Jakiś czas temu, późnym, wrześniowym popołudniem wybraliśmy się z Cezarym w
odwiedziny do dobrej, przyjaznej nam wielce sąsiadki z pobliskiej wsi. Na potrzeby bloga
nazwę ją zielarką Martyną. Nigdy przedtem nie byliśmy u niej w domu. Ot,
zawsze tylko przejeżdżając obok jej obejścia zatrzymywaliśmy się by pogwarzyć
albo jakieś ciekawe zioła czy kwiaty w jej ogrodzie obejrzeć. Rad ciekawych
zasięgnąć. Wysłuchać najnowszych nowin z przysiółka i gminy. Przyjmowaliśmy ją
też latem kilkukrotnie w naszym ogrodzie.
Zauważaliśmy niekiedy charakterystyczną, drobną postać znachorki krążącą
po okolicznych łąkach w poszukiwaniu kwitnących właśnie, pożytecznych roślin. A
potem zawoławszy ją siedzieliśmy długo pod dziką czereśnią i racząc się
kompotem snuliśmy opowieści o zwierzętach, lekach ziołowych, naszych
rozczarowaniach, planach i marzeniach. Odpocząwszy i nagadawszy się do syta miła
kobiecinka odchodziła żwawo i tylko z daleka migały nam jej krótkie, srebrzyste
włosy.
Zaproszenie do domu zielarki było dla nas w
pewnym sensie początkiem jakiegoś nowego wymiaru naszej znajomości. Wejściem na
inny poziom zażyłości. A nawet pewnego rodzaju nobilitacją, gdyż Martyna jako
zapalona społecznica i znachorka jest znaną i bardzo poważaną we wsi osobą. Poza
nami Martyna zaprosiła na ten wieczór do swego skromnego, wiejskiego domku
jeszcze jedną, zaprzyjaźnioną parę - Wojtka i Eulalię. Była też tam zwykle
mieszkająca i pracująca za granicą, córka Martyny – Bogusia.
Na stole stały sałatki, wędliny i ciasteczka oraz dwa
rodzaje wspaniałych nalewek. Delikatnym blaskiem lśniły odświętne, kryształowe
kieliszki. A porcelanowa, wyciągana chyba tylko na wielkie okazje zastawa
stołowa wyglądała jak żywcem przeniesiona z dziewiętnastowiecznych,
romantycznych powieści. Nieco zaskoczeni tak wystawnym przyjęciem zajadaliśmy
wszystko ze smakiem. Żartowaliśmy i chichotaliśmy, ubawieni specyficznym
rodzajem poczucia humoru Eulalii i nie ustępującego jej w niczym Cezarego.
Bardzo szybko okazało się, iż gospodyni nie
zaprosiła nas do siebie tylko ot tak sobie, towarzysko, bez większej,
dodatkowej przyczyny. Prawdopodobnie głównym powodem tak serdecznego przyjęcia
był kłopot z jej białą kózką Majką i nadzieja, że jakoś jej w nim ulżymy. Otóż
kilka tygodni wcześniej, wciąż nagabywani o to przez Martynę wyszukaliśmy dla
niej w naszej wsi odpowiednią, należącą do rasy bardzo mlecznych kozę. Zielarce
od dawna marzyło się własne, zdrowe mleko kozie i nie bacząc na sprzeciwy
starego, niepełnosprawnego męża robiła wszystko by zdobyć upragnione zwierzę.
Teraz je miała, ale…No tak, zawsze pojawia się coś, co zaburza sielankę.
- Kochani! A ja
prośbę, a właściwie nieśmiałe pytanie do Was mam! Do nikogo innego zwrócić się
z tym nie mogę… - zagadnęła nas nagle dziwnie
zakłopotana Martyna, gdy już spełniliśmy kolejny toast i zapanowała cisza, w
której dało się tylko słyszeć chrupanie czekoladowych ciasteczek i stukanie
łyżeczek w filiżankach pełnych wspaniałej, mocnej herbaty.
Spojrzeliśmy na nią wyczekująco, lecz
życzliwie a Cezary ścisnął serdecznie jej dłoń, namawiając by waliła prosto z
mostu i nie bawiła się w żadne ceregiele.
Kobieta w
odpowiedzi uśmiechnęła się nieśmiało a potem stękając z trudem założyła nogę na
nogę i pokazała nam swoją opuchniętą stopę.
- Wiecie pewnie,
że choruję na cukrzycę, ale do tej pory jakoś mnie ta choroba szczególnie nie
męczyła. Teraz zaczęły się problemy z nogami. Zwłaszcza lewa boli, puchnie,
piecze, sinieje. Biorę na to leki, ale lekarka zabroniła za dużo chodzić
wysilać się a i ja, prawdę mówiąc, słaba jestem i byle co mnie już męczy…
- Okłady z
gotowanych ziemniaków sobie rób! – wykrzyknęła natychmiast Eulalia, patrząc ze
współczuciem na zmaltretowaną stopę przyjaciółki.
- Mnie zawsze tak
dobrze radzisz, a sama co?! – dodała jeszcze i po raz nie wiadomo już który
opowiedziała jak to Martyna pomogła jej kilka miesięcy temu zalecając okłady ze
skrzypu i gotowanych obierek ziemniaczanych, przykładanych na bolesne ostrogi
na piętach.
Zielarka westchnęła głęboko, zamyśliła się a
potem szepnęła, że największy kłopot to ma teraz z Majką.
- No bo nie daję
rady jej już codziennie na pole wyprowadzać ani uganiać się po wsi, gdy się z
postronka zerwie…
- Ale najgorsze
jest to, że obórka w której mieszka u mnie kózka to z cienkich, dziurawych
desek jest zbudowana i Majce już teraz w niej chłodno a co dopiero będzie zimą!
