Strony

niedziela, 19 maja 2024

Szaleństwo wiatru…

 


   Oj, chyba zezłościł się na mnie wiatr, że tak lekceważąco napisałam ostatnio o jego sile, a właściwie o jej braku w przypadku zaginionej, różowej miski. Zirytowany moim niezamierzonym wszak szyderstwem postanowił pokazać na co naprawdę go stać. Udowodnić, że w jego mocy jest nie tylko zabawa liśćmi, trawami i dmuchawcami czy też tak marnym przedmiotem jak miska, ale i większym niż nasz dom. A jak to było? O tym właśnie traktuje poniższa opowieść.

   Wiać zaczęło mocno już w czwartek. Przeginało gałęzie, konary drzew i kwiaty łubinów we wszystkie strony. Targało i nami. Zabierało nam raz po raz czapki z daszkiem. Przeczesywało futra psów. Miotało parasolem przeciwsłonecznym i stojącym pod nim lekkim stolikiem. Rozsypywało wszędzie trociny zalegające na podwórzu. Przez to nie dało się długo w ogrodzie wytrzymać. Człowiek miał wrażenie, że dech mu zapiera a wpadający do oczu i nosa kurz utrudnia widzenie i oddychanie. Po tym wietrznym dniu z ulgą udaliśmy się na nocny spoczynek, choć i on był przerywany szczekaniem psów na dworze, łoskotem blach na dachu i dzikim poszumem wichury dobiegającym zza okna.

                                          * gałęziasto


   Około piątej rano Cezary umęczony codzienną pracą przy cięciu drewna oraz nieomal bezsenną nocą z głuchym jękiem podniósł się z łóżka i poczłapał do kuchni. Ja natomiast westchnąwszy głęboko przewróciłam się na drugi bok mając nadzieję podrzemać jeszcze trochę zanim kolejny dzień porwie mnie znowu w kołowrotek swojego nieustępliwego dziania. I już owładnęła mną fala porannego, dziwacznego śnienia. Już wzbijałam się w powietrze i niby motyl szybować zaczynałam ponad meblami sypialni, gdy wtem ze świata jawy dobiegło mnie niepokojące nawoływanie męża:

- Ola! Chodź tutaj szybko. Musisz coś zobaczyć!

- Co tam znowu? – sapnęłam pod nosem.

-  Czemu nie dają człowiekowi pospać? Pewnie jakieś tam z igły widły a ja tu fruwać właśnie miałam! – jęknęłam półprzytomnie. Jednak ponaglona dziwnym tonem głosu Cezarego niechętnie wstałam i podreptałam do kuchni.



  Tam moim oczom przedstawił się kompletnie odmieniony a przy tym niepojęty i fantastyczny, choć w pewien sposób piękny widok. Otóż znany od czternastu lat pejzaż za kuchennym oknem przedstawiał się tego ranka zgoła inaczej. Większość trawnika przed domem pokrywała jakaś ogromna i bujna zieloność. Tajemnicza gęstwina liści wyrosła widocznie tej właśnie nocy. Targał nią z całej siły wicher tak, że wydawało się, iż to wzburzone, szmaragdowe morze owładnięte groźnym sztormem. Z trudem dostrzegłam tuż za owym morzem fragment naszego srebrzystego autka, co to niby bezbronny jacht prawie zupełnie przez ową groźną zieleń był okryty.



- Co to jest? – szepnęłam zastanawiając się, czy to się dzieje na jawie, czy może jeszcze śpię.

- To nasza stareńka lipa się złamała! – odrzekł zmartwiony Cezary po czym ubrał się pośpiesznie i wyszedł z domu żeby oszacować rozmiary zniszczeń. Ja włączyłam czajnik żeby zagotować wody na kawę a potem wdziawszy na siebie ciepłe ciuchy pobiegłam za mężem.

