Następny dzień
także zamierzaliśmy spędzić w Błękitnych górach. Wczoraj udało się nam je
zaledwie musnąć wzrokiem. Odetchnąć przez chwilę ich atmosferą przedwieczorną.
Zachwycić się Trzema Siostrami. Dzisiaj chcieliśmy zobaczyć inne, wspaniałe
tutejsze miejsca. Poznać ich tajemnice i kolory.
Szybko
zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy się i opuściliśmy motel znowu wyruszając w
stronę centrum Katoomby. Poranna Katoomba zalana była ostrym, bezlitosnym, gorącym
słońcem i wszechobecnymi tłumami turystów. A ten wielojęzyczny tłum tarasował
wręcz ulice i drogi miasta, sprawiając, że mieliśmy problem z przejechaniem i z
dotarciem w kolejne, interesujące nasz miejsce zwane Scenic World. Kilka razy
się po drodze zgubiliśmy, nie umiejąc doczytać żadnych wskazówek na naszej
mapce i denerwując się wzajem na siebie.
Krążyliśmy tak bezskutecznie w obrębie miasta przez prawie pół godziny.
Gdzieś się zapodział ten wczorajszy nastrój spokoju i rozmarzonego zamyślenia.
Spiekota panowała coraz większa a nieodległe przecież góry najwyraźniej grały z
nami w kotka i myszkę, bo długo nie mogliśmy wjechać na właściwą drogę.
Wreszcie
sukces! Dojechaliśmy na miejsce i zaparkowaliśmy jeepa na terenie
wielopoziomowego, zapewniającego cień parkingu. Zaraz po wyjściu zobaczyliśmy
metalowe rzeźby roztańczonych, ślicznych, trzech Aborygenek i ich ojca, szamana. Tkwili tutaj, jak
żywi, w swoich dawniejszych ludzkich postaciach i przypominali o swojej
legendzie, o swoim trwającym od tysiącleci zaklęciu. A rozbrykane skośnookie
dzieciaki, nie przejmując się żadnymi smutnymi legendami, po prostu obłapywały rzeźby ze wszystkich stron, wspinały się na nie i usiłowały pocałować, dając
tym samym swym azjatyckiego pochodzenia rodzicom powód do strofowań i
napomnień. Pozostali turyści chętnie fotografowali się ze spiżowymi
dziewczętami. Także i ja przytuliłam jedną z nich a Cezary wówczas pstryknął mi
zdjęcie...
Potem poszliśmy
do centrum turystycznego, w którym było wszystko, co turyście może być
potrzebne : kawiarnie, restauracje, toalety, sklepy z ubraniami i pamiątkami,
tarasy widokowe i kasy, sprzedające bilety na przejazd kolejkami górskimi. A
właśnie te kolejki stanowiły główny powód naszego zainteresowania. Cezary
opowiadał mi, jakich ekstremalnych przeżyć dostarczyły mu niegdyś przejazdy
nimi i był ciekawy, czy i ja także doznam podobnych.
Teraz
musieliśmy odstać swoje w długiej kolejce do kasy a potem zapłacić sporo za
przejazd w obie strony dwoma kolejkami linowymi: Scenic Skyway i Scenic
Cableway oraz jedną szynową – Scenic Railway. Następnie, w oczekiwaniu na
przyjazd pierwszej, linowej kolejki ustawiliśmy się w ogonku pośród
wielobarwnego i wielojęzycznego tłumu turystów, tak jak my, spragnionych
silnych doznań.
Przy dźwiękach
muzyczki z filmu Indiana Jones z podziemnego tunelu wyłonił się długi wagon
kolejki szynowej i gdy tylko wysiedli z niego, zadowoleni z przejazdu turyści,
przyszedł czas abyśmy i my się tam ulokowali. Po zapięciu się specjalnym,
zabezpieczającym przed wypadnięciem metalowym drążkiem byliśmy gotowi do jazdy.
Kolejka była po brzegi wypełniona pasażerami, a jej boki i dach pokryte były
siatką metalową, chroniącą wszystkich dodatkowo przed wypadkiem. I znowu
usłyszeliśmy znajomą melodyjkę , a potem
ruszyliśmy szybko, od razu prawie zupełnie pionowo w dół. Mocny podmuch
powietrza oraz siła przyciągania ziemskiego przegięły nas raptownie w przód i
wówczas bardzo przydał ten metalowy drążek. Oboje schwyciliśmy go kurczowo i
mknęliśmy na łeb na szyję w głąb wywierconego pod kątem 45 stopni, tunelu.