- Myśmy tam
rupiecie kiedyś trzymali i na szybko ją tylko wysprzątałam, żeby kozunia miała
gdzie się podziać. Planowałam, że na zimę jakoś to ocieplę. Kostkami słomy
wyłożę. Styropianem z zewnątrz okleję. Ale sił na to teraz nie ma a mąż, sami
wiecie, że też nie bardzo się do takiej roboty nadaje – wyznała kobieta patrząc
z troską na drepczącego po ogrodzie, półgłuchego, mamroczącego coś do siebie,
żyjącego w swoim świecie staruszka…
- Moja Bogusia
zaraz znowu do Niemiec wyjeżdża a zresztą ona swoje problemy na głowie ma –
dodała zerkając ze zmieszaniem na nerwowo popalającą papierosa, stojącą teraz
na progu izby córkę.
- I jeszcze
widzę, że kózce ckni się bardzo za towarzystwem! Samotna ona i dlatego stale markotna.
A co ucieknie, to do krowy z sąsiedztwa, bo w gospodarstwie, z którego ją
wzięłam, to przecież z krowami i innymi kozami była trzymana.
- No i z tego
wszystkiego pomyślałam o was, że może wy byście ją… – nie dokończyła myśli
zielarka tylko obciągnąwszy nerwowo sukienkę wstała i dołożyła mi na talerzyk
kolejną porcję wspaniałej sałatki z czarnej rzepy.
Zerknęliśmy na siebie z Cezarym zrozumiawszy
wreszcie, do czego zmierza Martyna. A w przebłysku tego porozumienia bez słów
oboje wyraziliśmy ogrom mieszanych uczuć. Bo bardzo chciałoby się pomóc
kobiecie. Chciałoby się przygarnąć biedną kozulę. Ale mało to mieliśmy swoich
problemów i frustracji codziennych? Właśnie nasze kozy weszły w intensywny czas
rui. Były przez to niespokojne, podniecone, rozmeczane rozpaczliwie i nieustannie
poirytowane. Koziołek Łobuz Kurdybanek także szalał. Śmierdząc jak na dorosłego
capa przystało nabrał diabelskich nieomal mocy i utrzymanie go z dala od
wybranek jego serca stawało się coraz większym niepodobieństwem. I w taką
właśnie sytuację miałaby wkroczyć kolejna, obca koza? Na dodatek nasza sytuacja
finansowa przedstawiała się na tyle niewesoło, iż sami nieraz byliśmy bliscy
pozbycia się przynajmniej części naszego zwierzyńca a nie przyjmowania
kolejnych pyszczków do nakarmienia…
- Chodźcie może
obejrzeć Majkę! Ona bardzo urosła od ostatniego czasu, gdyście ją w ogrodzie
widzieli! I śliczna i mądra taka! Nad podziw! – zaproponowała po chwili
gospodyni, pilnie obserwując mieniące się na naszych twarzach uczucia oraz na
skutek tego odzyskując po części nadzieję i rezon.
No to poszliśmy. Wszyscy goście po kolei
zaglądali do wciśniętej w kącik maleńkiej komóreczki kózki a potem szybko
wychodzili na zewnątrz nie chcąc płoszyć i przestraszać nadmiernym tłokiem zwierzęcia.
Tylko ja zostałam dłużej i patrząc na bialutką, urodziwą kozę rozmawiałam o
niej z zielarką, szczerze mówiąc o naszych kłopotach, wątpliwościach i obawach.
- A do tego
wszystkiego nie wiem, jakby ją moje kozy przyjęły! Bo to dwie tyranki i zazdrośnice są, no i mogę
się spodziewać, że przynajmniej na początek dałyby Majce zdrowo popalić! A
miejsca, żeby trzymać ją osobno też za bardzo nie mamy. Zresztą, nie miałoby to
większego sensu, bo przecież o towarzystwo i ciepło innych kóz chodzi tu
najbardziej. A zimą o wiele cieplej razem, niż w pojedynkę – mówiłam
przyglądając się ze współczuciem białej kozie, mającej niezwykle
rozumne, głębokie, ale smutne spojrzenie. Zielarka słuchając uważnie mojego
monologu potakiwała mi tylko monotonnie i głaskała serdecznie główkę swej
Majki. A zwierzę z wyraźną przyjemnością oraz wdzięcznością przyjmowało jej
pieszczoty. Mnie też korciło, aby popieścić słodką kózkę, ale wiedziałam, że
gdy tylko ją dotknę, gdy nawiążę jakąś więź, nie będzie już odwrotu. Moje serce
podejmie decyzję a rozsądek podporządkuje się bez sprzeciwu temu dudniącemu
rytmicznie organowi.
- No dobrze.
Pomyślimy jeszcze o tym wszystkim z Cezarym Martynko. Daj nam trochę czasu,
dobrze? – sapnęłam wreszcie wychodząc z koziego domku i z ulgą dołączając do
przechadzającej się po ogrodzie Eulalii.
- A pewnie! Ja
poczekam, ile będzie trzeba! Nikogo do niczego zmuszać przecież nie chcę! –
stwierdziła, trochę chyba jednak rozczarowana takim obrotem sprawy Martyna a
potem zawołała, że zaparzy nam wszystkim świeżej herbaty, bo zimno się zrobiło
na dworze i wstyd by było, gdyby się goście u niej poprzeziębiali.
Początkowo rozmawiałyśmy z Eulalią o
domowych przetworach, którymi często z radością wzajem się obdarowywałyśmy a potem nagle
tę rubasznie wesołą zazwyczaj osobę naszła chęć bolesnych zwierzeń, wspomnień
z trudnego dzieciństwa, do tej pory odciskającego okrutne piętno na jej zdrowiu.
Nigdy jeszcze ta kobieta nie była wobec mnie tak otwarta i szczera.
Przyzwyczaiła mnie do tego, iż zawsze jest pogodna, prostolinijna, często
rzucająca jak z rękawa niewybrednymi żartami. Teraz zobaczyłam ją z zupełnie
innej strony. Przejęta przytuliłam się do roztrzęsionej Eulalki a potem dziwnie bliska płaczu
głośno wysiąkałam nos, zrozumiawszy jak wielowymiarowe i skomplikowane może być
życie ludzkie. Jak wiele każdy skrywa w sobie gorzkich wspomnień i trudnych do
wyartykułowania zwierzeń. Poszeptałyśmy jeszcze przez chwilę, uspokoiłyśmy się wzajemnie a potem objęte
serdecznie wróciłyśmy razem do ciepłego wnętrza chatki Martyny.