   Złamał się ogromny konar lipy zwieszający się dotąd nad naszym podwórkiem i samochodem. A bujne listowie wraz z licznymi gałęziami zajmowało dużą połać podwórka. Lipa wprawdzie już kilka razy w przeszłości gubiła gałęzie, ale nigdy jeszcze tak wielkie jak teraz. Przed kilkunastoma laty musieliśmy poprosić gminę o sprowadzenie do nas ekipy drwali ze specjalnym wysokościowym wysięgnikiem. Podcięli wówczas lipę dość drastycznie, ale wbrew naszym obawom nie zaszkodziło to jej a chyba wręcz pomogło. Wiekowe, bo prawie trzystuletnie drzewo wypuściło mnóstwo drobnych gałązek, które w krótkim czasie wzmocniły się, zgrubiały i okryły bogactwem liści. W ubiegłym roku natomiast Cezary zauważywszy, iż jedno z ramion lipy spróchniało przystawił do niej naszą najwyższą drabinę i wlazłszy na samiuteńki jej szczyt z trudem ściął owo ramię.

   Wydawało się, iż od tamtej pory nasza lipa miała się całkiem nieźle. Co więcej, właśnie okryła się zielonymi pąkami i lata chwila miała bujnie zakwitnąć. Już się cieszyłam na to kwitnienie, na wspaniałe aromaty unoszące się wówczas dookoła, na buczenie uszczęśliwionych owym kwieciem os, trzmieli i pszczół. A tu bach! Wielki konar złamał się niby zapałka. A pozostałe dwa konary też wyglądały podejrzanie.




   Nie było rady i brać się musieliśmy z mężem za uprzątanie tych wszystkich liści i gałęzi. Najważniejsze było uwolnienie spod nich samochodu i oszacowanie ewentualnych uszkodzeń. Po kilkunastu minutach intensywnej pracy udało się odsłonić tylną maskę auta i odjechać nim w  inne miejsce podwórka. Okazało się, że nic mu się nie stało! Impet uderzenia konaru oparł się tuż za autem a pomniejsze, silnie ulistnione gałęzie opadły na bagażnik i dach, okrywając go miękką, zieloną falą, ale nijakiej szkody przy tym nie czyniąc.

- To ten wiatr! – wyszeptałam – On chciał nam w ten sposób dać do zrozumienia, ze nie powinniśmy go lekceważyć, ale nie miał zamiaru nikogo ani niczego krzywdzić! – orzekłam i uniósłszy wysoko głowę, przekrzykując poświsty nadal nieustępliwie wiejącego wichru pełna wdzięczności i respektu zawołałam ile sił w gardle:

- Dzięki ci wietrze!

  On zaś chyba usłyszał moje zawołanie, bo na chwilę uspokoił się  a potem figlarnie zdmuchnął obojgu nam z Cezarym czapki z głów i rozczochrał czupryny, upodobniając je do spłowiałych, suchych traw.



    Potem mimo mało nieustających, wyszukanych figli upartego wietrzyska cięliśmy piłami gałęzie i konary. Wynosiliśmy na bok cieńsze gałęzie z liśćmi. Tworzyły się z nich ogromne stosy czekające na zmielenie w maszynie do robienia zrębków. Wywoziliśmy taczkami pocięte, grubsze drewno pod wiatę oraz na miejsce, gdzie czekać będzie na połupanie. Takie majowe, lipowe drewno jest bardzo mokre a przy tym mało kaloryczne, dlatego nie będzie z niego pożytku przy paleniu. Może za jakiś czas nadałoby się do rzeźbienia, ale nasz znajomy rzeźbiarz nie ma w tym roku czasu ani zapotrzebowania na lipowe dłubanki.




   Przez kilka godzin krążyliśmy po podwórzu i robiliśmy co w naszej mocy by doprowadzić je do porządku. A wiatr cały czas nam towarzyszył. Podobało mu się widocznie miotanie lipowymi liśćmi. Dmuchanie nam w spocone twarze. Zawiewanie kolejną falą kurzu w oczy.

   W pewnym momencie, gdy zajęci byliśmy cięciem przy pomocy sekatorów cieńszych gałęzi usłyszeliśmy dziwne skrzypienie. To wicher uznał, że dzieło z lipą jeszcze jest nieskończone. Ledwo zdążyliśmy odbiec parę kroków do tyłu, gdy kolejny, tym razem o wiele mniejszy konar runął na ziemię. Część gałęzi spadła na dopiero co uprzątnięty placyk przed domem. Większa zaś część wylądowała za bramą a kawałek sporej gałęzi zwisał i gibał się tuż nad drogą tarasując ewentualnym samochodom przejazd.