Natychmiast zrobiło się chłodno i ciemno a jedyne widoczne światełka dobiegały
z widocznego w oddali wylotu tunelu oraz z miejsca, gdzie kolejka rozpoczęła
swój szybki zjazd. Ludzie piszczeli z podniecenia i lęku. Dzieciaki śmiały się
histerycznie a my z Cezarym usiłowaliśmy w tych warunkach kręcić naszą kamerą
film oraz robić jakieś zdjęcia. Potem, już w domu okazało się, że z wrażenia
trzymaliśmy kamerę do góry nogami, w związku z czym nagrała się tylko podłoga
kolejki i nasze stopy…
Wreszcie
wyłoniliśmy się z podziemi na światło dzienne, które oczywiście oślepiło nas
bezlitośnie. Wysiedliśmy z wagonika na nieco miękkich nogach, komentując ten
szaleńczy przejazd w ten sposób, że chyba w naszym całym życiu żadna karuzela w
wesołym miasteczku ani jakakolwiek szalona huśtawka nie dostarczyły nam tak
silnych przeżyć.
Po stromych, wijących się w dół schodkach zeszliśmy następnie prawie na samo dno wąwozu i oto znaleźliśmy się w zupełnie nowym dla nas, niezwykłym, jak gdyby prehistorycznym świecie. Zewsząd otaczały nas ogromne, prastare drzewa eukaliptusowe i wielkie paprocie, panował tu bardzo przyjemny chłodek a gdzieniegdzie rosły, występujące bardzo rzadko w Australii ciekawe rodzaje figowca zwane drzewami gumowymi. Wędrując dalej po szlaku wyznaczonym z drewnianych kładek i metalowych bramek z zachwytem oglądaliśmy dzikie, niezbadane gąszcze, stosy wielkich, omszałych kamieni, zwisające dookoła liany, suche drzewa, dokładnie obrosłe maleńkimi, ciemnozielonymi listkami pasożytniczych roślin.
Napotykaliśmy też co jakiś czas historyczne ślady bytności górników w tej okolicy. Okazuje się, że w zboczach tych gór odkryto w XIX wieku pokłady węgla kamiennego i sprowadzono aż z Niemiec ogromne urządzenia do wwiercania się w skały i do wydobywania tego cennego, czarnego kruszcu. Czasy te upamiętniały stojące tu gdzieniegdzie żelazne wagoniki, pełne drobnych kawałków węgla, mosiężne rzeźby górników i koni pociągowych oraz stare wyciągi, kołowrotki, potężne wiertła i rury, którymi dostarczano tutaj niegdyś wodę. Jakże ciężka musiała być praca w takich warunkach! Z jakim trudem musiało przebiegać wykonanie siłami ludzkimi, bez użycia elektryczności, tych wszystkich wwiertów, wykopów i tuneli! – dumaliśmy z Cezarym zwiedzając ten głęboki, niedostępny wąwóz.
Przez kilka
godzin spacerowaliśmy sobie po tym dzikim, przepięknym świecie...
Aż nadeszła pora skorzystania z przejazdu następną tutejszą atrakcją – kolejką linową Scenic Cableway. To ścieżka, którą cały czas się przemieszczaliśmy doprowadziła nas do stacji, skąd owa kolejka wyprawiała się w górę, na skraj wąwozu. I już za chwilę przejeżdżaliśmy powoli, a właściwie przepływaliśmy tą podniebną kolejką ponad przepaściami, w pobliżu stojących pionowo, wielkich, pomarańczowo-szarych skał piaskowca, nad wielkim, wielokondygnacyjnym, pełnym imponujących kaskad, wodospadem.
Spoglądaliśmy w dół z głęboką wiarą, że kolejka się nie urwie i dowiezie nas bezpiecznie na miejsce. A ona nie tylko dowiozła nas w stanie nienaruszonym na górę, ale w kilka minut potem zwiozła nas znowu w dół. Później znowu czekał nas przyjemny, półgodzinny spacer dnem zielonej doliny. Tym razem, żeby trochę odetchnąć po przeżytych emocjach schroniliśmy się w cieniu, na ławeczce i wdychaliśmy wszechobecny tutaj przyjemny zapach kory drzewnej, ściółki leśnej, paproci i eukaliptusów.
Aż nadeszła pora skorzystania z przejazdu następną tutejszą atrakcją – kolejką linową Scenic Cableway. To ścieżka, którą cały czas się przemieszczaliśmy doprowadziła nas do stacji, skąd owa kolejka wyprawiała się w górę, na skraj wąwozu. I już za chwilę przejeżdżaliśmy powoli, a właściwie przepływaliśmy tą podniebną kolejką ponad przepaściami, w pobliżu stojących pionowo, wielkich, pomarańczowo-szarych skał piaskowca, nad wielkim, wielokondygnacyjnym, pełnym imponujących kaskad, wodospadem.
Spoglądaliśmy w dół z głęboką wiarą, że kolejka się nie urwie i dowiezie nas bezpiecznie na miejsce. A ona nie tylko dowiozła nas w stanie nienaruszonym na górę, ale w kilka minut potem zwiozła nas znowu w dół. Później znowu czekał nas przyjemny, półgodzinny spacer dnem zielonej doliny. Tym razem, żeby trochę odetchnąć po przeżytych emocjach schroniliśmy się w cieniu, na ławeczce i wdychaliśmy wszechobecny tutaj przyjemny zapach kory drzewnej, ściółki leśnej, paproci i eukaliptusów.