Tymczasem Cezary dowiedziawszy się, że
mieszkający kilkanaście chat dalej człowiek ma w stodole mnóstwo niepotrzebnych
części do traktora i małego fiata udał się doń wraz z Wojciechem, pozostawiając
mnie na jakiś czas w ściśle damskim gronie. Przeważnie lubię ten specyficzny,
kobiecy rodzaj porozumienia. Zazwyczaj odprężam się, gdy mężczyźni wychodzą na
papierosa a my, istoty przynajmniej z założenia wrażliwsze i delikatniejsze
możemy pogadać sobie swobodnie o nudnych dla naszych małżonków sprawach. Tego
jednak wieczoru czułam się bardzo już zmęczona całym dniem. Od świtu na nogach
w obejściu a w międzyczasie zajęta wytwarzaniem przecierów, powideł, kompotów i
warzywnych past do chleba czułam już mocno pulsujący ból między łopatkami. Zaczerwienione
powieki swędziały i oczy rade by były uciąć sobie jakąś piętnastominutową
przynajmniej drzemkę. Za oknem ciemność oblekła już w szarosrebrny granat ogród
zielarki. Chętnie bym się zasłuchała w ostatnie przed zimą cykania świerszczy.
Księgi zielarskie Martyny poprzeglądała. Zwiedziła chatkę znachorki. Niestety
nie było mi to dane, gdyż akurat jej córka, Bogusia usiadłszy przy mnie długo, głośno i ze
szczegółami opowiadała o kłopotach ze swym złośliwym kotem. Trzeba było
wysłuchać uważnie tego zwierzenia. Coś doradzić, albo przynajmniej dać znać, iż
się rozumie i współczuje. Potem z kolei
Martyna z pasją snuła nieco zbyt rozwlekłą jak na mój gust historię swej
zaniedbywanej przez dzieci sąsiadki – staruszki. Pełno w niej było nieznanych
imion, nazwisk, nic nie mówiących mi odniesień do tutejszych okoliczności. Mnóstwo
faktów tak drastycznych, że aż mrożących krew w żyłach. Po momencie błogiej
ciszy z kolei Eulalia zaczęła narzekać na męża, na jego pokątne popalanie
papierosów i popijanie z sąsiadami wódki.
Zgromadzone w izbie kobiety rozkręcały się coraz bardziej w swych opowieściach i najwidoczniej były w swoim żywiole, jednak mnie zmęczenie ogarniało coraz
większą, nieustępliwą falą. Dopiłam już ostatniego łyka herbaty, wysączyłam z kieliszka
resztkę aroniowej nalewki i pomyślałam, że najwyższa by była pora wracać już do
domu. Tak szybko teraz robiło się ciemno a nasze kury nie były zamknięte…Wprawdzie
ostatnio nie słyszało się żadnych nowych wieści o rozbojach lisa, nieuchwytnego
wciąż mordercy okolicznego drobiu jednak nie należało kusić zanadto losu.
- Och, położyłabym się już w naszej cichej
sypialni i przy przyćmionym świetle jakiś dobry film obejrzała albo i poszła
wcześnie spać – marzyłam. Niestety, nieobecność Cezarego przedłużała się.
Natomiast niewiasty nadal bez najmniejszego znużenia podejmowały najbardziej
interesujące je tematy, z zapałem prześcigajac się w zwierzeniach o chorobach, mężach, nieuczciwych
sąsiadach i fałszywych a także okrutnych znajomych. Zdawało się memu strudzonemu mózgowi, iż
mówią coraz głośniej, natarczywiej a ściany izby napierają coraz bliżej z każdej strony,
podczas gdy żyrandol świeci i oślepia niczym na przesłuchaniu. Usiłowałam uczestniczyć
w dyskusji, ale nie kojarzyłam za bardzo, o kim była mowa. Poddałam się więc własnej niemocy i
już tylko milcząc obserwowałam pełne różnorakich uczuć twarze siedzących przy
stole kobiet.
Czy znacie to uczucie klaustrofobii i
dziwnego przytłoczenia, gdy zasiedzicie się za długo w jakimś miejscu i zbyt
mocno nasiąkniecie jego atmosferą oraz problemami? Człowiek jest jak gąbka. Tak
szybko chłonie cudze emocje. Ale gdy wnika w niego ich nadmiar musi się
wyłączyć, oddalić myślami, otoczyć jakimś kloszem żeby potem tego nie odchorować albo by po prostu nie
mieć problemów ze spokojnym snem. Ja zajęłam się dumaniem o pewnym swym
wierszu, który od kilku tygodni zaczęty wciąż nie mógł się doczekać na
zadowalający mnie finał. I kiedy tak próbowałam szybować w wyobraźni, nieporadnie
nawlekając w swej głowie różne słowa na melodię i rytm kolejnych wersów dało
się słyszeć tupanie w sieni i wszedł mój kochany małżonek. Ależ ucieszyłam się
na jego widok! Jakbym go rok nie widziała! Zarumieniony od wieczornego chłodu
Cezary przeprosił, iż tak długo zamarudził u sąsiada a potem z miejsca
zauważając, że jestem półprzytomna zdecydował, iż najwyższa pora wracać do
domu. Pożegnaliśmy się serdecznie ze zgromadzonymi i skwapliwie usadowiliśmy w
przyjaznym wnętrzu naszego poczciwego, czarnego autka.
Już siedząc w samochodzie zawołaliśmy do
stojącej na progu chaty Martyny, że będziemy o niej pamiętać i postaramy się
podjąć szybko jakąś decyzję w sprawie jej miłej kózki, Majki. Niebawem chatka zielarki zniknęła w gęstniejącym mroku a my odjeżdżaliśmy w stronę
naszej góry, trzęsąc się na wyboistej, polnej drodze i omijając ledwo widoczne w
ciemności ogromne kałuże.