   Cóż było robić? Podążyliśmy i my za bramę by jak najszybciej uprzątnąć drogę,  złamać albo obciąć ów zwisający konar. Nieco pomógł nam w tym uczynny kurier, który akurat wtedy podjechał pod nasz dom z pilną przesyłką. Potem znowu zostaliśmy sami z całym liściasto-gałęziowym dobrodziejstwem inwentarza i działaliśmy dalej mimo obolałych od wysiłku rąk, ramion i nóg.



   Ponad dwanaście godzin zajęło nam uprzątanie zielonego pobojowiska na podwórzu (z przerwą na kawę, kanapki i nakarmienie psów). A gdy krańcowo znużeni skończyliśmy wreszcie dzieło, popatrzyliśmy z troską na rany lipy pozostałe po opadłych konarach, na podejrzanie teraz wyglądające pozostałe dwa konary.

 - Obawiam się, że nasza lipa straciła nie tylko urodę, ale i równowagę – westchnął ze smutkiem Cezary.

- I może się okazać, że konieczne będzie drastycznie skrócenie, podcięcie owych konarów żeby uratować drzewo i żeby nie stanowiło zagrożenia dla nas i dla przejeżdżających obok samochodów – dodał a mnie zrobiło się przykro, bo wyobraziłam sobie taką oszpeconą lipę. Taki ponury pień z dwoma grubymi, sterczącymi z niej jak rogi kikutami. A taka była piękna, gdy się tu sprowadziliśmy czternaście lat temu! Dostojna, niesamowicie rozłożysta,  bujna i ogromna. Dająca schronienie wielu tutejszym ptakom. Żywiąca całe pokolenia owadów. Otulająca życzliwym cieniem połowę podwórza i pozwalająca na błogi wypoczynek w jej pobliżu. Zachwycająca o każdej porze roku. Latem poprzez obfitość liści i kwiatów. Zimą poprzez delikatne koronki szronu, błyszczące w słońcu diamenty szadzi, bielusieńkie czapeczki śniegu.





   - Zadzwoń Oleńko do gminy i poproś ich o radę i pomoc. Niech przyjadą, popatrzą i oszacują co da się zrobić z naszą lipą. Bo przecież i im chyba zależeć powinno na bezpieczeństwie przejeżdżających pod nią ludzi. A poza tym to bardzo stare drzewo. Pewnie nawet zabytek przyrody. Należy mu się troska i uwaga – orzekł mój mąż z pewnością i nie dającym się podważyć rozsądkiem. Tak też uczyniłam. W przyszłym tygodniu pojawi się tu pewnie ktoś z Urzędu Gminy i wówczas okaże się, jakie działania zostaną podjęte w najbliższym czasie. Miejmy nadzieję, że do tej pory szalony wiatr nie zdecyduje się załamać kolejnego konara, że usatysfakcjonowany jest na razie dotychczasowymi efektami swoich beztroskich igraszek…



P.S.

I jeszcze jedna ciekawostka, która rzuciła nam się w oczy w trakcie oglądania zdjęć zrobionych w dzień lipowego Armagedonu. Otóż na jednej fotografii powyżej  (podpisanej "gałęziasto")widać u góry dziwny, nie dający się wytłumaczyć w logiczny sposób mały prostokąt. Wygląda to tak, jakby w powietrzu zawisł geometryczny w kształcie fragment innych zdjęć albo …kawałek innej rzeczywistości. Nie wiemy co to jest, ale do głowy przychodzą od razu dziwne, fantastyczne wyjaśnienia. Jak np. takie, że żyjemy wszyscy w wirtualnej rzeczywistości. W jakiejś grze, gdzie poruszamy się po wyznaczonych przez kogoś obszarach i planszach. Ale czasem, jak w prawie każdej grze zdarzają się błędy twórców. I widać coś, czego widać być nie powinno. I włazi się tam, gdzie teoretycznie wleźć się nie da. W jakieś poboczne plansze, w jakieś zbiory oderwanych od reszty pikseli. I może to, co widać na owym gałęziastym zdjęciu jest właśnie taką błędną planszą? A szalony wiatr tak naprawdę wcale nie jest szalony a mądry i po prostu w ten nietypowy sposób pokazać nam chciał kawałek intrygującej tajemnicy istnienia, o której inaczej nie mielibyśmy bladego pojęcia…?

