Spaliśmy tej nocy jak zabici i obudziliśmy się dopiero po ósmej rano, mimo
że przed dziesiątą ułożyliśmy się do snu. Trzeba się teraz było szybko ogarnąć,
umyć, ubrać i wyruszyć na śniadanie, które dla gości motelowych podawano w
restauracji do godziny dziewiątej.
I znowu powtórka z rozrywki! To znaczy jedliśmy, a właściwie obżeraliśmy
się tak, jak wczorajszego wieczoru, ponieważ nieograniczone ilości wystawionego
tu śniadania wliczone były w cenę noclegu. Mogliśmy więc jeść bez umiaru, to
znaczy dotąd, póki coś jeszcze damy radę w siebie zmieścić.
To, co podawano tu do jedzenia dawało mi wyobrażenie tego, co na co dzień o
poranku jedzą typowi Australijczycy. A więc na początek jajka na bekonie oraz
ziemniaczane placuszki. Potem tosty z masłem, dżemem, miodem oraz ze
specyficznym, tutejszym smarowidłem warzywnym, zwanym Vegemite. Potem płatki
owsiane i muesli z mlekiem. Gęsty, słodki jogurt. Kawa i herbata oraz soki
owocowe. Dyskretnie przyjrzałam się
zajadającym przy innych stolikach ludziom i zobaczyłam, że wszyscy jedzą z
ogromnym smakiem i nie żałują sobie dokładek. Wiedziałam też jednak, iż
przeciętny Australijczyk, spiesząc się rano do pracy ma zwykle zaledwie tyle
czasu, by wypić parę łyków kawy i zrobić kilka kęsów zwykłej grzanki bez
żadnych dodatków. Wielu z nich w czasie godzin pracy wychodzi na zewnątrz na
lunch. Niewielu natomiast zjada kanapki przyniesione z domu. W ogóle głównym
posiłkiem Australijczyków jest późny obiad, a właściwie kolacja. Często jedzą
ją poza domem i dlatego właśnie w godzinach wieczornych restauracje i bary
świecące do południa pustkami, zapełniają się po brzegi rodzinami z dziećmi,
grupkami znajomych i kolegów. W ogóle wszelkie fast foody i kawiarnie mają tu
duże powodzenie. Mało komu chce się gotować w domu, skoro łatwiej i czasem
nawet taniej jest coś kupić i zjeść na mieście.
A tymczasem kończyliśmy powoli nasze wtorkowe śniadanie. Wszystko mi,
(niestety!), bardzo smakowało i znowu napchałam się niesamowicie. Nawet ta zbyt
słona Vegemite przypadła mi do gustu i pochłaniałam już kolejną kromkę grubo
nią posmarowaną. Cezary, oczywiście, dzielnie dotrzymywał mi kroku lecz mimo to
wciąż się zdumiewał, ile też może zmieścić w siebie taka mała kobietka, jak ja!
A objadając się tak niepomiernie, usprawiedliwialiśmy się z Cezarym, że przecież
musimy teraz najeść się na zapas, bo czeka nas bardzo długa, górska droga w
zupełnej dziczy. Tam nie będzie na pewno nic do zjedzenia poza wszędobylskimi
muchami i potrąconymi przez samochody kangurami.
Po tym obfitym śniadaniu spakowaliśmy się, jeszcze raz krótkim spacerem
pożegnaliśmy się z jeziorem i opuściliśmy śliczne Jindabyne, kierując się na
południe drogą Barry Way.
Tylko na początkowych kilometrach była to wygodna, asfaltowa szosa. Potem
zmieniła się w pełen białego kurzu, kamienisto - ziemisty trak. Ale droga ta
łagodnie wspinała się pod górę i jazda nią nie nastręczała wielkich
trudności. Nie chcieliśmy tylko by ktoś
nas mijał, czy wyprzedzał, bo wzbiłby przy tym tak wielkie kłęby kurzu, iż nie
dość, że na jakiś czas stracilibyśmy widoczność, to jeszcze niepotrzebnie
nałykalibyśmy się pyłu. Życzeniu naszemu, jak na razie, stawało się zadość, albowiem
poza nami nie było widać w okolicy żywego ducha.