Po dotarciu na miejsce szybko zamknęliśmy śpiące bezpiecznie we wnętrzu kurników kury i czym prędzej podążyliśmy do domu. Zimno wrześniowej nocy przenikało nas na wskroś. A w ukochanym domku prawie natychmiast
wskoczyliśmy do łóżka i dygocząc w chłodnej pościeli, bo w piecu było nie
napalone a żadnemu z nas nie chciało sie już tego robić, przytuliliśmy się do siebie mocno, by w ciągu kilku
minut zasnąć smacznie i nie myśleć już tego wieczoru o niczym więcej…
Od rana następnego dnia temat nowej kózki w
„Jaworowie” zaczął pojawiać się jak bumerang w naszych rozmowach. Jednak wciąż
jeszcze wahamy się, nie chcąc podjąć zbyt pochopnej a niemożliwej przecież do
odkręcenia decyzji…
Witaj Olu.Faktycznie bardzo trudną decyzję macie do podjęcia.Z jednaj strony chciałoby sie pomóc,a z drugiej strony rozum podpowiada,że nie da się rady.Wiem z własnego doświadczenia,że im dłużej sie człowiek zastanawia tym bardziej rozum dochodzi jakby to można powiedzieć do głosu,a jak idziemy na żywioł to kierujemy się sercem.Nie raz niestety musimy dokonywać trudnych wyborów nawet jeśli serce przy tym boli.Pozdrawiam Cię Olu bardzo serdecznie i ciepełko posyłam.
OdpowiedzUsuńCzasem serce, czy tez intuicja podpowiada lepiej niż rozum - tak przynajmniej pokazują niektóre wypadki. Im człowiek jednak starszy, im bogatszy w doświadczenia, tym wiekszą rolę odgrywa rozum i rozsądek. Oj, nie ma lekko! Prawie Co dnia podejmuje sie jakieś wybory. Życie wciaz człowieka na jakieś próby wystawia...
UsuńDzięki Ci Brydziu za pamięc, ciepłe słowa i zrozumienie.
Serdeczne pozdrowienia zasyłam o poranku!:-))
Olu, jesteś wrażliwą, empatyczną osobą, ciężar zwierzeń aż Cię przytłacza, bo każde życie niesie w sobie wiele przykrych zdarzeń i chciałoby się ulżyć chociaż odrobinę; jednak na pewne rzeczy czy wydarzenia człowiek nie ma wpływu, a mój mąż zawsze w takich wypadkach sprowadza mnie na ziemię słowami "świata nie zbawisz"; chyba już znam Waszą decyzję, skoro temat kózki wraca w rozmowach, pozdrawiam serdecznie Sąsiadów zza Sanu.
OdpowiedzUsuńNie Marysiu, nie podjęlismy jeszcze żadnej, wiążącej decyzji w sprawie dodatkowej kozy. Wciąz szukamy optymalnego rozwiazania. W tym momencie ,po dotychczasowych namysłach zdaje sie nam jednak, że w tym wypadku trzeba będzie chyba odrzucić podszepty serca...
UsuńA co do empatii i jakiejś chorobliwej wręcz nadwrażliwości to jesli mozna cechować sie jej nadmiarem, to chyba jest to mój przypadek. Zdecydowanie za mocno wszystko czuję,przeczuwam, wychwytuję wszystkie emocje z otoczenia, za duzo ich biorę na siebie i nieraz cięzko się zyje, gdy uczucia innych pchają sie nieustanną falą w przepełnione już serce. Aż dech zapiera, aż łzy cisna sie do oczu, aż traci sie spokojny sen, aż w końcu chce sie uciec i zaszyc na zupełnym na pustkowiu żeby nie oszaleć od tego wszystkiego...)
Pozdrawiamy Cię oboje gorąco i dziekujemy za odwiedziny blogowe!:-))*
Mam przygotowany post na temat ciezaru cudzych zwierzen, jakby na zamowienie. :)
OdpowiedzUsuńGdyby mnie ktos teraz zaproponowal wziecie do siebie jego psa, poczciwego, kochanego i nieklopotliwego, czulabym sie dokladnie tak samo, jak Wy w przypadku kozy Martyny. Bo w koncu jeszcze jeden zwierzak nie robilby na pozor wiekszej roznicy, ale jak wiesz, mamy juz problemy finansowe z powodu chorob Kiry, wiec mimo, ze serce mowi TAK, rozum protestuje. Juz teraz wychowanie naszych podopiecznych odbywa sie kosztem wlasnych wyrzeczen, sporych wyrzeczen. Jak wiec sprowadzac sobie na glowe jeszcze wieksze? Serce krzyczy, ze jesli nie wezmiemy zwierzaka, wyladuje on w schronisku. Bardzo ciezka decyzja Was czeka.
Nie watpie jednak, ze znajdziecie optymalne rozwiazanie, bez szkody dla kozki, Martyny i dla Was samych.
Sciskam serdecznie :***
Ciekawa jestem Twego tekstu Aniu. No tak...Cięzar cudzych zwierzeń a nawet niewyrazonych słowami, lecz tylko spojrzeniami uczuć zdaje sie nieraz nie do udźwignięcia....A wrażliwość z wiekiem zdaje sie rosnąc zamiast maleć i się stępiać, co zdecydowanie ułatwiłoby normalne zycie...
UsuńRozumiesz dobrze, jakie uczucia nami miotaja w sprawie tamtej kozy, bo sama jestes ich pełna, bo dobrze wiesz, jak to jest, gdy chciałoby sie pomóc a jednak sie nie da. Bo to za duzym juz by było cięzarem, kolejnym, trudnym do udźwignięcia obowiązkiem i wyrzeczeniem.....
Och, myslimy, myslimy...W okolicach coraz mniej chętnych na kozy. W ogóle ludzie coraz mniej maja zwierząt gospodarskich. Takie czasy, taka bieda, choc dobroci wrażliwosci nie brakuje, to ludzie muszą mysleć rozsądnie, na zapas, odrzucać precz podszepty czułych serc.Żal bardzo zwierząt. bezdomnych psów, kotów, zmarzniętych kóz...Tym bardziej, że za chwile zima...Och, okropne to wszystko!