 

niedziela, 12 maja 2024

Tajemnica różowej miski…

 


 

   Mam od dawna taki obyczaj, że jeśli nasze pieski nie dojedzą swojej zupki wątrobianej albo inszego żarełka zostawiam im w ogrodzie przy studni obok domu różową miskę z ową resztką karmy. Wiem bowiem, iż w ciepłe noce psiska poproszą o wypuszczenie do ogrodu i wówczas na pewno zjedzą ze smakiem pogardzaną wcześniej pozostałość posiłku.

  Jakież było moje zdumienie, gdy kilka dni temu wychodząc o poranku do ogrodu nie dostrzegłam nigdzie tejże miski! Miski pamiątkowej, bo należącej niegdyś do naszej ukochanej Zuzi…

- Czyżby psiska pożarły miskę wraz z zawartością? – naszła mnie od razu idiotyczna myśl.

- Nie! To pewnie wiatr gdzieś ją porwał i teraz leży w jakichś chaszczach! – stwierdziłam i choć miniona noc była zupełnie bezwietrzna to w poszukiwaniu śladów działalności psotnego wietrzyska obeszłam ogród zerkając uważnie do wyschniętego stawu, pod wszystkie krzewy i w różne tutejsze zakamarki. Teren naszego siedliska jest duży, wiec zajęło mi to sporo czasu. W końcu zaszedłszy na samiuteńki koniec ogrodu, ze zdumieniem ujrzałam zaginioną miskę porzuconą w kępie trawy w pobliżu kwietnika z malwami i płotu graniczącego z polem.  



- Skąd się tam wzięła? Kto ją tam zaniósł i po co? Do naszych psów to niepodobne…Byłby to zatem jakiś obcy zwierz?  - i od razu uświadomiłam sobie, że od jakiegoś czasu znikają też z trawników niedojedzone psie kości. Nie muszę ich sprzątać jak zwykle, bo ktoś to robi za mnie. Ale kto? Kto ma na tyle silne szczęki, że daje sobie radę z twardymi gnatami? Wprawdzie widziałam już tu parę razy obce koty, które zakradały się do ogrodu i uważnie rozglądając się na boki dojadały makaron po naszych psach, ale żeby pożerały kości? Toż to nie lwy!

   Do tego od kilkunastu dni można poczuć w naszym ogrodzie intensywny, specyficzny zapach dzikiego zwierzęcia. Snuje się ta ostra woń zwłaszcza przy wiacie na drewno, ale jest też mocno wyczuwalna wewnątrz budynku gospodarczego…Może więc na strychu owego budynku zagnieździła się kuna, tchórz, szop pracz albo coś w tym stylu? Tylko rzecz z owymi kośćmi nie daje mi spokoju. Bo one duże, twarde i ciężkie. Kto zatem dałby im radę?

   Któż zakrada się nocą do naszego ogrodu i bezczelnie tu ucztuje a na dodatek zabawia się psią miską wynosząc ją kilkadziesiąt metrów dalej?



   Ogród jest otoczony płotem z siatki i fakt ten nieco zawęża pole moich domysłów. Bo o ile lis bez trudu przelazłby przez ów płot, to np. wilk nie bardzo. Także obcy pies by się tu nie dostał a poza tym ten zapach wyczuwalny przy wiacie na drewno zdecydowanie należy do jakiegoś prawdziwie dzikiego zwierza, który w ten sposób oznacza tren. Swój teren. Wyznam, iż trochę mi się robi nieswojo, gdy zdam sobie sprawę, że nocą nasze siedlisko bierze we władanie jakiś tajemniczy stwór. Odczuwam lekki niepokój na myśl, że po moich dziennych, swojskich ścieżkach, nocami ktoś jak gdyby nigdy nic sobie spaceruje w sposób niewidzialny i potajemny. I wówczas moje ścieżki należą do niego.



