Po tamtym wydarzeniu Walenty spokorniał,
nigdzie po nocach nie latał i usiłował przymilać się do swej żony, jak pies,
który coś zbroił. Jednakże Jadzia wprost patrzeć na niego nie mogła. Straciła
jakoś zapał i radość życia. Straciła upodobanie do męża i wstrętem przejmował
ją jego widok i dotyk. Jedyne, co ją naprawdę zajmowało to jej malutka Zosia,
która rosła jak na drożdżach i chociaż niespełna dwuletnia, to dzielnie za
matką drepcząca i wciąż o wszystko dopytująca.
Tymczasem Rozalii pogorszyło się z nogami na
tyle, że już wcale nie umiała samodzielnie wstawać z łóżka. Oboje małżonkowie
musieli ją teraz wspólnie pielęgnować. Teściowa była dość gruba i ciężka a więc
sporo się zawsze namordowali, by ją obrócić, umyć, przebrać. Jednego dnia przy
tej robocie Jadźce coś tak w krzyżu strzeliło, że musiała się na kilka dni do
łóżka położyć i Walenty sam w tym czasie gospodarki doglądał. A starał się jak
mógł, żeby zasłużyć na pochwałę żony i na powrót odzyskać jej względy. Nawet
raz pierogi z mięsem zrobił, by zanieść je Jadzi i matce do łóżek. Rozalia na
ten widok parsknęła szyderczym śmiechem, bo rzeczywiście mało kształtne i
trochę rozlatujące się ulepił te swoje pierwsze w życiu pierogi.
- Synu! Toć to
nie męska robota! Każ tej swojej leniwej babie z barłoga się podnieść i do
roboty jakiej brać! – powiedziała, rozdziabując widelcem zawartość talerza i
bez apetytu obracając w ustach kawałek pieroga. Chociaż Rozalia tak wciąż
narzekała na Jadwigę, to jednak przekonała się do jej smacznej kuchni i troskliwej
opieki a teraz dziwnie jej było na tym synowskim, prostym wikcie.
Waluś nie słuchał
dalszych narzekań matki, bo zaraz poleciał do żony, która leżąc w łóżku, tuliła
do siebie Zosię i nuciła jej te same piosenki, które kiedyś z rodzicami,
siedząc pod czereśnią śpiewała.
Mężczyzna stanął w progu. Zasłuchał się,
zapatrzył i jakoś rzewnie mu się na duszy zrobiło. Podszedł do łóżka,
niezgrabnie postawił na szafce nocnej talerz z obiadem dla Jadzi a sam ukląkł
przy łożu i ni stąd ni zowąd rozpłakał się. Nagle jakoś wyraziście do niego
doszło, że całe jego szczęście i cała podpora to te dwie kochane istoty, tak
tkliwie w siebie wpatrzone, tak spokojnie sobie tutaj leżące. Nigdy nie czuł
się przy swojej matce tak bezpieczny i kochany ani tak bezgranicznie
szczęśliwy, jak była teraz jego córeczka szczęśliwa przy swej matuli, przy jego
słodkiej Jadzi. Zrozumiał też wówczas jak bardzo zawiódł swą żonę i jak wiele
szczęścia ma, że po tym wszystkim, co zrobił Jadwiga nie odeszła od niego. I
klęczał tak, łkając i wtulając twarz w pierzynę, jak mały chłopczyk, który
zagubił się w świecie i naraz do domu drogę znalazł.
- Ciemu tatulo
płace? – zasepleniła jego córeczka, podpełzając do niego, tuląc się i z całej
siły obejmując przy tym jego ramię.
- Tatulo nie
będzie już płakał – po chwili powiedziała cicho Jadzia i pogładziła czarne
włosy męża.
- Pomóż mi usiąść
Waluś i te pierogi mi wreszcie podaj, bom strasznie głodna a i Zosia pewnie by
coś zjadła – szepnęła wesołym głosem i z uśmiechem popatrzyła w niedowierzające
w jej życzliwość zapłakane oczy męża.