Pozdrowienia gorące zasyłamy Ci bliska, wrazliwa duszo!:-))***
ciężaru tej decyzji nie poniesie nikt poza Wami... czasem tak bardzo chciałoby się pomóc, że serce wręcz podskakuje... nie bez powodu jednak dany nam jest oprócz serca - rozum...
OdpowiedzUsuńwierzę w to, że Wasza decyzja będzie najlepszą z możliwych ....
serdecznie i ciepło tulę :*******
A my wciaz w tej sprawie w zawieszeniu. To cos w rodzaju koniecznosci pójscia do dentysty. Człowiek odwleka jak może, chociaż wie, ze bez tego sie nie obejdzie....Rozum, rozum, rozum....Serce, serce, serce...Cicho wreszcie, serce!
UsuńDziękujemy Emko za ciepło i zyczliwośc!***
Bardzo trudna decyzja przed Wami do rozstrzygniecia...
OdpowiedzUsuńSerce co innego, a rozum i rzeczywistosc co innego nam szepcze...I dodatkowe emocje nam funduje, ktorych niekoniecznie potrzebujemy...
I dobrze jest, gdy czlowiek ma sie do kogo przytulic w tych rozterkach i nie rozterkach.
Olenko, spokoju Wam zycze i serdeczne pozdrowienia zasylam z pochmurnego wielkiego miasta :***
No własnie te dodatkowe emocje! A dotychczasowych jest juz tyle, że ciezko było o spokój serca. Tymczasem nie da sie uciec przed uczuciami, wyborami, zmartwieniami, całym tymprzeraźliwie głośno stukającym tyglem zycia w pełnej trosk społecznosci, w trudnych, coraz trudniejszych realiach...
UsuńA spokój, to piekna rzecz, jakze jednak krótkotwała i ulotna...Najmilsza i najłatwiejsza do osiągnięcia w spacerach po lesie. Na szczęście nasz jesienny, bukowy las dostarcza zupełnie za darmo, w wielkiej szczodrosci tego spokoju i łagodności, oderwania od wszystkiego.
Dziekujemy Orszulko za Twoje ciepłe zrozumienie. Serdeczne mysli zasyłamy w Twoje dalekie strony!:-))***
Miło się spotkać z sąsiadami, ale widocznie w ten wieczór jakieś ciężkie energie doszły do głosu. Znam to uczucie przytłoczenia, staram się wtedy wyjść jak najszybciej z takiego miejsca, czując że zaraz wybuchnę. Masz rację, Olu z tym kloszem i ochroną. Musi być, bo inaczej człowiek zwariuje.
OdpowiedzUsuńZ tą kozą, to Wam zadali do myślenia. Mam tylko nadzieję, że znajdzie się jakieś dobre rozwiązanie. Najlepsze z możliwych, bez niczyjej krzywdy i nacisku.
Pozdrowienia dla Was serdecznie :***
Albo tam rzeczywiscie zebrało sie za duzo negatywnej energii albo ja tego wieczoru byłam zbyt zmęczona i przewrazliwiona. Zaskoczyło mnie jednak to, że ze zdawałoby sie miłego, dajacego odpręzenie i usmiech spotkania tamten wieczór przekształcił sie w jakąs przytłaczającą, zbiorową spowiedź, w niepowstrzymane wylewanie z siebie trosk i wszelkich złych wieści. Uciec sie od tego nie dało. A tymczasem ja nawet wiadomosci telewizyjnych specjalnie nie oogladam, by nie przejmować sie tak wszystkim i by móc potem jakoś normalnie egzystować.
UsuńA nacisków żadnych ani manipulacji nie znoszę, bo za dobrze je potrafię wyczuć. Do podjęcia waznych decyzji najbardziej potrzebny jest spokój oraz zrozumienie wzajemne. Myślimy więc, szukamy...
I my pozdawiamy Cię Lidko gorąco, dziekując za wrażliwość i zrozumienie!***
Pewnie sprzedałabym komuś kózke, a sama nosiłabym Martynie mleko co jakiś czas. Mimo wrażliwości serca nie jesteśmy w stanie pomóc wszystkim. Przyjęcie kolejnego zwierzaka to ogromna odpowiedzialność...
OdpowiedzUsuńAle nasze życie składa się z ciągłych wyborów...
To jest dobry pomysł, Basiu! Może jakimś cudem uda nam sie znaleźc kogoś, kto by tę sliczną kózkę przygarnął? Bo bardzo chciałoby się bardzo wziąć biedulkę do siebie, ale potem może być za cięzko, nie do udźwignięcia...
UsuńEch, te wybory...Twarda rzeczywistosc potrafi skutecznie podciać skrzydła, zdusic szlachetne porywy serca...
Pozdrawiamy Cię Basieńko gorąco!:-))***
Ojej, a to kłopot! A mógłby być radością i szczęściem gdyby nie bezlitosna ekonomia życia ... Sama już niestety narobiłam nieco głupot w kwestii przyjmowania zwierząt pod swój dach. Pies Klaus Mittwoch, który przyszedł z lasu. 3 kózki, które kupiłam, bo - uwaga! - nie miałam śmiałości odmówić, mocno naciskającemu sprzedającemu i nie chciałam sprzeczać się z mężem, który brałby wszystko, co dają :) Wielka koza, którą sąsiad przyprowadził nam do samochodu i powiedział - bierzcie ją, bo u mnie się zmarnuje, itd. itp.
OdpowiedzUsuńTrudny to moment, podejmować taką decyzję przed zimą, gdy kończy się sezon pastwiskowy i trzeba zgromadzić paszę aż do maja. No i przyjęcie tej kozuli, oznacza, że na wiosnę jest o 3 lub 2 więcej :) A koźlątka tak ciężko sprzedać...
Jeszcze dwa lata temu przyjęłabym ją bez większych wahań i z wielką radością, teraz zapalają mi się lampki alarmowe w głowie.