Po krótkim
odpoczynku ponownie wjechaliśmy na górę jako pasażerowie zapierającej dech w
piersiach, szalonej kolejki szynowej Scenic Railway. W ten sposób dostaliśmy się do znanego nam
już centrum informacyjnego, po dawnemu pełnego ludzi, dźwięków i zapachów.
Skwapliwie skorzystaliśmy z toalety. Zrobiliśmy też sobie kilka zdjęć przy
siedzącym manekinie, przedstawiającym dzikiego Aborygena.
A ponieważ czekał nas przejazd jeszcze jedną kolejką, to znów musieliśmy ustawić się wśród innych turystów w wyznaczonym do tego miejscu. Miejsce nie było najlepsze, gdyż znajdowało się pod przeźroczystym, szklanym dachem, a dostęp świeżego powietrza był tutaj minimalny. Tak więc po pół godzinie takiego stania, tak jak reszta oczekujących, byliśmy umęczeni upałem i duchotą a nogi nam spuchły i bolały tak, jakbyśmy nie wiadomo jak długo chodzili.
A ponieważ czekał nas przejazd jeszcze jedną kolejką, to znów musieliśmy ustawić się wśród innych turystów w wyznaczonym do tego miejscu. Miejsce nie było najlepsze, gdyż znajdowało się pod przeźroczystym, szklanym dachem, a dostęp świeżego powietrza był tutaj minimalny. Tak więc po pół godzinie takiego stania, tak jak reszta oczekujących, byliśmy umęczeni upałem i duchotą a nogi nam spuchły i bolały tak, jakbyśmy nie wiadomo jak długo chodzili.
Wreszcie
nadjechała kolejka i cudem jakimś udało nam się do niej zmieścić. A już za
moment zawiśliśmy nad przepaścią, której dna nie było widać. Kolejka poruszała
się bardzo powoli, dając podróżującym w niej szanse na dokładne obejrzenie
otoczenia oraz na zdanie sobie sprawy jak wysoko jesteśmy i jak niebezpieczne
tak naprawdę jest to wszystko. Zależni od jednej, wprawdzie bardzo mocnej,
liny...A tymczasem tam na dole skały, korony eukaliptusów, ostre, kamienne
granie, urwiska, wodospad i wielka, przerażająca głębia...
Z ulgą
wyszliśmy z kolejki i powędrowaliśmy w słońcu szlakami nad krawędzią doliny
Jamison. Potem Cezary zatrzymał się i postanowił obserwować okiem swojej kamery
podniebny przejazd naszej kolejki a ja poszłam sama dalej szukając godnych
sfotografowania miejsc. Wędrowałam sobie kamiennymi schodkami w górę i
docierałam do wąskich lecz dobrze zabezpieczonych barierkami, skrajów urwisk, z
których rozciągały się widoki na przeciwległe skały, na kaskady wodne, na
przepaście. Widziałam mnóstwo maleńkich jaszczurek, umykających błyskawicznie
spod moich stóp.
Obserwowałam błyszczące zielono turkusowym blaskiem żuczki, maszerujące spokojnie wzdłuż ścieżki. Spotkałam grupkę Arabów, którzy siedząc w cieniu nawisu skalnego, rozmawiali o czymś głośno i gestykulowali gwałtownie. Dziwne było widzieć w takim oddalonym od cywilizacji miejscu tych odzianych w turbany mężczyzn i otulone od stóp do głów kobiety, trzymające na rękach małe, wielkookie, czarnowłose dzieci. Wyglądali tutaj, jak żywcem przeniesieni z baśni tysiąca i jednej nocy. Jednakże, jak widać, ich niezmienne tradycje i normy obyczajowe nie zakazywały im turystyki, czego dowodem była ich obecność tutaj.
Obserwowałam błyszczące zielono turkusowym blaskiem żuczki, maszerujące spokojnie wzdłuż ścieżki. Spotkałam grupkę Arabów, którzy siedząc w cieniu nawisu skalnego, rozmawiali o czymś głośno i gestykulowali gwałtownie. Dziwne było widzieć w takim oddalonym od cywilizacji miejscu tych odzianych w turbany mężczyzn i otulone od stóp do głów kobiety, trzymające na rękach małe, wielkookie, czarnowłose dzieci. Wyglądali tutaj, jak żywcem przeniesieni z baśni tysiąca i jednej nocy. Jednakże, jak widać, ich niezmienne tradycje i normy obyczajowe nie zakazywały im turystyki, czego dowodem była ich obecność tutaj.