Od tego dnia wypogodziło się znowu między
nimi i zapanowała dawna harmonia. Nie mówili jednak nigdy o tym, co taką
krzywdą zaległo w sercu Jadzi. Zresztą Waluś zachowywał się teraz tak, jakby
znowu świata poza żoną nie widział. A ona odwzajemniała mu się tak gorąco, że
już w następnym roku przyszedł na świat ich synek, Jędruś. Rok potem wydała na
świat kolejną córeczkę, Jagódkę. I teraz już trójka wesołych dzieciaków po domu
biegała i starej babce dokuczała. A stara babka, chociaż nieco przycichła
ostatnio, w dalszym ciągu potrafiła czasami coś tak powiedzieć, że znowu
wpędzała synową w nastrój przygnębienia i gorzkiego zamyślenia.
Rozalia z wiekiem apetyt straciła, coraz
więcej papierosów paliła i sporo schudła. Zrzędliwa i mamrocząca cos
niewyraźnie pod nosem siadywała często na ławie przed chatą, ćmiła swoje
papierosy i z dziwną lubością popatrywała na bawiące się nieopodal wnuki.
Najwięcej lubiła przypatrywać się Jędrusiowi – tak do Walusia podobnemu, jak
skóra zdjęta. A Jędruś-psotnik często babce laskę gdzieś chował albo
przychodził niby taki przymilny a tak naprawdę, to rzepy jej do chustki
przyczepiający albo żabki na podołek wrzucający. Rozalia wiedziała o tym
wszystkim, ale na niego jednego się nie gniewała. Słodko się jej jakoś na sercu
robiło i wciąż go do siebie pod byle pretekstem wołała. Chłopczyk dotykał swą
ciepłą, małą rączką jej pomarszczonej, suchej jak wiór dłoni a jej jakoś ciepło
i rzewnie się od tego w duszy stawało i nieraz łza błyszczała na końcach jej
rzęs…
Jednak już wkrótce skończyły się te błogie wysiadywania na ławie, albowiem
rany na nogach staruszki stale się otwierały i nieraz dzieci widziały
przerażone jak z kostek babki sikają całe fontanny krwi. Przerażeni tym młodzi
małżonkowie zabronili matce stanowczo wychodzenia z łóżka i martwili się o nią
coraz bardziej, nie wiedząc już jak zaradzić tym krwotokom. Byli nawet u
miejscowej znachorki, chociaż Rozalia, mająca samą siebie za światłą kobietę
stanowczo się temu sprzeciwiała. Znachorka kazała ziółka zaparzać i dawać je chorej
do picia oraz okłady z nich stosować. Ale Rozalię wszystko swędziało, drapało,
irytowało i często lecznicze opatrunki z siebie zrywała, by się nareszcie
poskrobać i choć przez chwilę zaznać jakiej takiej ulgi w cierpieniu.
Jednego dnia Rozalia zasłabła tak bardzo, że
straciła przytomność i Walenty myślał już, że matka umiera. Doktor orzekł, że
babka ma też chore serce i płuca a więc powinna na jakiś czas pójść do szpitala
w mieście, gdzie zajmą się nią fachowo specjaliści i jest szansa, że trochę się
jej poprawi.
Tak się też stało. Miasto było prawie
czterdzieści kilometrów od Modrzewiowej doliny, toteż nie mogli teściowej odwiedzać
tam zbyt często. Na szczęście blisko mieszkała siostra Walentego – Ewelina i
teraz to ona przejęła opiekę nad chorą matką. Codziennie przesiadywała u niej w
szpitalu, pielęgnując ją troskliwie, smakołyki jej tam donosząc oraz papierosy,
bez których Rozalia życia sobie nie wyobrażała. Jednak lekarze stanowczo zabronili
Rozalii palenia a to wywoływało u niej istne ataki wściekłości i pasji.
- Tyle mam
jeszcze z tego życia, co sobie popalę! Co tam te doktory wiedzą?!Konowały a nie
doktory! – wrzeszczała i rzucała w lekarzy czym popadnie. Dostawała więc coś na
uspokojenie i przez jakiś czas leżała nieruchomo, tępo gapiąc się w sufit.
Szybko jej to jednak mijało i znowu wulgarnie złorzeczyła na czym świat stoi,
plując i kopiąc niczemu niewinne pielęgniarki albo wygadując oszczerstwa pod
adresem doktorów. Inni pacjenci wciąż skarżyli się na jej koszmarne towarzystwo,
nie mogąc spać po nocach a wręcz bojąc się tej zwariowanej, nieobliczalnej
babki.