Znam dobrze uczucie przytłoczenia, wręcz osaczenia, w grupie ludzi. Nawet gdy tematy rozmów nie są szczególnie dołujące, bardzo szybko czuję silne zmęczenie. Jestem introwertykiem, a teraz jeszcze do cna zdziczałam na naszym wygnajewie.
Olu ściskam Cię gorąco i życzę, żebyś usłyszała lub zobaczyła jakąś podpowiedź ze strony świata. No chyba, że decyzja już podjęta.
No własnie - gdybyż nie ta okrutna ekonomia! No i siły, bo przecież dodatkowe zwierzę, to dodatkowa praca. A tej nam tu nie brakuje!
UsuńOj, Madziu - chciałoby sie w swoim gospodarstwie mieć taki maleńki, niepodległy bezlitosnym prawom tego świata raj. Ale sie nie da! Świat wciaz zahacza pazurem, wciaz wciska się i ogranicza porywy serca, marzenia i mozliwości.
A co do introwertyzmu i ekstrawertyzmu, to we mnie jest chyba mieszanka wszystkiego. Raz jedno, raz drugie rządzi. Zalezy od mojego samopoczucia, sił żywotnych i umysłowych. No i zapewne od ludzi, którzy wnikają w moją rzeczywistosc wnosząc swoje pozytywne energie albo mi moje własne zabierając.. Lubię ciszę, wolnośc samotności, swobodę mysli, ale innym razem dobrze jest sie wsłuchać w kogoś, pobyć razem, obdarzyć się kawałkami swego świata i wrażliwości....
A w sprawie trudnych wyborów to świat i rozum wciaz podpowiada...A serce wciąz szepcze...Ale to raczej świat rządzi, niestety...Rzeczywistość dobrych baśni daleko i wrózki z jej różdżką brak...
Dziekuję Ci Madziu za Twoją szczerą opowieść, za wczucie sie i zrozumienie naszej sytuacji. Dobrze wiedzieć, że tu na blogu mozna znaleźć ludzi tak podobnie myslących,czujących, bo i podobne rzeczy przeżywających.
Ściskamy Cię oboje gorąco!***
Nie wiem, pewnikiem nie wzięłabym. Nie za sprawa kóz tak twierdzę, ale kotów - szt. 6 wszystkie miłe i fajne, ale to obowiązek jest....
OdpowiedzUsuńMoże raczej szukałabym jej innego domu.
Pozdrawiam Cię Olu
Witaj Zofijanko! Tak, rozumiem dobrze o czym mówisz - sześc kotów to naprawdę nie przelewki!A na dodatek, jak w naszym przypadku kilkadziesiat kur i trzy kozy i pies... Im więcej zwierząt, tym mniej czasu na poświęcenie im go, na spokój serca, na porządne ogarnięcie wszystkiego. I tu nie chodzi tylko o ekonomię ale i o prace, czas im poswiecony, niemoznośc sprostania wszystkim potrzebom swych podopiecznych. No bo jak tu popieścić kazdego z osobna, jak zauwazyć wszystkie ich uczucia? Jak nie czuc sie wreszcie samemu niby w jakims szalonym, męczącym tyglu?
UsuńA tymczasem świat swobodnych wycieczek, czy podrózy daleko, coraz dalej....Zawsze jest cos za coś...
Pozdrawiamy Cię ciepło Zofijanko!:-)***
Niekoniecznie o wycieczki tu chodzi, a o czas, który mamy dla siebie, dla rodziny, dla znajomych. Więcej obowiązków wymaga wyrzeczeń. Wierz mi, wiem coś o tym.
UsuńPraca w rolnictwie to dyspozycyjność- bo koza , krowa rodzi, bo zachorował koń, bo trzeba to zrobić teraz, nie może to poczekać... Coraz mniej sił, a lata lecą- podobne do siebie, wyznaczane porami roku......i tak dookoła Wojtek i ciągle to samo. Ciągle tylko obowiązki, a mało przyjemności....
To samo dotyczy siedzenia za biurkiem, pracy w domu - przesyt rodzi chęć odmiany.
Najlepiej, jak wszystkiego jest na naszą miarę.
Tak, to wszystko prawda Zofijanko droga. Coraz bardziej się o tym przekonuję...
UsuńOj, znam to klaustrofobiczne uczucie. Ja jestem ekstrawertykiem, ale mimo to czasem czuję się jak tonący, choć teraz rzadziej daję się tak osaczyć. Gdy zaczyna mi "brakować powietrza" kończę spotkanie. Ze zwierzętami to jednak inna sprawa. Brałabym bez opamiętania. Przy ilości inwentarza w obejściu mym, jedno czy dwa dodatkowe zwierzaki nie robią naprawdę żadnej różnicy. Co innego u Was i przed zimą. Obyście podjęli dobrą decyzję. Wiem jak ciężko zdecydować.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Was i ściskam serdecznie.
Olu, nie ma dnia, bym o Was nie myślała. Tak daleko do Was. Posiedziałabym z Tobą, pospacerowała, pomilczała, pozachwycała się wszystkim dookoła.
Witaj kochana Owieczko! Dawno Cię u nas nie było i stęskniłam sie za Twoim ciepłem i wrażliwym zrozumieniem!Ale jak piszesz myslisz serdecznie, jesteś blisko....Naprawdę dobrze to wiedzieć!:-))Dziękuję!*
UsuńOj, niektórzy ludzie potrafią zalać nas zupełnie niespodziewanie swymi frustracjami i zmartwieniami. Ale wynika to chyba tez z coraz wiekszej samotnosci i poczucia alienacji. I gdy wreszcie dopadnie sie wrazliwego, współczującego, chętnego do wysłuchania osobnika, to sie na niego wylewa wszystko, co sie w sercu nagromadziło. W Ameryce do takich zwierzeń wykorzystuje sie psychoanalityków. U nas po prostu rodzinę, a jesli ta juz ma potąd naszych ciezarów, albo my nie chcemy jej już soba męczyć, to obarczamy naszymi troskami zyczliwych sąsiadów albo rzadko widywanych, dobrych znajomych. Ludzie wciaz tęsknia za ludźmi. Za takim prawdziwym, nie udawanym zrozumieniem i bliskoscią...Świat coraz bardziej bezlitosny, fakty i wydarzenia okrutne w swej wymowie a serce po prostu pragnie serca i chwilowej choćby ulgi, poczucia że to wszystko ma jakis sens...