Wróciłam szybko
do czekającego na mnie i niepokojącego się moim losem męża. No tak, te wysokie
góry obfitować mogły w szereg niespodzianek w rodzaju, obsuwających się skał,
spadających z wysoka kamieni, nagłych przepaści pod nogami. A dzisiejszego,
gorącego dnia, mnie jasnoskórej, lekkomyślnej babie groziło także zwykłe
porażenie słoneczne, gdyż zapomniałam wziąć z samochodu mego płóciennego, zielonego
kapelusika i przez cały dzionek beztrosko sobie wędrowałam z rozgrzaną głową
pośród tego falującego od gorąca powietrza.
Jak na razie,
czułam się jednak całkiem dobrze, więc ucałowawszy rozgrzane policzki mojego
troskliwego męża i chwyciwszy jego dłoń udałam się wraz z nim na stację
kolejki, by po raz ostatni odbyć tę niesamowitą, nadprzepastną jazdę.
Ale na stacji
okazało się, że nasze czekanie potrwać może i dobrą godzinę. Ludzi przed nami
było mnóstwo, a przecież taki napowietrzny wagonik pomieścić może określoną
liczbę pasażerów. Staliśmy więc tak cierpliwie w pełnym słońcu i oczekiwaliśmy
jak na zbawienie momentu, gdy dane nam będzie wsiąść do kolejki. Upał był wręcz nieznośny a promienie
słoneczne centralnie mierzyły wprost w czubki naszych rozgrzanych głów.
Wreszcie z dużego foldera turystycznego zrobiłam sobie kapelusik, bo miałam już
wrażenie, że jeśli jakoś się nie ochronię, to zaraz mój mózg się zagotuje. Na
szczęście niedługo potem nadpłynęła skądś cudowna, zbawcza chmura i zalał nas
przyjemny, niosący ulgę cień.
Tę ulgę poczuła
też najwyraźniej stojąca przed nami grupka młodych Japończyków, bo oto Ci milczący
do tej pory, chłopcy i dziewczęta, śmiejąc się radośnie zaczęli dokazywać,
żartować, bawić się w gry podobne do znanych nam, polskich gier, wyliczanek.
Kto wygra? Kamień, papier, czy nożyce? Kto ma szybszy refleks? Kto przewidzi, w
jaki kształt ułoży się dłoń przeciwnika? A za każdą wygraną głośne klaśnięcie i
towarzyszący mu, wybuch śmiechu...Chociaż nie znamy japońskiego języka, to
doskonale rozumieliśmy, o co chodzi. Tak samo zresztą, jak reszta kolejkowej
braci, która jak jeden mąż porzuciła swój znużony, obojętny wyraz twarzy i teraz,
z wesołą ciekawością przypatrywała się Japończykom. W ten sposób, przyglądając
się z hipnotyczną fascynacją, nie znającym zmęczenia młodym, radosnym, potomkom
samurajów, dotrwaliśmy do przyjazdu naszej kolejki linowej. Powrotna droga nią
była już tylko bladym wspomnieniem poprzednich wrażeń a my myśleliśmy już
głównie o tym, jak spędzić dalszy ciąg dnia.
Pojechaliśmy
szosą, prowadzącą wzdłuż grani wąwozu i zatrzymaliśmy się kilkanaście
kilometrów dalej, żeby sobie coś zjeść. Ze smakiem zajadaliśmy przygotowane
tego ranka, jeszcze w Katoombskim motelu kanapki z wędliną i żółtym serem. A
jedząc, podziwialiśmy widoki na przeciwległe góry i doliny. A nie tylko my
wpadliśmy na taki piknikowy pomysł. W naszym sąsiedztwie biesiadowało troje
młodych Niemców. Tylko, że oni, w przeciwieństwie do nas, przyszykowali sobie
na miejscu cały obiad. Przy pomocy turystycznego palnika gazowego ugotowali
sobie spagetti, przygrzali sos i już po kilku minutach siedząc na własnych,
wygodnych krzesełkach turystycznych i przy stoliczku zajadali te wonne
smakołyki a nam ślinka aż ciekła. A za jakiś czas podjechały swoim commodorem
dwie czerstwe, starsze panie, prawdopodobnie Australijki i też wyciągnęły z
samochodu jakieś smakowite bułki, a potem spacerowały sobie w pobliżu i
serdecznie zagadywały a to do nas a to do owych Niemców.
