Następnego dnia
rano, zaopatrzeni w mapy i im tak naprawdę oraz drogowskazom ufający, wyruszyliśmy
w dalszą drogę do Canberry. Po wieczornych doświadczeniach z jazdą za głosem
mało rozumnego, za nic mającego niebezpieczeństwa Gps-u, dzisiaj chcieliśmy
spokojnie i bezpiecznie dojechać do stolicy Australii. Zorientowaliśmy się, że
znajdujemy się na terenie przepięknych, zróżnicowanych widokowo Południowych
Wyżyn ( Southern Highlands). Otaczały
nas góry i doliny, będące jednym z ulubionych, wypoczynkowych miejsc
Sydneyczyków. Mijane, brązowe tablice informacyjne zapowiadały przeróżne,
miejscowe atrakcje turystyczne: wąwozy, wodospady, punkty widokowe, miejsca
przeznaczone do górskich wędrówek i wspinaczek, jaskinie i groty. To wszystko
na pewno było warte zobaczenia, nie zamierzaliśmy się jednak zatrzymywać więcej
w tych okolicach, chcąc dojechać wreszcie do Canberry i zostać tam tego dnia
jak najdłużej. Po raz kolejny okazało się, że Australia jest tak rozległa, tak
zaskakująca i tak ciekawa turystycznie, ze życia by nam nie starczyło na
zobaczenie wszystkiego...
Obraliśmy sobie
trasę wiodącą tuż obok miasta Goulburn. Przed nami było jeszcze ponad sto
kilometrów do przebycia. Dzień zapowiadał się na bardzo słoneczny i ciepły. A
nam jechało się prosto i przyjemnie szeroką i wiodącą na zmianę wyżynami i
dolinami autostradą. Duża część drogi do Canberry przebiegała wzdłuż ogromnego
lecz wyschniętego zupełnie jeziora Lake George. I to przy nim właśnie zachęciła
nas do zatrzymania tabliczka z napisem: „Enjoy a refreshing break with Free
Bushells coffe and tea”. Oznaczało to, że na najbliższym parkingu można się
zupełnie za darmo napić kawy i herbaty. Podobno policja australijska co jakiś
czas organizowała takie pomysłowe akcje w różnych częściach kraju. Akcje te
służyły zapewne bezpiecznej jeździe kierowców oraz zyskaniu ich przychylności
wobec policji i władz stanowych. Dobrze napić się gorącej kawy nawet w tak
ciepły dzień....Dobrze się pobudzić do życia zawartą w niej kofeiną i cukrem. A
ten pomysł z bezpłatną kawą jest jakimś rodzajem zapobiegania wypadkom
spowodowanym sennością kierowców, wynikającą ze zbyt długiej i monotonnej jazdy
tymi wprawdzie komfortowymi w większości, ale też bardzo nużącymi, bo długimi,
trasami. Pomysł świetny i godzien rozpropagowania w każdym kraju. Przecież
lepiej jest zapobiegać, niż leczyć lub, co gorsza, zbierać szczątki kolejnej
ofiary jakiejś kolizji drogowej...
Z ochotą
wypiliśmy z Cezarym kilka, bardzo słabych, ale i tak smacznych kaw ( ach, któż by
narzekał na gratisowe napoje?!). Przegryźliśmy ten napitek słodkimi, także
darmowo tu rozdawanymi herbatniczkami. Dużo ludzi zatrzymywało się w tym czasie
na parkingu i przechadzało się po nim leniwie i spokojnie, popijając swoje kawy
i herbaty. Zresztą nic dziwnego – wszystko, co jest darmowe, przyciąga
tłumy...Miły jest taki nieoczekiwany, lekki piknik...Miło jest rozprostować
kości, skorzystać z czystej toalety, zrobić kilka zdjęć...
A poza tym przyjemnie spacerowało się w tym miejscu wzdłuż widoku na Lake George i podziwiało pobliskie góry oraz ogromne, pastwiska pełne krów i owiec, rozpościerające się na miejscu dawnego jeziora...