Gorące uściski zasyłamy Ci Owieczko i ciepłe myśli!***
Kochana Olgo, prawda jest taka, że i tak sami podejmiecie decyzję, ale opowiem Ci jak to u mnie kiedyś było... Historia tyczyła się nie kóz akurat (choć ten sam błąd z kozami też powtórzyłam) lecz kotów. Wieść po okolicy szybko się rozniosła, że u mnie zwierzyna znajduje dach nad głową i najpierw przynoszono a potem podrzucano niechciane kocięta. Kiedy ich ilość była taka, że na pytanie ile ich mamy odpowiadałam, że po dojściu do 10 przestałam liczyć, zrozumiałam, że tak jak myszy zjadły Popiela mnie mogą "zjeść" finansowo koty. Te co były dożyły u mnie swoich dni, ale konsekwentnie odmawiałam przyjęcia nowych. Trzeba uważać, żeby nie zostać "kolekcjonerem" zwierząt. Każdemu chciałoby się pomóc, ale to po prostu niemożliwe. Może spróbuj zamieścić ogłoszenie w internecie. Kto wie może znajdzie się chętny...
OdpowiedzUsuńA co do klaustrofobii, to myślę, że duży wpływ ma na to mieszkanie na uboczu. Mam to samo :) Kiedy dłużej wokół mnie jest gwar, zamieszanie... no po prostu nie daję rady - odwykłam ;) ale u mnie to już dwadzieścia lat minęło jak jeden dzień ;)
Droga Oleńko trzymam kciuki za Waszą decyzję, jaka by ona nie była :))***
Ojej, Zosieńko! Ileż juz tego za Tobą! No tak,przecież dwadzieścia lat mieszkania na wsi, dwadzieścia lat zbierania róznorakich doświadczeń i przemysleń. Dobrze, ze mi o tym kolekcjonerstwie napisałas, bo i ja jestem juz przeciez tego bliska a czasem zmeczenie takie wielkie, ze rosnie w człowieku irytacja na te przeciez niczemu niewinne stworzenia. Trzeba umieć sie powstrzymać w najbardziej szlachetnych nawet zapędach, żeby potem nie płacic za to ogromnej ceny. Ceny spokoju, swobody, zdrowia, radosci zycia.
UsuńMieszkanie na uboczu ma wiele zalet, ale i tak nie jest to az takie ubocze, by uciec przed niepożadanymi emocjami i uczuciami ludzi.Czasem z tego wszystkiego marzy mi sie ucieczka do Australii, gdzie mieliśmy zdecydowanie mniej znajomych a co za tym idzie i spokoju więcej. Jednak tam z kolei marzyłam za bliskoscia, tutejsza swojskoscia, specyficznym zrozumieniem i długimi rodaków rozmowami. No to mam, czego chciałam!:-))
Na szczęscie przewaznie jest spokój a ludzie, którzy nas odwiedzają albo których my odwiedzamy dają nam wiecej ciepła i spokoju niż negatywnych emocji. No i jest las wokół, łąki, bezdroża, dajacy ukojenie kontakt ze zwierzętami. I wreszcie blog, gdzie mozna poczytać w spokoju, zamyslic się, spotkać tak ciepłych, wrażliwych ludzi, jak Ty, Zosienko kochana!
Całusy gorące zasyłam w bardzo mglisty poranek!:-))***
Między młotem a kowadłem, między sercem a rozumem...Ciężko zdecydować ciężko też coś poradzić. Sama też pewnie miałabym problem z podjęciem decyzji...O mnie mówili jak o Matce Teresie dla zwierząt;) Zawszej jakieś bidy u mnie schronienie odnajdywały...Ale czy to rozsądne zawsze było? Sama nie wiem. Jak lew o każde stworzenie walczyłam, bo tak serce nakazywało...A gdzie rozum w tym wszystkim?
OdpowiedzUsuńJa znowu nie lubię spraszać ludzi do siebie do domu. Wtedy zawsze odczuwam uczucie takiego przytłoczenia, wypalenia. Tak jaby goście odbierali całą energię mojego domu i od razu mnie jej pozbawiali...
Ja też zawsze przygarniałam kotki, pieski...Ale czasy były inne a i mały piesek czy kotek zdecydowanie ma inne potrzeby niż np. koza w gospodarstwie.Dlatego i innej wagi to decyzja.
UsuńCo do ludzi we własnym domu Weroniko, to chyba rozumiem co masz na mysli...Ja tez zdecydowanie wolę kameralne spotkania (a już najlepiej w cztery oczy!). Przy większej ilości męczę się, gubię, mam wrażenie że nie poświęcam gościom tyle uwagi, ile by należało, wszystko jest jakieś bardziej powierzchowne gdyż ilośc przeważa nad jakością. Własne mysli trudno złapać w tym harmidrze a co dopiero wyartykułowac, gdy przewaznie kilka osó mówi na raz. Wyjątkiem dla mnie są sytuacje, gdy zgromadzeni spiewają razem, grają. Wtedy moje serce odpręża się i cieszy.
Dlatego m.in. lubię spotkania na blogu. Ma się wrażenie bycia w cztery oczy (to złudne oczywiscie, bo ludzi przed ekranami komputera siedzi multum!), ale mozna sie skupić i napisac o tym, co w sercu gra, majac wrażenie, że czytelnik rozumie, jest blisko podobnego odczuwania...