Jest jakaś
sympatyczna, niezobowiązująca więź między turystami, między osobami
napotykającymi się przypadkowo na szlakach. Ta więź sprawia, że obcy przecież
sobie ludzie, witają się serdecznie, wymieniają uwagi o tym, co jest ciekawego
w okolicy do zobaczenia, uśmiechają się do siebie a nawet pomagają wzajemnie,
jeśli zajdzie taka potrzeba. Nikt w takich okolicznościach nie burczy, nie
udaje, że nie słyszy, co się do niego mówi. To zupełnie co innego niż życie w
wielkim mieście, gdzie tłum ludzi na ulicy jest zupełnie bezosobową masą, prącą
tylko do przodu i nie zauważającą potrzeb i uczuć innych. Turysta, już z racji
tego, że jest na urlopie, a więc czuje się odprężony i otwarty na świat zmienia
swe codzienne zachowanie. A do tego wszystko wokół wydaje się piękniejsze, niż
na co dzień, bardziej beztroskie, kolorowsze. Człowiek pozbywa się zwykłych
swoich uprzedzeń i samoograniczeń i po prostu stara się cieszyć życiem i
dostrzegać przy tym bliźnich, zauważać ich podobieństwo do siebie. Namiastkę
tego wszystkiego dostrzegałam także i w Polsce, na szlakach górskich, gdzie
wciąż praktykuje się wzajemne pozdrawianie się. Jednakże tu, w Australii
spotkałam się z nieznaną wcześniej życzliwością, otwartością, poczuciem humoru.
I chyba to wszystko nie było udawane...
Przed odjazdem stamtąd pomachaliśmy serdecznie Niemcom i Australijkom i z uśmiechem na ustach ruszyliśmy przed siebie. Zbliżała się już godzina piąta a my chcieliśmy jeszcze zobaczyć wspaniałe, widokowe urwisko leżące w pobliżu miasteczka Blackheath. Poza tym nie mieliśmy jeszcze żadnych, skonkretyzowanych wyobrażeń na temat tego, co będziemy jeszcze dziś robić, gdzie będziemy spać.
Przed odjazdem stamtąd pomachaliśmy serdecznie Niemcom i Australijkom i z uśmiechem na ustach ruszyliśmy przed siebie. Zbliżała się już godzina piąta a my chcieliśmy jeszcze zobaczyć wspaniałe, widokowe urwisko leżące w pobliżu miasteczka Blackheath. Poza tym nie mieliśmy jeszcze żadnych, skonkretyzowanych wyobrażeń na temat tego, co będziemy jeszcze dziś robić, gdzie będziemy spać.
Zanim
dojechaliśmy do Blackheath pogoda gwałtownie się pogorszyła. Ni stąd ni zowąd
niebo zaciągnęło się szaroburą płachtą chmur i zrobiło się bardzo zimno(a
przynajmniej ja to tak odczułam, bo po wcześniejszych trzydziestu stopniach
ciepła teraz na zewnątrz samochodu panowała temperatura trzynastu stopni
Celcjusza). I kiedy zajechaliśmy wreszcie do parku krajobrazowego w Blackheath
wychodziłam z jeepa, szczękając zębami i pragnąc jak najszybciej do niego
wrócić. Baliśmy się, że zaraz zacznie się potężna ulewa. Zresztą kilka
pojedynczych kropel już spadło na nasz samochód. Chcieliśmy to przeczekać w
centrum informacyjnym parku, ale oczywiście okazało się zamknięte (w Australii
większość sklepów i innych ważnych miejsc zamyka się o godzinie piątej!).
Wsiedliśmy więc z powrotem do samochodu i ponieważ znowu byliśmy głodni, to
podjechaliśmy do głównej ulicy miasteczka, gdzie znaleźliśmy sympatyczny bar z
pieczonymi kurczakami.
Najedzeni i
napojeni, z połową pachnącego kurczaka spakowaną na potem ruszyliśmy w drogę.
Ponieważ baliśmy się, że jak to w górach nastąpi dłuższe załamanie pogody, to
postanowiliśmy już opuścić ten rejon i przebyć tego wieczora jeszcze wiele
kilometrów. Opuszczaliśmy region Błękitnych Gór żegnani przez unoszącą się nad
nimi błękitną poświatę. Z informacji wyczytanych w folderach turystycznych
wynikało, że mgiełka owa pochodzi od unoszących się w powietrzu eukaliptusowych
olejków eterycznych. Oddalaliśmy się z tego niebieskawego, wciąż niezmiennego
mimo upływu lat raju w stronę ruchliwych
autostrad, w okolice ludne i nowoczesne. Nad nami i dookoła wisiały wielkie,
granatowe, groźne chmury. Wyglądało na to, że lada chwila lunie i góry zasłoni
kurtyna ogromnego deszczu...
Naszym
następnym celem podróży miała być Canberra, stolica Australii. Ale stąd do niej
było ponad trzysta pięćdziesiąt kilometrów i wątpliwe było byśmy tego dnia dali
radę jeszcze tyle przejechać.