      Pamiętam takie zdarzenie sprzed kilku lat. Nocą psy pobiegły z ujadaniem na tył ogrodu. Właśnie tam, gdzie przy płocie mam dzisiaj kwietnik malwowy. I o ile trzy z nich (żyła jeszcze wówczas Zuzia) zaraz przybiegły do mnie na wołanie (a wyglądały przy tym na dziwnie przestraszone), to Misia pozostała w pobliżu płotu i szczekała wniebogłosy dalej. Za nic nie dawała się przywołać. Wziąwszy latarkę poszliśmy z Cezarym w jej stronę żeby poświecić w miejsce, gdzie spodziewaliśmy się ją zobaczyć. A że noc była bezksiężycowa, to ciemno zdawało się wokół jak w grobie. Szliśmy ostrożnie trzymając się za ręce, żeby nie wpaść na coś i nie przewrócić się po drodze. Nocą wszak wszystko jest odmienione. Zdumiewająco obce, nierealne, czarem jakimś dziwnym okryte. Ciemne sylwetki drzew , strażników ogrodu, wyrastają wcale nie tam, gdzie można by się ich spodziewać. Gałęzie krzewów bzów i kalin wyciągają daleko ramiona. A kolce berberysów wyostrzają się jakby chciały złapać i zatrzymać przy sobie każdego, kto niebacznie przechodzi obok.



   W końcu z trudem dojrzeliśmy za krzakiem jasną sylwetkę ujadającej Misi a z ciemności, tuż obok naszej psinki pobłyskiwała na zielono fosforyzująca upiornie para obcych oczu.

   Mróz mi wówczas przebiegł po krzyżu, bo oczy owe widoczne były na wysokości około metra. Czyli było to coś dużego, coś, co na nasz widok, na widok latarki nie uciekało a uparcie tkwiło w miejscu. A Misia będąc niewidomym psem nie miała pojęcia z czym ma do czynienia i pewnie dlatego się obcego nie bała tak jak reszta psów. Nawiasem mówiąc ta ślepota Misi już parę razy przyczyniła się do tego, ze nasza psinka nie czuła strachu przed czymś, czego obawiają się zazwyczaj psy. Np. świetnie potrafiła wchodzić po drabinie, nie lękając się wysokości, bo nie miała o owej wysokości pojęcia.



   Wracając jednak do wspomnienia z nocnej wizyty w ogrodzie, to na widok owych fosforyzujących ślepi oboje z Cezarym w przystępie panicznego lęku krzyknęliśmy głośno, zatupaliśmy, zahuczeliśmy co sił i jeszcze mocniej ścisnęliśmy nasze dłonie. Wtedy dostrzegliśmy, iż odważna Misia doskoczyła walecznie w stronę tajemniczego zwierza a ten ostatecznie zniechęcony całym zamieszaniem wreszcie dał drapaka błyskawicznie zwiewając przez płot.

   Wówczas Misia jako szczęśliwa tryumfatorka natychmiast do nas przybiegła. Okazało się, iż miała pod okiem niewielkie zadrapanie. Pewnie efekt potyczki z owym zwierzem. Pamiętam, że długo potem ta ranka nie chciała się jej goić. Ślimaczyła się i ślimaczyła. A Zuzia – troskliwa mamusia – codziennie po wielekroć wylizywała Misi delikatnie to zadrapane miejsce. A Misia poddawała się owej procedurze cierpliwie a nawet z lubością. Dawne czasy…



   No dobrze. Ale tak jak wtedy nie mieliśmy pojęcia, jakież to stworzenie nawiedziło nocą nasz ogród, tak i teraz nie wiemy, kto został tajemniczym rezydentem Jaworowa i czy to ten sam, co niegdyś osobnik? Pewnie nie, ale w okolicznych lasach żyje mnóstwo dzikich zwierząt. A las prawie zaraz za płotem. Często dochodzą nas stamtąd wycia, pohukiwania, popiskiwania, chrumkania, poświsty, szelesty i poszczekiwania. Cały czas toczy się tam intensywne, niewidzialne dla nas życie. Życie, które w jakiejś mierze przenika się z naszym, jest czymś naturalnym i zwyczajnym. My chadzamy z Cezarym na przechadzki do lasu, to i leśni mieszkańcy mają prawo zaglądać do nas. Jest w tym wszak jakaś normalność i sprawiedliwość.