Pozdrawiam Cię ciepło Weroniko!:-))*
Mam mniej teraz znajomych i koleżanek, kiedyś gdy trzeba było się wyżalić opowiedzieć zrzucić ciężar przyjeżdżały, inne dzwoniły. Gdy słyszałam głos w telefonie wiedziałam już jakiego kalibru będzie to rozmowa, siadałam zamykałam oczy - to konieczne, i słuchałam, bywało przez 2 godziny czasem, rzadziej godzinę. Ale to była jedna osoba a nie taki natłok oblepiających cudzych emocji. Po rozmowie często szłam do łazienki i pod zimna wodą trzymałam ręce od łokci po palce, ściekała woda oczyszczając. To stary sposób uzdrawiających.
OdpowiedzUsuńTak bywa mierz siły na zamiary w wypadku Martyny. Cukrzyca - nie jeść chleba bo zawiera gluten, jak najmniej z glutenem i ciasteczka won z jadłospisu, śmietana mleko - laktoza także. Lepiej się czuję gdy uważam na gluten w potrawach a nie mam cukrzycy. Nie słodzę też herbaty.
Olu myślę że to dobry pomysł poszukać miejsca dla kozuni, masz internet i kontakty dać ogłoszenie i znajdziecie miejsce dla kózki, pomożecie kobiecie. Postaraj się też powiedzieć jej o cukrzycy i glutenie kilka słów.
A w sprawie jajcowej rozumiem że jajeczek już nie będziesz mi przysyłać? Szukam kogoś kto mi Ciebie zastąpi, na razie wróciłam do zwykłych jajek. Emocje ludzi potrafią oblepić duszę jak dym i zamknąć dopływ świeżego powietrza przyduszać swoimi wyziewami więc staraja się najmniej swojej energii im poświęcać, wyjdzie na zdrowie. Buziaczki gorące Olu dodam jeszcze że empatycznych ludzi z łatwością się wykorzystuje.
Ja też w czasach "miastowych", jeszcze przed wyjazdem do Australii miałam mnóstwo kolezanek traktujących mnie często jak konfesjonał. Czasem było naprawdę cięzko z cięzarem ich zwierzeń a nic nie wiedziałąm o metodzie spłukiwania z siebie tego cięzaru. Musze przy nastepnej takiej okazji spróbwac. Dziekuję za podpowiedź, Elu!:-)
UsuńCo do glutenu w potrawach, to też już wysondowałam na sobie, ze im mniej go jem, tym lepiej sie czuję.Powiem przy najbliższej Martynie o glutenie. Nie wiem tylko czy da radę, czy w ogóle będzie chciała usunąc chleb z jadłospisu.Pewne nawyki tkwia w nas bardzo mocno - tak, jakby były zrośnięte z nami na skutek tradycji i wychowania. A te wszystkie bezglutenowe chleby i gorsze w smaku i droższe (mąka kukurydziana, gryczana czy owsiana ma horrendalnie wysokie ceny!).Ja wiem, że zdrowie ważniejsze, niż smak, ale czasem co innego wiedzieć a co innego stosować!
Szukamy innego miejsca dla kozuni Martyny. Na razie nic nie znaleźliśmy jeszcze.Ludzie przed zimą nie chcą brac dodatkowych zwierząt głownie ze względu na koszty.Raczej się pozbywają...
Eluniu! Jesli chodzi o jajka, to moje kury, niestety, nadal bardzo kiepsko sie niosą. Zaraz napiszę Ci w tej sprawie maila.
Ciepłe mysli Ci zasyłam!:-))*.
Zgadzam się Olu, niechętnie zakładamy nowe buty bo upijają a stare wydeptane kapcie, choć przemiękają są jednak wygodniejsze. Żartem mówiłam ze Szkocja mnie uzdrawia, ale ja tam nic z glutenem, nie mogłam nawet patrzeć w jego kierunku, nie wolno było. :)) Drożej ale mniej to lepiej dla zdrowia i dla kieszeni wyjdzie na to samo. :) Serdeczności kochana dobrego dnia.
UsuńMówiłam dzisiaj z Martyną o ciasteczkach, cukierkach i glutenie...Ona wie, ze to wszystko jest dla niej szkodliwe. Nie ma niestety szans, by potrafiła wprowadzić jakieś znaczące ograniczenia w swej diecie...
UsuńCałusy, Elu!:-))
Olenko, przeczytalam i chyba jestem za glupia zeby komentowac, buziaki posylam***
OdpowiedzUsuńI ja Tobie z radością buziaczkuję!:-))***
UsuńCzwarta koza! O rety! Macie zdrowie... Ale biała koza daje mleko i to dużo. No to Bluszczyk herbu Kurdybanek _ do roboty! Zajrzałam na bloga z mojego tabletu, bo odpoczywam po ciężkiej pracy przed snem na obczyźnie. Tęsknię. To USA wcale mnie nie kręci. Mam barierę językową z wnukami. Z Niną trochę na migi i z Nolanem tak na pół. Mały szybciej gada po polsku. Więcej z nim jestem. Wytrzymam ... Chyba...
OdpowiedzUsuńCałusy.
Zaszalelismy z tymi kozami, to prawda, ale serce tak nam podpowiadało, a wiadomo, ze u nas serce rządzi! Łobuz Bluszczyk herbu Kurdybanek dwoi sie teraz i troi by sprostać potrzebom wszystkich urodziwych panien! Białej też oczywiście nie pomija!
UsuńWyobrażam sobie kochana, jak Ci sie tam dłuzy. Jedyna szansa, ze wnuczeta więcej tego polskiego od Ciebie załapią a Ty od nich angielskiego.
My też za Toba tęsknimy! I często o Tobie rozmawiamy. Jesteś tu z nami, chociaz tak daleko. Niech ten czas szybko płynie - przynajmniej dla Ciebie. A on przecież płynie jak zwariowany. Dopiero było upalne lato. A teraz jesień juz piekna. Cudnie wyglada w lesie. Fajnie byłoby razem na spacer pójść...
Ściskamy Cie mocno, kochana N., Tulimy i mnóstwo serdecznych mysli zasyłamy do tego dalekiego kraju za oceanem!:-))
I tak ją weźmiecie i dobrze.
OdpowiedzUsuń