A poza tym przyjemnie spacerowało się w tym miejscu wzdłuż widoku na Lake George i podziwiało pobliskie góry oraz ogromne, pastwiska pełne krów i owiec, rozpościerające się na miejscu dawnego jeziora...
Ale oto ruszamy
już dalej, bo Canberra tuż tuż. Zupełnie niedawno dowiedziałam się z
internetowej strony prowadzonej przez Polaków, dlaczego to Canberra a nie
Melbourne czy Sydney jest stolicą kraju. Napisano tam, że prawie sto lat temu trwały na
ten temat w Australii burzliwie obrady i namysły. Ze względu na dobry klimat
oraz korzystne pod względem strategicznym i obronnym położenie wygrała leżąca nad
rzeką Molonglo, w Alpach Australijskich, na obszarze obecnego Australijskiego Terytorium
Stołecznego, Canberra. Zresztą już dawno temu miejsce to było bardzo ważne dla
dzikich plemion zamieszkujących te okolice. Tutaj odbywały się kiedyś doroczne
spotkania aborygeńskich ludów. Spotkania grupujące smakoszy ciem Bugung,
właśnie tędy masowo migrujących. Canberrę, jako stolicę kraju, założono w 1911
roku i postanowiono, że będzie ona przestrzenna, zielona, pełna ogrodów i
parków.
Byłam ciekawa inności
tego miasta. Mogłam je już porównać z największymi, australijskimi
aglomeracjami oraz ze średniej wielkości miasteczkami. Czy jakoś będzie do nich
podobna?
Nie, nie była
do nich podobna! I całe szczęście, bo często oglądając australijskie miasta
zdumiewałam się ich monotonii i mało ciekawej, zagęszczonej zabudowie.
Wyglądało to dla mnie tak, jak gdyby ten ogromny kraj żałował miejsca na szerszą,
ciekawszą architektonicznie zabudowę. I jak gdyby ważne tu były tylko fasady, a
nie funkcjonalność i prawdziwe piękno budynków. Wszędzie przy głównych ulicach niby
to kolorowo i malowniczo, ale tak naprawdę to, jak na sztucznych dekoracjach z
filmów o dzikim zachodzie. Bo z tyłu tkwią często niezmienne od lat obmierzłe rudery,
smrodliwe podwórka, smutek ukrytych zapleczy i rupieciarni.
Ileż to razy
widziałam dziwnie ciasno lecz przy tym uważanych za luksusowo pobudowanych osiedli,
pełnych podobnych do siebie, jak dwie krople wody domeczków, wraz z
przylegającymi do nich ogródkami, nie większymi niż metr na metr. A wystarczyło
tylko opuścić granice danego miasta, by zobaczyć za nim setki hektarów pustych
pól i nieużytków. Czy wszystko to czekało na jakiegoś genialnego architekta i
jego wspaniały plan zabudowania przestrzennego? Czyżby Australijczycy nie
potrzebowali na co dzień przestrzeni? Może już zdążyli się nią nasycić i teraz
do szczęścia wystarczał im mały, niczym nie wyróżniający się domeczek i
samochód? Bezpieczna, maleńka, niezmienna codzienność przeciętnego mieszkańca
miasta...
Tak sobie
rozmyślałam, gdy tymczasem wjeżdżaliśmy już do centrum Canberry. Otaczały nas w
większości białe lub bardzo jasne w kolorycie, średniej wysokości budynki
okolone zielonymi skwerami i trawnikami. Nie była to owa niska, monotonna
zabudowa, do jakiej przyzwyczaiłam się, oglądając peryferia innych miast. Nie
były to przytłaczającej wielkości wieżowce, jakich pełno chociażby w Melbourne.
Stały tu pogodne, kilkupiętrowe domy mieszkalne oraz wkomponowane w pejzaż
biurowce. A wokół przebiegały szerokie
przejścia i przejazdy. Nie istniał tu żaden ścisk zbyt ciasno zabudowanych
uliczek, przylepionych do siebie nieskładnie sklepów i marketów. Miasto było
wybudowane z prawdziwym smakiem i rozmachem. I wszystko to bardzo przypominało
mi zabudowę Tychów, dużego, śląskiego miasta.Canberra to miasto tak samo jasne, czyste i
nowoczesne a poza tym przyjazne dla turystów i tamtejszych mieszkańców. Żadnego
zagmatwania architektonicznego. Żadnych korków na drogach. A w tle cały czas
widoczne góry i rozległe pola. Wprost chciało się mi się oddychać pełną
piersią!