I tak było
rzeczywiście. W narastającym szybko zmierzchu mijaliśmy kolejne miasteczka
wschodniego wybrzeża. Kilometry umykały nam spod kół a my robiliśmy się już znużeni. Słuchając
poleceń naszego samochodowego GPS-u, który miał nas poprowadzić trasą jak
najkrótszą do Canberry, wjechaliśmy nagle w zaskakująco górską drogę. Jeep z
mozołem zaczął się wspinać w górę. Między wyrastające znienacka przed nami
zupełnie pionowe, granitowe skały, miedzy przerażająco strome zbocza. A wokół
nas panowały ciemności nieomal egipskie. A zakręty zmieniały ni stąd ni zowąd
kierunek i kąt nachylenia o 180 stopni. I tylko czasami migały nam światła
odblaskowe po bokach jezdni. Jechaliśmy powolutku, ostrożnie i z duszą na
ramieniu. Gdybyśmy mieli pojęcie wcześniej, ze jest tam tak niebezpiecznie,
nigdy nie wjechalibyśmy na tę drogę. Myślę, że nawet w dzień jest tam trudno
przejechać a co dopiero w nocy! Strach narastał. Niewiele było widać poza
metrem, najwyżej dwoma przed nami. I tak przez kilkadziesiąt kilometrów. I
żadnych samochodów za nami ani przed nami. Ciemność, pustka, skały, kompletna
cisza wokół.
Spoglądałam na męża, jaki jest niesamowicie
skupiony i spięty, jak stara się wyprowadzić nas całych i zdrowych z tego
piekielnego, górskiego, nocnego labiryntu. Podziwiałam opanowanie i sprawność,
z jaką radził sobie z tymi ostrymi zakrętami. Ale widziałam też, jaki był
zmęczony i przerażony. Bałam się wraz z nim. Może nawet bardziej niż on sam, bo
podczas gdy Cezary patrzył wyłącznie przed siebie, ja zerkałam na boki i
czasami dostrzegałam kątem oka ciemne, nieskończone przepaści, skalne
odchłanie, mijane zbyt blisko urwiska. Usiłowałam też wyłowić wzrokiem na
poboczu jakieś tabliczki informujące o końcu drogi, albo o zbliżającej się
miejscowości. To byłaby dla nas jakaś nadzieja na oddech, na odpoczynek po tym
straszliwie górskim, rodem z horroru, maratonie.
Wreszcie udało
się nam wyjechać na prostą drogę i obiecaliśmy sobie, iż w najbliższej miejscowości
znajdziemy jakiś motel i przenocujemy. Po kilkunastu kilometrach dojrzeliśmy w
miasteczku Robertson maleńki, zachęcająco oświetlony motelik i tu się z ulgą
zatrzymaliśmy. Od właścicieli motelu dowiedzieliśmy się, jak nazywała się nasza
górska przeprawa (Albion Park i Macquarie Pass National Park) i że są pełni
podziwu, iż udało się nam tamtędy bez szwanku przejechać. Podobno nawet
miejscowi unikają jak mogą nocnych eskapad w tamte okolice. Naprawdę mieliśmy
więcej szczęścia niż rozumu!
Szybko
poszliśmy na spoczynek. Ułożyliśmy się w wygodnej pościeli, długo jeszcze
rozpamiętując przeżycia tego wieczoru. W głowie kłębiły się silne emocje, w
mięśniach coś bolało od niedawnego napięcia. Ja, jak to często ze mną bywa, miałam problem
z pogrążeniem się w błogich odmętach nieświadomego niebytu. A gdy wreszcie po
dłuższym czasie udało mi się usnąć, to śniłam o okropnie krętych, górskich
drogach, o spadaniu w ciemność, o lęku dławiącym w gardle i bezlitośnie
ściskającym serce.
Obudziłam się ze szlochem... Uspokoił mnie miarowy oddech Cezarego i śpiew nocnych ptaków za oknem. Długo potem leżałam bezsennie wpatrując się w ciemność. Wreszcie nad ranem, przytulona do miękkiej poduszki, zasnęłam, nie śniąc już teraz, na szczęście, o niczym....
Obudziłam się ze szlochem... Uspokoił mnie miarowy oddech Cezarego i śpiew nocnych ptaków za oknem. Długo potem leżałam bezsennie wpatrując się w ciemność. Wreszcie nad ranem, przytulona do miękkiej poduszki, zasnęłam, nie śniąc już teraz, na szczęście, o niczym....
Witaj stały czytelniku z Rosji!!!
Jak w jurajskim parku - te olbrzymie paprocie, mam wrażenie, ze chowają się za nimi dinozaury:)
OdpowiedzUsuńPaprocie, jak drzewa!A drzewa, jak góry! A człowiek maleńki jakby go w ogóle nie było.Wszystko jak miliony lat temu...:-))
UsuńCos dla mnie! Kolejki gorskie, przepascie, krete drogi gorskie w nocy - miodzio!
OdpowiedzUsuńA mnie jest ciezko wejsc na drabine, taki mam lek wysokosci. Mimo calego uroku okolic, jakie bylo Wam dane zwiedzic tego dnia, dzisiejsza wycieczka zupelnie sie dla mnie nie nadaje. Zdjecia sa jak zwykle, przepieknej urody, ale na ich ogladaniu poprzestane.