Zatem po dwóch
tygodniach lekarze dali Ewelinie ultimatum: albo zabierze matkę do domu, albo
przeniosą ją na oddział psychiatryczny, gdyż nikt już rady sobie z nią dać nie
umiał. Córka postanowiła więc osobiście zająć się Rozalią. Mieszkała w
śródmieściu i miała stamtąd blisko do przychodni i szpitala. Matka była w
kiepskim stanie zarówno fizycznym, jak i psychicznym, wobec czego w żadnym
razie nie powinna wracać na wieś, gdzie nikt nie miał czasu by zajmować się
chorą na okrągło.
W domu córki sytuacja niewiele różniła się
od tej ze szpitala i już wkrótce Ewelina oraz jej mąż mieli Rozalii serdecznie
dość. Nic jej nie smakowało. Nijak nie można jej było dogodzić i wciąż tylko
wspominała, jak to jej Jadwiga dobre obiadki gotowała i cierpliwie we wszystkim
usługiwała.
Tymczasem w Modrzewiowej dolinie życie
toczyło się po dawnemu. Wypełniała je w większości ciężka praca a w niedzielę
wspólny odpoczynek, zabawy z dziećmi, spacery po lesie i okolicznych wzgórzach.
Jagódka, najmłodsza córeczka Jadzi i Walusia była jak żywe srebro. Wszędzie jej
było pełno. Rozświergotana, rozśpiewana uwielbiała tańczyć i przebierać się w
matczyne spódnice, udając dorosłą. A ponieważ marzyła o prawdziwej lalce, to
pewnego dnia, przy okazji odwiedzin matki w szpitalu Walenty zaszedł do sklepu
i kupił dla córeczki wspaniałą, długowłosą lalkę. Odtąd dziecko każdą chwilę
spędzało na szyciu dla niej ubranek i wymyślaniu historyjek z ukochaną lalą w
roli głównej.
Zosia, najstarsza z rodzeństwa odziedziczyła
po matce cichy, zgodny charakter i upodobanie do rysowania. Jadzia zauważyła
kiedyś, jak córka patykiem coś na podwórku w błocie rysuje. A przyjrzawszy się
bliżej dostrzegła ze wzruszeniem i radością, że to bardzo udatnie oddana
podobizna ich pieska Pikusia. Jeszcze
tego samego dnia Jadwiga wybrała się do sklepu żeby kupić dla córki zeszyty i
ołówki, by dziecko mogło rozwijać swój talent.
Traf chciał, że znowu w pobliżu sklepu spotkała tę samą, co wtedy
jasnowłosą kobietę. Tym razem tamta wcale się nie odezwała a nawet odwróciła
głowę na widok Jadzi, tak jakby czymś zawstydzona.
Jadzia wiedziała, chociaż nigdy nie
rozmawiali o tym z Walentym, że niekiedy zanosi on trochę pieniędzy tej
kobiecie - matce rudej Rozalki. Nie sprzeciwiała się temu, bo przecież ojcem małej
był i należało tamtej jakoś pomóc. Poza tym słyszała, że tamto dziecko wciąż
niedomaga i potrzeba było co chwilę wzywać do niego doktora. Ilekroć Waluś wychodził
z domu i dłużej go nie było, domyślała się, że siedzi u tamtej. A serce jej ściskało
się bólem, goryczą, zazdrością i niepohamowanym żalem. Ale miała tyle roboty w
obejściu i zajęcia przy dzieciach, że wypełniała sobie czas, starając się jak
najmniej myśleć o nieobecności męża.
Mieli dwie krowy, konie, kilka świnek, kury,
króliki. Cały ten zwierzyniec trzeba było dwa razy dziennie nakarmić,
oporządzić. Śniadanie i obiad skoro świt przygotować, bo potem szło się w pole
i nie było mowy, by się od roboty odrywać. A były to czasy, gdy mało jeszcze używało
się maszyn rolniczych. Najważniejsza była siła ludzkich rąk oraz koń, którego
można było zaprząc do pługa i przemierzać z nim od świtu do zmierzchu rozległe
pola. Większość roboty w polu należała do Walentego. Czasem najmował chłopaków
do pomocy, ale przeważnie pomagała mu żona i dzieci, gdy już były trochę
starsze.