   Dlatego nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby zadomowiło się u nas któreś z leśnych stworzeń. Wszak łatwo dostępne resztki psiego jedzenia stanowią nie lada przynętę. Mam przeczucie, że gdybym wlazła na nieużywany od lat stryszek budynku gospodarczego, to mogłabym tam znaleźć zarówno pozostałości owych psich kości, jak i uwite w starym sianie sekretne gniazdko dzikiego zwierza. Może i on sam wyszedłby mi na spotkanie? Jakoś jednak nieśpieszno mi by tam zaglądać. Od razu przypominają mi się horrory z  ohydnymi mutantami podobnymi do ósmego pasażera ze statku kosmicznego Nostromo. Brr!



   Cezary martwiąc się o ewentualne spotkanie naszych psów z owym obcym osobnikiem radzi, by na jakiś czas zabrać drabinę spod stryszku. Że niby wtedy „toto” nie da rady tam wleźć. Ja jednak mam co do tego pomysłu mieszane uczucia. Przecież w gruncie rzeczy ten zwierz nic złego nikomu nie robi i mam, pewnie nieco naiwną nadzieję, że nie zrobi. Po prostu chce być tutaj na jakiś czas. Pożywić się , odpocząć zanim wróci w swój leśny świat. Dziwnie żal by mi było pozbawiać „toto” zacisznego schronienia. Zadomowiło się to coś u nas. Zaufało, że będzie mu tu dobrze. Niegościnnie byłoby zatem z naszej strony je tak obcesowo potraktować. A poza tym, jeśli to coś dysponuje sprawnością i zwinnością podobnej do kociej, to bez problemu wespnie się na stryszek nawet bez drabiny. Tak kiedyś czyniły koty. Wchodziły na obramowanie kompostownika, potem robiły długi skok na daszek starego klopiku, przerobionego obecnie na komórkę na ogrodnicze „przydasie”.  A stamtąd dziecinną łatwością było już dla nich dostanie na dach strychu i dziurą wlezienie do środka.



   Czy macie jakieś pomysły, jakież to stworzenie może być? I co powinnam zrobić, by się tego dowiedzieć? A może  jednak trzeba by przepłoszyć stąd „toto” a przynajmniej zniechęcić do odwiedzin Jaworowa na przykład przestając wystawiać na noc do ogrodu zuziną, różową miskę z resztką wątrobianej zupki…?

P.S.

I jeszcze jedna, gorzka niestety, refleksja na koniec. Refleksja, która pośrednio wiąże się z powyższą opowieścią. Decydując się na osiedlenie w miejscu graniczącym z łąkami i lasem w dużej mierze byliśmy otwarci i gotowi na odwiedziny dzikich zwierząt. Chcieliśmy żyć daleko od cywilizacji a blisko natury, więc tak żyjemy. Jednak zupełnie nie byliśmy gotowi i nie potrafimy zaakceptować najazdu owej „cywilizacji” w postaci wprowadzania nowych, dziwacznych przepisów rodzimych czy unijnych. Wtrącania się przeróżnych biurokratów i urzędników w nasze codzienne życie. Straszenia, że wlezą do nas z buciorami i w majestacie chorego prawa będą kontrolować takie rzeczy jak np. szambo, piec C.O., rodzaj pokrycia dachu, czy też posiadanie telewizora. Mamy też dość zakłócania naszej spokojnej, swojskiej codzienności złowieszczymi informacjami o czekającym nas niebawem przymusie remontu domu, o konieczności zakładania fotowoltaiki oraz nowego, bardziej ekologicznego pieca, o zawłaszczaniu rzeczywistości przez szaloną, klimatystyczną ideologię. Och! Wolelibyśmy gościć u siebie całe watahy dzikich zwierząt, niż obcować z wynaturzonymi działaniami coraz bardziej szarogęszących się pazernych polityków, biurokratycznych hien i urzędniczych pijawek…To się w głowie nie mieści, że nigdzie, nawet na końcu świata, nawet w małym domku pod lasem człowiek nie może się już czuć jak dawniej swojsko i bezpiecznie, że spokój ducha zniknąć może bez śladu zupełnie tak, jak różowa, psia miska…




niedziela, 5 maja 2024

Co tam na naszej górce…

 