W mieszczącym
się przy wjeździe do miasta punkcie informacyjnym otrzymaliśmy plan Canberry i
teraz prosto, beż żadnych kłopotów jechaliśmy w stronę najważniejszego w nim
punktu – siedziby parlamentu australijskiego. Sam misterny rysunek leżącego na
moich kolanach planu miasta był zachwycający. Patrząc na niego podziwiałam
dookoła centralnie położonego jeziora Lake Burley-Griffin, rozpościerające się
promieniście i malowniczo ulice.
Właśnie
przejeżdżaliśmy przez owo jezioro. Po jego niebieskim bezkresie płynęły kajaki,
stateczki i łódeczki. Pachniało czystością i świeżo ściętą trawą. Alejkami, tuż
nad jeziorem spacerowały sobie pogodnie młode matki z małymi dziećmi w wózkach,
jeździli rowerzyści, śmigali rolkarze i wrotkarze odziani w kolorowe,
obowiązkowe w Australii kaski. A dalej widoczne było porosłe zadbanym
trawnikiem rondo, a po jego przejechaniu zobaczyliśmy wyraźnie parlamentarny
trójkąt, wokół którego, na wielkim placu, umiejscowione były najważniejsze
budynki rządowe.
Zaparkowaliśmy
jeepa w podziemnym, chłodnym parkingu i wkroczyliśmy na teren należący do
parlamentu. Znowu dominującymi kolorami była tu biel zabudowań, zieleń trawników,
jasny brąz chodników oraz lazurowy błękit, płasko rozpościerających się, zupełnie
nietypowych fontann. Dookoła spokój, niczym nie zakłócona przestrzeń i z daleka
dobiegający szmer rozmów wielu turystów, spragnionych, tak jak my, zwiedzenia
tego miejsca.
I oto kolejne,
bardzo przyjemne zaskoczenie. Do parlamentu australijskiego może wejść każdy
człowiek z ulicy. Nie trzeba się wcześniej umawiać, załatwiać jakiejś
przepustki, kupować biletów czy dołączać się chcąc nie chcąc do zorganizowanej grupy
wycieczkowej. Wkrótce po wejściu przechodzi się przez specjalną bramkę z
wykrywaczem metali i to wszystko. Koniec formalności. Potem już w dowolnym
tempie można sobie jak się chce i gdzie się chce zajrzeć w prawie każdy
zakamarek parlamentu.
Wjeżdża się
windą na górę i oto już zaczyna się spacer wzdłuż jasnych, długich korytarzy
pełnych obrazów, pamiątek w gablotkach, punktów informacyjnych. Ogląda się sale
obrad i posiedzeń. Przyjemnie jest usiąść sobie na wygodnych fotelach na
galerii, odpocząć, posłuchać opowiadanych przez przewodników ciekawostek o
historii tego miejsca.
Wszędzie, rzecz jasna, można zrobić sobie zdjęcie. Wszystkiemu można przypatrzeć się z bliska a nawet dotknąć. Wjechaliśmy nawet na sam dach, skąd podziwiać można było nieomal całe miasto. Dostrzegliśmy stamtąd mieszczącą się niedaleko dzielnicę dyplomatyczną a w niej kolorowe dachy ambasad.
A dookoła nas błyszczały wspaniale w słońcu oszklone, trójkątne szczyty wieżyczek parlamentu. Nieopodal balustrady, na trawniku, na środku dachu jacyś beztroscy młodzi ludzie wylegiwali się i radośnie wystawiali do opalania twarze. Luz, spokój, uśmiech napotykanych tu ludzi mówił nam, że dobrze się tu czują i że chyba często spędzają tu czas.