To może cie sobie z Cezarym podać ręce! On nawet na film akcji nie może patrzeć, w którym dzielny Bruce Willis łazi po dachu wieżowca!
UsuńA ja, jak kozica sobie po graniach Błekitnych gór biegałam i dopiero nocna przejażdżka skalistym parkiem w ciemnosciach rozwaliła mnie psychicznie!
Wejsc, to jeszcze wleze, ale sciagac na dol mnie beda dzwigiem.
UsuńI niech Cezary nie bedzie taki skromny, skoro dal sobie rade na tych serpentynach po ciemku. Ja dodatkowo cierpie na kurza slepote i w nocy poza miastem nie jezdze w ogole.
Cezary wychodzi po prostu z założenia, że jak trzeba coś zrobić, to trzeba. I choćby gwiazdy z nieba leciały, to jak się zaweźmie, wszystkiego dokona.
UsuńPamiętasz, jak pisał o rozbieraniu naszej stodoły? Na jej szczycie, kilka metrow nad ziemią, dokonywał istnych ekwilibrystyk, balansując na cienkich deskach, mając w jednej ręce piłę łańcuchową a w drugiej młotek.
To była taka jego autoterapia. Klin klinem. Od tej pory znacznie mniej boi się wysokości.Ale nadal wychodzi z pokoju by niby to napić sie czegoś,gdy Bruce tak sobie wisi na krawędzi dachu i majta nogami trzydzieści metrów nad ziemią!
Moja srednia majtala nogami w otwartym oknie na 3 pietrze, siedzac na parapecie. Miala wtedy ok 3 lata. Ja pobilam wszelkie rekordy sprintu po schodach w gore, zdjelam ja i wtluklam na dupsko, za swoj strach i dla pamietnosci, zeby nigdy wiecej tego nie robila.
UsuńNie dziwię sie, ze tak zareagowałaś! Toż od tragedii był tylko krok! Jak mniemam, własnie tamto wydarzenie stało się początkiem twej traumy związanej z lękiem wysokości?
UsuńNie, zawsze tak mialam, a lanie bylo z powodu mojej traumy. Wstyd mi.
UsuńAcha! Ale wiesz - Twoja córka na pewno szybko o laniu zapomniała, a gdyby coś jej się wówczas stało, Ty nie zapomniałabyś o tym nigdy. A więc mniejsze zło zapobiegło dużo, dużo wiekszemu.
UsuńNie martw sie i nie wstydaj - było się przecież o co bać!
A nawiasem mówiąc, chyba każdy z nas - rodziców - ma sobie coś sobie zarzucenia, bo coś można było lepiej, inaczej, rozumniej. Mądry Polak po szkodzie!
Najważniejsze, że dzieci nam wybaczyły i wyrosły na zdrowych, mądrych ludzi (mimo wyskoków szalonych mamusiek!:-))
Ja moge byc z moich corek dumna. Wiec chyba moje bledy wychowawcze nie byly az tak straszne.
UsuńDobrej nocki Wam zycze.
I to jest najważniejsze! Wszystko co robimy, robimy dla dobra dzieci. i przeważnie wychodzi im to na dobre. A poza tym każdy ma prawo do błędów a miłość Ci wszystko wybaczy!
UsuńŚpij dobrze Panterko i wypocznij sobie przed kolejnym dzionkiem!
Dobranoc!:-)
A dlaczego po dzisiejszym odcinku
OdpowiedzUsuńnie jest napisane "cdn"??
Ja bym tak mogła czytać i czytać...
Dzięki, Olu, za podzielenie się
Waszymi przygodami i wspomnieniami.
Nigdy nie miałam okazji dotrzeć
do Australii, ale teraz czuję się,
jakbym tam trochę była :)
Mar! Powiem Ci w tajemnicy, że jeszcze cztery odcinki tej opowieści czekają na publikację.Zaczęłam mieć jednak ostatnio wątpliwości czy nie za dużo już tej Australii?
UsuńAle skoro Tobie się podoba i nadal masz ochotę na więcej, to polecę dalej i pokażę wszystko do końca!:-)
Pokaż!
UsuńJestem bardzo ciekawa, co było
dalej? Droga powrotna?
Tak zwane "to samo,
tylko w drugą stronę",
które jednak nigdy nie jest
takie samo...
Droga powrotna, ale inną drogą - naokoło! Takie mamy upodobanie z Cezarym by starać się nie wracać tymi samymi ściezkami. Zawsze sobie coś ciekawego wynajdziemy - choćby to miało drogę wydłużać, komplikować i gmatwać. Nawet tutaj, w naszych górach wciąz pakujemy się tam, gdzie od dawna nikt nie postawił stopy...I to jest właśnie najciekawsze!