 


 

    Nie bardzo mam teraz siłę i ochotę do pisania na blogu. Jednak czas płynie…Zauważyć to łatwo chociażby po sadzonkach ogórków, które posiane około miesiąca temu są już całkiem duże i dość mają ciasnoty doniczkowej oraz przebywania na parapecie okiennym. Widać jak ogromnie pragną przesadzenia do gruntu, zapuszczenia korzeni, rozrośnięcia się i swobodnego pięcia ku słońcu. I chętnie bym ich pragnienia spełniła, bo obecna omalże letnia aura wydaje się ustabilizowana i bezpieczna.Jednak w prognozach pogody straszą burzami i gradem. Do tego jest obawa, że za kilka dni zimni ogrodnicy przyjdą i jak zwykle pomrożą. Co roku wszak przybywają…Jednak ta wiosna zachowywała się inaczej, niż zawsze. Może więc i ogrodnicy odpuszczą sobie zwyczajową, majową wizytę? Może nawiedzili nas już w kwietniu? Czy to tylko pobożne życzenia…? Biję się z myślami. Co zrobić, żeby było dobrze, by nie zaszkodzić a pomóc…? Rozsądek i rozum każą czekać cierpliwie. Serce i intuicja podpowiadają by iść na żywioł. Co wygra? Doświadczenie życiowe radzi by słuchać rozsądku. Z drugiej strony przypomina się jak wiele razy to jednak serce miało rację.




   A czemu ja tak o tych ogórkowych dylematach…? To przecież mało istotny szczegół. Są wszak ważniejsze sprawy na świecie, niż pora sadzenia ogórków. Jednak to, co dotyczy ogórków, ta trudność w powzięciu dobrej decyzji ma odniesienie do wielu innych, ogólniejszych rzeczy. Każdego dnia, każdej chwili w życiu. Wciąż dokonujemy jakichś wyborów. I w zależności od sytuacji wybieramy ostrożność i czekanie na to, jak rozwinie się stan rzeczy lub działamy spontanicznie, emocjonalnie, wręcz brawurowo. Albo po prostu tak, jak sumienie każe, o ile ono cokolwiek podpowiada i o ile skutecznie go coś nie zagłusza.



   A póki nie podjęłam żadnej decyzji w kwestii ogórków zajmuję się innymi pilnymi rzeczami. Głównie pracą w ogrodzie oraz przy cięciu drewna opałowego, jego łupaniu i zwożeniu pod wiaty albo do drewutni.  Ogrom  tego drewna pierwszego maja zwieźliśmy z Cezarym na nasze podwórze. Prawdopodobnie obróbka takiej ilości drewna zajmie nam większość lata, ale chyba starczy nam ono na dwa następne sezony grzewcze, co oznaczałoby w przyszłym roku wolne od roboty z przygotowaniem opału na zimę. Teraz wprawdzie narobimy się niczym konie pociągowe, ale za to jest nadzieja, że w nagrodę za obecną harówkę za rok o tej porze będziemy swobodni i pełni energii niczym rącze rumaki!:-) Niech tylko zdrowie dopisuje i niech siła się w nas odradza. Do dzieła zatem nasze żylaste, obolałe ręce. Do dzieła gospodarscy sprzymierzeńcy: piło, łuparko, siekiero i taczko!



  




   Tymczasem wiosna wokół bardzo piękna. Na naszej górce królują teraz wszelkie odcieni zieleni. Do tego kwitną bzy, konwalie, lwie paszcze, niezapominajki i czosnek niedźwiedzi. Zaczęły kwitnąć róże pomarszczone, czarne bzy i kaliny. Za chwilę obsypią się kwiatami piwonie i łubiny. Dlatego dobrze jest sobie czasem przysiąść w cieniu na ławeczce pośród tych majowych cudów i odganiając natrętne muszki i komary odpoczywać, pieścić pieski, zapatrzeć się na bogactwo barw, zasłuchać w śpiew ptaków, poczuć te wszystkie aromaty i powiewy unoszące się nad ogrodem…A potem? Znowu do roboty!:-)









Oboje z Cezarym pozdrawiamy Was serdecznie i pogodnego dalszego ciągu maja życzymy!:-)