Wszędzie, rzecz jasna, można zrobić sobie zdjęcie. Wszystkiemu można przypatrzeć się z bliska a nawet dotknąć. Wjechaliśmy nawet na sam dach, skąd podziwiać można było nieomal całe miasto. Dostrzegliśmy stamtąd mieszczącą się niedaleko dzielnicę dyplomatyczną a w niej kolorowe dachy ambasad.
A dookoła nas błyszczały wspaniale w słońcu oszklone, trójkątne szczyty wieżyczek parlamentu. Nieopodal balustrady, na trawniku, na środku dachu jacyś beztroscy młodzi ludzie wylegiwali się i radośnie wystawiali do opalania twarze. Luz, spokój, uśmiech napotykanych tu ludzi mówił nam, że dobrze się tu czują i że chyba często spędzają tu czas.
Ponieważ
przybyliśmy tu z Cezarym w czasie weekendu nie mieliśmy możliwości spotkania żadnego
polityka a tym bardziej premiera. Ich prywatne gabinety świeciły dzisiaj
pustkami. Także tętniące zazwyczaj żywymi rozmowami westybule w tym dniu
odpoczywały od namiętnych dyskusji politycznych. Tylko ze ścian spozierały na
nas wyniośle wizerunki królowych angielskich i wszystkich byłych premierów
Australii...
Natomiast zewsząd dobiegały nas ciche rozmowy i żarty turystów prowadzone w przeróżnych, czasami trudnych do zidentyfikowania językach. Spotykaliśmy grupki Hindusów, Polaków, Chińczyków i Mulatów. Widzieliśmy też pojedynczych Aborygenów i Maorysów. A po wspaniałych korytarzach biegały nie znające tresury i lęku przed dorosłymi dzieci i po prostu bawiły się w chowanego.
Natomiast zewsząd dobiegały nas ciche rozmowy i żarty turystów prowadzone w przeróżnych, czasami trudnych do zidentyfikowania językach. Spotykaliśmy grupki Hindusów, Polaków, Chińczyków i Mulatów. Widzieliśmy też pojedynczych Aborygenów i Maorysów. A po wspaniałych korytarzach biegały nie znające tresury i lęku przed dorosłymi dzieci i po prostu bawiły się w chowanego.
A gdy się już
trochę zmęczyliśmy tym zwiedzaniem usiedliśmy sobie w sejmowym barze, gdzie w międzynarodowym, wygłodniałym towarzystwie
zjedliśmy pysznego sandwicza z avokado i kurczakiem. Potem jeszcze
odwiedziliśmy miejscowy sklep z pamiątkami. A ponieważ jeszcze będąc na dachu
parlamentu dostrzegliśmy w oddali wspaniałą iglicę, wznoszącą się na
najwyższej, okolicznej górze, to teraz postanowiliśmy udać się właśnie tam.
Po drodze
zobaczyliśmy jeszcze stary budynek parlamentu, zamieniony obecnie w muzeum i
narodową galerię portretu.
Mieliśmy trochę
problemów z dojazdem do upatrzonej góry z iglicą, ale dzięki zyskanemu na
poszukiwania czasowi, błądząc w pobliżu jeziora i centrum miasta, zobaczyliśmy
wiele imponujących budynków uczelnianych, muzeów i bibliotek. Canberra to
miasto kultury, sztuki i nauki. Niewiele tu natomiast komercji i sztucznego
blichtru. To się wprost czuło, patrząc na te ulice, na witryny sklepów, na tę
nowoczesną zabudowę, na pogodne twarze przechodniów.
Wreszcie
odnaleźliśmy właściwą drogę na naszą górę i powoli wjeżdżając jej serpentynami
dostaliśmy się na jeden z najwyższych punktów w Canberrze. Była to góra Black
Mountain z mieszczącą się na jej szczycie wieżą przekaźnikową australijskiego
potentata telekomunikacyjnego, Telstry.
Kupiliśmy w kasie niedrogie bilety na wieżę i wjechaliśmy windą jeszcze wyżej, na wysokość ponad 66 metrów. Teraz już swobodnie podziwiać mogliśmy rozległe panoramy rozpościerające się na wszystkie strony Canberry i okolic.