UsuńOlu! Dziekuje Wam bardzo za ta piekna opowiesc, Ty piszesz, a Cezary jest caly czas obok Ciebie. Blue Mountains moglabym porownac do amerykanskiego Grand Canyon, tlumy ludzi chcacych zobaczyc cos niezwyklego, zjawiskowego.
OdpowiedzUsuńOj, pieknie tam, pieknie. I Wiesz, mnie rowniez cieszy ta serdecznosc obcych mijajacych sie ludzi, zwykle pozdrowienie, usmiech i swiat jest piekniejszy.
Dlatego kocham ta "Moja Ameryke" w ktorej mieszkam, za takie zwykle i proste gesty, typu; zapytanie jak sie masz, co slychac.
Nikt na nikogo nie warczy, ludzie sa mili i serdeczni i nawet jesli to nie jest takie szczere od serca, jest to bardzo mile.
Musze Ci sie przyznac, ze zawsze czytam komentarze i jak napisalas o leku wysokosci Cezarego, od razu pomyslalam o Waszej stodole:)
Jak dzielnie pokonal swoj lek, jestescie niesamowici. I nie jest to, slodzenie, ani jakies miodowanie.
Lubie Was, i bede tutaj zagladala w kazdej wolnej chwili.
Pozdrawaim Was, zajadajac chleb ze smalcem:) Smalec sama zrobilam z cebulka, zesmazonym jabluszkiem, majerankiem i innymi przyprawami, chleba jeszcze sama nie upieklam:(
Wyobrażenie smaku i zapachu Twego smalcu sprawiło, ze mam teraz pełne usta sliny...A tu noc i nie pora na obżarstwo przecież!
UsuńChlebek jeszcze zdążysz upiec. Już wiesz, że nie jest to wcale takie trudne, prawda? A jak pierwszy Ci się uda, to już polecisz z następnymi bezstresowo!
No właśnie - ta serdecznosć obcych ludzi, których spotykamy na swojej drodze. To takie fajne, a takie wciąz rzadkie tutaj, w Polsce. Juz sie parę razy niemile zdziwiłam, jak jakaś urzędniczka czy ekspedientka cos tam do mnie nieprzyjemnie burczały, podczas gdy ja się do nich usmiechałam i próbowałam zagaić sympatyczną konwersację. W ich zachowaniach wciaz pokutują jeszcze demony socjalizmu, niestety.
Najmilsi, najbardziej otwarci są ludzie na wsiach. Potrafią usmiechać sie serdecznie i witać ludzi, czym chata bogata!
Dumna jestem z Cezarego, ze sobie tak dzielnie radzi ze swoim lękiem wysokości.Nie poddaje się i często sam wynajduje okazje, by zmierzyć sie ze swoim "demonem".
Miła Ataner! Cieszymy sie zawsze z każdej Twojej wizyty. Wczytujemy sie z ciekawością i uśmiechem w Twoje słowa i myślimy sobie, ze gdzieś tam, w kraju Apaczów zyje sobie sympatyczna, wrazliwa dziewczyna z Polski, która choć tak daleko, to jednak tak blisko jest nas!:-))
Ściskamy Cie bardzo serdecznie i przesyłamy mnóstwo ciepłych myśli!:-))
Nic dodac, nic ujac, a na rosol z kaczki i tak sie wprosze, a co!
UsuńKolorowych snow Wam zycze, i bede Was meczyc:))))
A męcz, męcz nas na zdrowie!Taka męka to sam miodzik!:-) A kiedyś może zmęczymy razem rosół i parę jeszcze innych pysznych rzeczy.
UsuńA póki co, juz wkrótce zmęczeni spatki pójdziemy...
I Tobie dobrej nocy życzymy Ataner oraz miłego następnego dzionka!:-))
Dzięki za kolejną cudną wycieczkę.
OdpowiedzUsuńDzięki Dorotko, że nam w niej towarzyszysz!:-))
UsuńJa bym się bała jechać taką kolejką ale kto wie ...
OdpowiedzUsuńTo prawda że nieraz między turystami wytwarza się specjalna więź , pamiętam jak sama chodziłam kiedyś po górach to byłam na początku wielce zdziwiona jak ktoś mnie pozdrawiał cześć lub Szczęść Boże ale widać wszędzie nie raz tak bywa :)
Rzeźby z legendy robią wrażenie :)
Najgorsza dla mnie była ta kolejka szynowa, bo jechało sie w głąb długiego, ciemnego tunelu prawie pod kątem prostym!
OdpowiedzUsuńA ta więź między turystami na szlakach to coś cudownego.Ludzie w górach są naprawdę "ludźmi" a nie robotami pędzącymi gdzieś i nie zwracającymi uwagi na innych...
I rzeźby trzech sióstr były niesamowicie piekne. Takie rzeczywiste i pełne zaklętych w nich uczuć!:-)
Niezwykłą kolejka i wycieczka w niznane.
OdpowiedzUsuńTrochę strasznie tam było, ale pięknie!
Usuń