Na głowie Jadzi była cała praca w domu i
obrządek zwierząt. Ileż się ta kobieta
wiader z wodą nanosiła, koszy z ziemniakami, worków z ziarnem, naręczy siana i
słomy na podściółkę dla zwierząt! Ileż cebrzyków ziemniaków utłukła dla świń! Ileż
się obornika ze stajni nawynosiła! Ileż się na polu naklęczała, plewiąc i
wyrywając bujnie rozrastające się chwasty! Ileż chlebów napiekła dla tej swojej
stale głodnej gromadki! Dzień za dniem przelatywał a jej dłonie stawały się coraz
bardziej twarde i spracowane a plecy od wysiłku obolałe...
A jeszcze co jakiś czas któreś z dzieci
zachorowało. A to z babką były wciąż kłopoty i Walenty często musiał do miasta
jeździć, aby pomóc znękanej zupełnie siostrze i chociaż trochę uspokoić
znerwicowaną matkę.
Nieraz Jadzia, drżąca ze zmęczenia i
tłumionych emocji kładła się w stodole na sianie i popłakiwała. Ale wiedziała,
że ta chwila nie może trwać zbyt długo. Tyle rzeczy od niej zależało. Tyle osób
na niej polegało…
Na szczęście, Jadwiga wprowadziła tutaj ten
sam zwyczaj, który był w jej domu rodzinnym, aby siadać sobie wieczorami na
ławie, odpoczywać pospołu i nucić piosenki, w gwiazdy popatrując i marzenia
szepcząc. Dzieci uwielbiały te chwile, gdy oboje rodzice byli przy nich a świat
wokół tajemniczy, żabami kumkający, świerszczami cykający i sowami pohukujący,
opowiadał im swoje tajemnicze historie. Wówczas ogarniał ich taki cudowny
spokój i poczucie szczęścia. Walenty szeptał coś żonie na ucho a ona udając, że
się gniewa niby to odsuwała się i odwracała głowę, lecz na policzkach wykwitał
jej rumieniec a oczy lśniły jak w pierwszych miesiącach po ślubie. Potem w
alkowie z tęsknotą i pragnieniem spajali się w jedno, czując w sercach i krwi
ten cudowny żar i blask, dający siłę oraz napęd do kolejnego, ciężkiego dnia…
Nie wiem, ale tej Rozalii wcale mi nie szkoda, chociaż kobieta zapewne cierpi.
OdpowiedzUsuń***
Życie w całym kolorycie malujesz. Znam osobiście rodzinę, a właściwie kobietę z podobnymi problemami, co Jadwiga. Na szczęście takiej teściowej nie ma przy boku.
Pozdrawiam serdecznie i czekam na ciąg dalszy.
No właśnie - problemy, z jakimi boryka sie Jadwiga nie są wcale takie wyjatkowe i rzadkie. Mogłabym powiedzieć, że przynajmniej na wsi są najzupełniej przeciętne. Kobiety muszą być silne i znosic wiele, w imię dobra rodziny, tradycji albo i tylko dlatego, ze po prostu nie mają żadnej innej alternatywy.
UsuńI ja pozdrawiam a ciąg dalszy się pisze!:-))
Jakoś mi trudno uwierzyć w przemianę Walusia, prędzej bym się tego po Rozalii spodziewała, że w końcu synową doceni :)
OdpowiedzUsuńNo ale najważniejsze ... będzie ciąg dalszy :)
Pozdrawiam
No, zobaczymy jak to dalej będzie z tym Walusiem i Rozalią. Ja tam nikogo bym nie przekreślała, ale ja w ogóle tak mam, że wszystkim za łatwo wybaczam i w każdym szukam chociaż odrobiny dobra...
UsuńJadę z tym koksem - czyli piszę ciąg dalszy, póki pomysłow i natchnienia mi starcza!
Serdecznosci zasyłam!:-))
Witaj,
OdpowiedzUsuńPorozglądałam się, dodałam się do obserwatorów i wrócę w weekend. Dużo mam do przeczytania, a tym samym do nadrobienia :)
Serdeczności :)
Witaj Meg! Miło mi gościć Cię u siebie.Serdecznie zapraszam po czytania zaległości i bieżacych postów.
UsuńCiepłe pozdrowienia zasyłam!:-)
Juz sie wiedzmowatej tesciowej ckni za obiadkami synowej, nawet corka nie ma do niej tyle cierpliwosci, co Jadwinia.
OdpowiedzUsuńWierze, ze babsko przed zejsciem doceni synowa.