To znaczy początkowo tylko ja podziwiałam i fotografowałam, bo mój ukochany mąż, strapiony gnębiącym go od jakiegoś czasu lękiem wysokości musiał sobie na razie stanąć z dala od tych straszliwie przepastnych, choć wspaniałych widoków i nabrać odwagi do zerknięcia w dół. Potem się jakoś do tych wysokości przyzwyczaił i zrobił wiele wspaniałych zdjęć.
Widać na nich było leżące w dole jezioro, jego kręte zakola, przylądki i wysepki, gęsty busz porastający góry oliwkową, wyblakłą zielenią, maleńkie, jakby dla mrówek, domki i ogródki, kolorowe autka mknące cieniutkim sznurem po wszystkich arteriach, leżącego pod nami miasta...
.
Kupiliśmy w kasie niedrogie bilety na wieżę i wjechaliśmy windą jeszcze wyżej, na wysokość ponad 66 metrów. Teraz już swobodnie podziwiać mogliśmy rozległe panoramy rozpościerające się na wszystkie strony Canberry i okolic.
To znaczy początkowo tylko ja podziwiałam i fotografowałam, bo mój ukochany mąż, strapiony gnębiącym go od jakiegoś czasu lękiem wysokości musiał sobie na razie stanąć z dala od tych straszliwie przepastnych, choć wspaniałych widoków i nabrać odwagi do zerknięcia w dół. Potem się jakoś do tych wysokości przyzwyczaił i zrobił wiele wspaniałych zdjęć.
Widać na nich było leżące w dole jezioro, jego kręte zakola, przylądki i wysepki, gęsty busz porastający góry oliwkową, wyblakłą zielenią, maleńkie, jakby dla mrówek, domki i ogródki, kolorowe autka mknące cieniutkim sznurem po wszystkich arteriach, leżącego pod nami miasta...
.
I to już było
wszystko, co dzisiaj mogliśmy zobaczyć w Canberrze. A ponieważ od następnego
dnia chcieliśmy rozpocząć zwiedzanie Gór Śnieżnych (Snowy Mountains) oraz Kościuszko
National Park, to dzisiaj musieliśmy dojechać do Coomy, najbliżej szlaków
górskich leżącego miasta i tam też zanocować.
Przed nami było
około 100 kilometrów skąpanej w popołudniowym słońcu drogi. Zrobiło się
naprawdę bardzo ciepło. Pootwieraliśmy wszystkie okna i szalony pęd powietrza
chciał nam powyrywać włosy z głów oraz wysuszyć całkiem gałki oczne. Natomiast
nasza zwariowana klimatyzacja wprawdzie od czasu do czasu nas chłodziła, ale i
wyła przy tym dziwacznym, bawolim jakby głosem. Sami więc już nie wiedzieliśmy
co gorsze – upał czy hałas. I jechaliśmy tak przed siebie umęczeni i spragnieni
cienistego schronienia.
Wreszcie zauważyliśmy tuż przy drodze dogodne do zatrzymania miejsce, gdzie pod małym daszkiem napiliśmy się, wyciągniętej z naszej lodówki, cudownie chłodnej wody mineralnej. Potem, jak zwykle będąc głodnymi, upiekliśmy sobie na grillu kiełbaski i jedząc odpoczywaliśmy w tej bezcennej odrobinie cienia...
Wreszcie zauważyliśmy tuż przy drodze dogodne do zatrzymania miejsce, gdzie pod małym daszkiem napiliśmy się, wyciągniętej z naszej lodówki, cudownie chłodnej wody mineralnej. Potem, jak zwykle będąc głodnymi, upiekliśmy sobie na grillu kiełbaski i jedząc odpoczywaliśmy w tej bezcennej odrobinie cienia...
zdjęcie z foldera turystycznego
A pod wieczór dotarliśmy do miasta o nazwie Cooma, gdzie zrobiwszy konieczne zakupy spożywcze i wynająwszy na jedną noc domek campingowy mogliśmy znowu odpocząć przed następnym, pełnym wrażeń i wysiłku, dniu. Samej Coomy nie oglądaliśmy, ponieważ stwierdziliśmy znużeni, że prawdopodobnie nie ma w niej nic ciekawego poza tym, ze zazwyczaj jest ona traktowana przez turystów jako miejsce odpoczynku przed następnym etapem podróży. Cooma jest też ważnym węzłem komunikacyjnym oraz bramą wjazdową na teren Gór Śnieżnych.
