrać nowego oddechu, dystansu. A zostaje niesmak, pustka…

 -To się łatwo sprzedaje, niczym nie ryzykujesz a tamto jest nie do przyjęcia – szepcze głos wewnętrzny. Dziwne samoograniczenie. Kolorowa etykietka z irytująco przewidywalnymi składnikami. Gęba samoprzylepna, gęba przyprawiona, która niczym pełen nudnej rutyny, profesjonalny makijaż zakrywa wieloznaczność i wielorakość rysów twarzy, nastrojów oraz ducha. Człowiek przez to ładniusi taki, ale co nieco sztuczny i niepełny. Inny na pokaz, inny w środku. Nijaki. Papierowy. Osiodłany jak dziki koń prerii, co to wciąż jeszcze potrafiłby pobiec w szaleńczym galopie i zaskoczyć czy też pobudzić do podobnego biegu inne, zadowolone ze swego losu, rozleniwione czy schowane w swych spokojnych stajniach mustangi.

   Tymczasem wielość obliczy przewija się przecież przez całe życie i cały dzień. „Rankami zrywam się śliczna, liryczna i apetyczna”. No tak, chyba mogłabym zapożyczyć z Kabaretu Starszych Panów tę strofkę, gdyż właśnie tak zazwyczaj ze mną jest. O ile poprzedniego dnia nie przepracowałam się do imentu oraz, co bardzo służy memu dobremu samopoczuciu, poszłam spać razem z kurami wstaję skoro świt pełna energii do nowego działania i wiary w to, iż tego dnia sprostam wszystkiemu. Naiwnie ufam własnym siłom mamiąc się, iż są one niespożyte a pogoda poranka nie zostanie zachmurzona późniejszymi nerwami, pośpiechem, bólem mięśni czy ostróg w piętach. I nie dosięgnie mnie żadna niemiła wieść. A co sobie zaplanuję, tego dokonam. I w takim mniej więcej nastroju działam do popołudnia. Jak nakręcana zabaweczka biegam tu i tam, robiąc to i tamto. Co dzień to samo a między tym dodatkowe, konieczne akurat w danej chwili czynności. Po południu słupek energii szybko opada. Zaczyna się powłóczenie nogami. Niechętne spoglądanie w górę schodów, na które po raz setny tego dnia trzeba się wdrapać, aby już za chwilę za chwilę zbiec. A słońce wciąż tak wysoko…W oczach coś gaśnie a zamiast miłych, małżeńskich pogwarek zaczyna się mijanie bez słowa.

- Odpocząć, usiąść, wyłożyć się gdzieś, zakopać w sianie i w nicnierobieniu. Zniknąć dla świata. Ten świat świetnie sobie przecież beze mnie poradzi – myślę w przypływie nagłego, egoistycznego, zupełnie dziecinnego buntu. Ale mimo wszystko działam. Bo działanie pogania i nie ma ucieczki, póki nie zrobione to, co zrobić koniecznie trzeba. Koty znowu głodne. Miauczą. Do nóg się łaszą. Zuzia także wyczekuje na swoją michę. Kozy pożarły już gałęzie i jabłka. Pobekują. Niecierpliwie walą rogami w bramki. Upał minął. Można je zatem wyprowadzić na łąkę. Kurom trzeba ubić ziemniaki ze śrutą. Pomóc mężowi w cięciu drewna na zimę. Ogromny stos sam nie chce się jakoś zmniejszyć. Na szczęście z sianem już spokój. Zwiezione i bezpieczne na strychu. Uff!

   Jakie uff? Przecież w brzuchu burczy. Wdrapuję się do kuchni na piętrze. Co na obiad? Zupa grzybowa. Makaron trzeba do niej ugotować. Odcedzić. Nałożyć. Zawołać Cezarego, co na dole cały w wiórach i pyłach od ciętego w upartym zapale drewna wygląda jak pracownik młyna albo piekarni.

   Przede mną lustro. Spoglądam na widoczną w nim osobę. Zerka na mnie zdyszana, półprzytomna, obca kobieta. Co to za głęboka zmarszczka między oczami? A oczy rozbieganie dziwnie, bo milion pourywanych myśli wirujących jak karuzela w głowie…

-  Jak dobrze, żeśmy się rano na te grzyby wybrali. Pyszna, naprawdę pyszna zupa! – mruczy Cezary znad talerza spoglądając na mnie pełnym zmęczenia i wdzięczności wzrokiem.
Wzdycham tylko w odpowiedzi.

- Jak się czujesz? – pyta i widząc tę moją upartą zmarszczkę między oczami już wszystko wie.

- Zobacz, Oluś. Posuwamy się naprzód. Skończymy z drewnem. Wykopiemy ziemniaki, marchewkę i pasternak. Zaoramy pole. Posadzimy czosnek i już będzie spokój  - pociesza.

- A na razie inaczej się nie da. Wytrwamy przecież! Tak? – szepcze Cezary i patrzy z nadzieją na moją minę. Uśmiecha się. Podaje mi ciepłą, zniszczoną od ciężkiej pracy dłoń. A we mnie coś pęka. Oczy się pocą…Nie chcę by to spostrzegł, bo sił mu przecież pragnę dodać a nie zniechęcać swoją słabością. Pochylam głowę nisko i zbierając talerze ze stołu nabieram głębokiego oddechu. Potem w łazience szybko wysiąkuję nos, przemywam twarz i wracam do kuchni z uśmiechem. I nie jest to uśmiech udawany. Najgorsze minęło. Ciężka chmura odpłynęła. Nogi bolą po staremu, ale w duszy ni stąd ni zowąd odzywa się piosenka, która zawsze sił dodaje i nowego zapału do podjęcia dalszej części wyzwań dnia, co wciąż jeszcze trwa.

 - „O gwiazdo miłości, nie zagiń we mgle, o gwiazdo miłości czy poznajesz mnie?” – nucę coraz głośniej. A mąż słysząc to rozjaśnia się cały i mimo umęczenia wstaje i porywa mnie w tany. Wirujemy po kuchni. Oczy przymknięte. Cały świat daleko…

wtorek, 2 września 2014

Zapowiedź jesieni...






Lasy zapłakały jeżynowym sokiem
Przesieki w głogowych, bolesnych owocach
Lato nam się chowa, znika jak przed rokiem
Znów się skrada jesień, jesień wszechmogąca
Trawy zaśpiewały koncertem poświstów
Zastukały drzewa gałęźną perkusją
Idzie czas spacerów, jesiennych namysłów
I wspomnień, planów, wizji za senną żaluzją
Płynie melancholia z posmakiem goryczy
Coś minęło... Czy wróci, gdy czas się przetoczy?
Teraz nowe barwy, chłód wieczornej ciszy
A ciepłe marzenia otwierają oczy...