Bo ta moja Jadwinia to anioł istny! Aż w styku z jej aureolą diabłkom nawet różki tępieją! W następnym odcinku okaże się co tam siedzi w Rozalii!:-)
UsuńPrzeczytaąłam znów jednym tchem! Wygląda na to drogie Panie, że chłopa to trza raz na rok rózgą obłożyć porządnie to będzie jak zegarek chodził i nawet pierogi lepił. Muszę na Sznupku wypróbować..:)
OdpowiedzUsuńOjej! Jeszcze tu jaką rewolucję niechcący wywołam a potem chłopy mnie o dręczenie fizyczne oskarżą! Ale tak między nami, to mała rózeczka w domku powinna być...!:-))
Usuńjak to mój tato mawia - "ja tam dzieci nie bije, ale pas na ścianie powinien wisieć" oczywiście na gadaniu sie konczyło ;)
UsuńCzasem takie gadanie działa lepiej, niż sama rózeczka a mores jakiś musi w rodzinie być!:-)
UsuńI znowu się zaczytałam, tak ładnie piszesz, tak się czyta na jednym wdechu. Oleńko czekam na zakończenie tej interesującej historii.Serdeczności
OdpowiedzUsuńDobry wieczór Alinko! Jeśli Ci sie opowieśc podoba, to jeszcze trochę musisz poczekać na jej zakonczenie. Jakoś za bardzo przywiazałam się do moich bohaterów i trudno mi sie z nimi ot tak - rozstać!:-)
UsuńUściski serdeczne zasyłam!-))
nie komentuję, ale czytam z wielkim zaciekawieniem:)
OdpowiedzUsuńGrunt, że się odezwałaś, dając mi tym samym znak, że czytasz. Dzięki!:-)
UsuńCzytam, czytam, nie komentuję, czyta się z ciekawością.
OdpowiedzUsuńKiedy wydasz tomik opowiadań Olgo ?
Och, Zofijanko! Kiedy wydam tomik? Oto jest pytanie za milion złociszów! He, he!:-))
Usuń:))) czytam zachłannie:)
OdpowiedzUsuńNiezmiernie mnie to cieszy!:-))
UsuńOlu, wpadlam tylko na chwilke, przywitac sie. Jestem troszke zajeta w tym tygodniu i nie komentuje na biezaco.
OdpowiedzUsuńKolejne fantastyczne opowiadanie w Twoim wydaniu. Wroce w weekend i przeczytam jednym ciagiem:))
Pozdrawiam Was bardzo serdecznie:)
Dzień dobry Ataner!Tak nawet myslałam, ze pewnie masz tam milion spraw na głowie i nie masz czasu na blogowanie. Bardzo się cieszę, że mimo wszystko wpadłaś i pochwaliłaś moje pisanie. Niezmiernie cieszą mnie takie ciepłe słowa!
UsuńUściski zasyłamy oboje serdeczne i ciepłe mysli!:-))
Wiesz Olu, odnosze wrazenie, ze kiedys kobiety zyly inaczej i byly inne. Jadwiga jest tego przykladem, potrafily wybaczac, godzic sie z pewnymi sprawami.
UsuńDzisiaj wszystko stawiamy na ostrzu noza, ludzie pedza do przdu nie patrzac na to co sie dzieje wokol nich.
I dzięki temu kiedyś małżeństwa były opoką, czymś podpartym tradycja, wychowaniem, obowiązkiem a wreszcie głęboką, dojrzałą miłością. Poza tym tamte kobiety, nawet gdy było im bardzo źle nie miały gdzie uciec.Surowi rodzice w większosci odesłali by je z powrotem do mężów. I domów samotnych matek tez nie było. Dzisiaj związki rozpadaja sie zbyt szybko, bo są jakieś alternatywy a i tradycje rodzinne stają sie coraz słabsze.
UsuńI tak to kolejny facet złamał serce dobrej i szczerej dziewczynie, która musi już żyć z takim zgorzkniałym sercem. Nie mam w sobie na to zgody. Brrrr
OdpowiedzUsuńJak on to może naprawić?
Czekam na cd.
Czas leczy rany a wraz z czasem przychodzi dojrzałość,zrozumienie, wybaczenie. Przychodzą też nowe wydarzenia, które swoim natężeniem przyćmiewają pamięć dawnych, gorzkich chwil...
UsuńFajnie się czyta.
OdpowiedzUsuńCieszę się, Krysiu!:-)
OdpowiedzUsuń