Spędziliśmy w niej zatem spokojną, ciepłą noc a Cooma cichutko kumkała nam do snu głosami żab, które śpiewały wielogłosowo w aborygeńskim, tajemniczym rytmie...
A pod wieczór dotarliśmy do miasta o nazwie Cooma, gdzie zrobiwszy konieczne zakupy spożywcze i wynająwszy na jedną noc domek campingowy mogliśmy znowu odpocząć przed następnym, pełnym wrażeń i wysiłku, dniu. Samej Coomy nie oglądaliśmy, ponieważ stwierdziliśmy znużeni, że prawdopodobnie nie ma w niej nic ciekawego poza tym, ze zazwyczaj jest ona traktowana przez turystów jako miejsce odpoczynku przed następnym etapem podróży. Cooma jest też ważnym węzłem komunikacyjnym oraz bramą wjazdową na teren Gór Śnieżnych.
Spędziliśmy w niej zatem spokojną, ciepłą noc a Cooma cichutko kumkała nam do snu głosami żab, które śpiewały wielogłosowo w aborygeńskim, tajemniczym rytmie...
C.d.n.
Dlaczego te dwa ostatnie zdjecia sa takie malenkie i nie da sie ich kliknieciem powiekszyc? Moze mozna to poprawic?
OdpowiedzUsuńWidok z wiezy imponujacy, nawet lek wysokosci by mi nie przeszkadzal.
Nie da sie tego poprawić, bo te dwa ostatnie to zdjęcia z foldera turystycznego i po prostu mają w powiększeniu kiepską jakość (skaner!). Ale podobały mi się jako ilustracja tego, o czym piszę, więc mimo ich braków tu je wkleiłam.
UsuńA na wieży było cudownie! Widok na wszystkie strony świata, wiatr i poczucie, że jest się ptakiem...
Kocham ogladac takie panoramy, na Wiezy Bismarcka w Getyndze siedzialam przydlugo, az mnie maz prawie sila sciagac w dol musial.
UsuńZ tej Waszej wiezy pewnie nie zlazlabym przez kilka dni.
A co z lękiem wysokości?
UsuńSlowo-klucz: barierka, do ktorej i tak blisko nie podejde ;)
UsuńRozumiem o czym piszesz - a Cezary jeszcze bardziej!
UsuńA tak zmieniając teraz temat, to czy Ty lubisz spiewać czy tylko sobie pod nosem podspiewywać - to apropos dzisiejszej "Somewhere over the rainbow"?
Ladnie w stolicy, ladnie. Odnosze wrazenie, ze tak ciszej, spokojniej.
OdpowiedzUsuńI fajne jest to, ze mozna wejsc do parlamentu tak z ulicy. Wyobrazasz sobie takie tlumy turystow w naszym polskim sejmie na Wiejskiej, bo ja jakos nie.
Pakuje sie po cichutku do bagaznika jeepa i jade dalej z Wami:)
Tak, Ataner - rzeczywiście było tam spokojnie, pogodnie, czysto i po prostu pieknie.
UsuńZnałam w Australii pewną Nowozelandke, która mieszkała kiedys w Canberrze przez kilka lat. I zwierzyła mi sie, że to było najcudowniejsze i najprzyjaźniejsze miejsce do zycia, jakie kiedykolwiek znała (a zwiedziła prawie cały świat!).
I ja tez, gdybym miała jeszcze kiedyś mozliwosc wybrania sobie na świecie jakiegos miasta do zamieszkania - byłaby nią chyba Canberra...
A parlament australijski tez jest przyjazny dla ludzi i zawsze otwarty. To jest chyba ewenement na skalę światową!
Jedź z nami Ataner dalej, bo następna część wyprawy zaprowadzi nas także w ciekawe, tajemnicze miejsca...:-))
Faktycznie, jakaś taka inna
OdpowiedzUsuńta Canberra. Ma w sobie coś!
Coś spokojnego i przyjaznego.
A jakie malownicze są te wszystkie
australijskie nazwy miast i miasteczek.
Szkoda, że nie umiemy się teleportować.
Natychmiast zjawiłabym się u Ciebie,
a potem razem wymknęłybyśmy się
na australijskie niebo...
i dalej, dalej...
(Cezarego zostawiłybyśmy w domu,
bo takie podniebne fruwanie
to chyba nie na jego nerwy :))
Achhh, pomarzyć dobra rzecz...
Australia to niesamowita przestrzeń, dająca pole do nieograniczonej niczym wyobraźni i do nieskończonych podróży!
UsuńTyle tam jest pozytywnych zaskoczeń, takich jak własnie Canberra, tyle ciepłych kolorów, zapachów, panoram na eukaliptusowe góry, ogromny wieloodcieniowy ocean,pomarańczowo-żółty interior - tyle tego wszystkiego, że nigdy się nie zobaczy wszystkiego...
A teleportować sie umiemy - chociaz nie fizycznie - to duchowo jak najbardziej przecież!
I fruniemy sobie, gdzie tylko chcemy, bo magia buzuje i tańczy w pogodnych, pełnych wolności duszach...:-))
Olgo to ja aż mi wstyd , zaliczyłam pierwszą część , mogłabym skłamać że wszystko poczytałam , ale tak nie chcę , więc pamiętam o Tobie ale poczytam jak będę miała trochę czasu w koło siebie .
OdpowiedzUsuńMam nadzieję że się nie gniewasz , jak co to ubiorę szatę pokutną :)
Ściskam Cię Ilona
Żadnych szat pokutnych! Buziak wystarczy!:-)
UsuńJa przecież wiem Ilonko jak mało masz teraz czasu i rozumiem wszystko. Ale miło mi, jak wpadniesz przynajmniej na chwile i się usmiechniesz do mnie!
Trzymaj się dziewczyno zabiegana i ciesz się tym swoim zabieganiem, bo się nareszcie chyba realizujesz i robisz to, co daje Ci satysfakcję.
Uściski siostrzane przesyłam!:-))
Ale obiecuję że poczytam od początku do końca :)ja uwielbiam czytać w spokoju , nie w chaosie a Wasza podróż wymaga pełnego skupienia :)
UsuńJa również moja siostrzyczko blogowa Cię ściskam i lecę spać :)
Jeszcze tylko trzy odcinki i dam Wam odetchnąć trochę od tej Australii!
UsuńUsciski poranne już ślę!:-))
Mam wrażenie, że wszyscy z Camberry wyjechali...faktycznie czuję się tą przestrzeń..:)
OdpowiedzUsuńPortret Królowej Elki to jeden z ładniejszych jakie widziałam, to znaczy sama Elka wygląda bardzo urodziwie..:)
Juz jestem gotowa na wspinaczkę!Witaj Góro Kościuszki!
Też mi się wyjątkowo królowa na tym obrazie spodobała! Jeszcze nie była taka sztywna i miała ten delikatny urok młodości i rozmarzenia...
UsuńKolejne wędrówki i wspinaczki przed nami!
Witaj poranny świecie i Ty, Sznupeczko miła!:-)
Parlament sobie obejrzeliście i jeszcze zdjęcia można cykać :)
OdpowiedzUsuńAle uśmiechnęłam się pod nosem jak wspomniałaś Tychy duże miasto na Śląsku , tak jest co prawda Tychy znam tylko z giełdy kwiatowej którą uwielbiam ku rozpaczy mojego męża .
Wiedziałam, że zauważysz wzmiankę o Tychach i miło Ci się zrobi!:-)
UsuńFantastyczne zdjęcia żałuję,że mnie tam nie było.
OdpowiedzUsuńI ja chętnie bym znowu sie tam znalazła...
Usuń