To się zmieniło dopiero na wysokości pierwszego punktu widokowego w tych
okolicach, punktu o nazwie Wallace Craigie Lookaut. Tu spotkaliśmy podziwiających widoki,
pierwszych, zmotoryzowanych turystów. A stojąc na wprost panoramy gór, które
mieliśmy tego dnia pokonać dostrzegliśmy w dole cieniutkie niteczki
pomarańczowych dróżek opasujących te wzniesienia. Tymi dróżkami natomiast pięły
się teraz powoli w górę jakieś dwa samochody. Wyglądało to niezwykle: wycięte w
gęsto zalesionych górach, wąskie, jasno pomarańczowe drogi, które zaczynają się
i kończą nie wiadomo gdzie. Ścieżynki te bardzo malowniczo opinały wzniesienia
i przypominały złotą lametę na bożonarodzeniowej choince...A te maleńkie z
daleka samochodziki od miejscowości Buchan pokonały już prawie w całości
dystans około 150 km. Czy cały czas jechały takimi właśnie niepozornymi niteczkami?
Co czekało na nas podczas przemierzania tej niezwykłej, górskiej trasy?
Z tablic widocznych na parkingu wynikało, że obszar ten obfituje w wiele
niebezpieczeństw: stromizn, przepaści, nagłych zakrętów i spadków w dół albo
dla odmiany nieomal pionowych podjazdów. Przeczytaliśmy też ostrzeżenia na
temat częstych na tym terenie pożarów. Pożarów, które wywołać może byle co: wyrzucona
przez okno, a rozgrzewająca się na słońcu butelka czy puszka, źle zgaszony
papieros, ognisko rozpalone zbyt blisko lasu, czy też występujące tu czasami
burze z piorunami. Apelowano w związku z tym do turystów, by zabierali swe
śmieci ze sobą oraz by raczej nie palili ognisk.
W Australii bardzo często podczas lata ogłasza się zupełny zakaz palenia
ognia i używania jakichkolwiek grilli (tzw. total fire ban), ale dzisiejszego
dnia, chociaż temperatura na dworze
podskoczyła już do 35 stopni Celcjusza, takiego zakazu jeszcze nie było.
A tymczasem dwa samochodziki z dołu właśnie nas mijały i okazały się być
sporymi Toyotami, których białej barwy można się już było tylko domyślać – tak
gęsto oblepiał je pomarańczowy, wszechobecny kurz...
Spomarańczowiałe Toyoty zniknęły za zakrętem. Pojechali też w dal ludzie,
którzy wcześniej, niż my parkowali przy punkcie widokowym. Zdążył już i po nich
opaść kurz. Zostaliśmy w tej dzikiej pustce już tylko my i teraz to właśnie na
nas czekało to wielkie wyzwanie pokonania wielu kilometrów nieznanego...A więc
do boju! Ruszamy i my!
Zjeżdżaliśmy w dół powoli i ostrożnie. Do czego się tu śpieszyć? Życie było
nam miłe. Nie przekraczaliśmy więc szybkości 30 km na godzinę a momentami
jechaliśmy jeszcze wolniej. Cezary wytłumaczył mi, że o wiele ciężej jedzie się w
dół, niż pod górę. To ogromny wysiłek dla układu hamulcowego samochodu, a nie
zawsze da się wyhamować przecież samym silnikiem. A nasz jeep ważył aż dwie
tony i ta jego ogromna masa również sprawiała, że jej raptowne zatrzymanie
byłoby w takich warunkach niemożliwe. Poza tym ostre i pojawiające się nie
wiadomo skąd zakręty sprawiały, iż cały czas trzeba się było mieć na baczności.
I był też strach przed jakimś autem, które nagle mogłoby wyłonić się zza
takiego zakrętu i chcieć nas wyminąć. Droga była zbyt wąska. Niekiedy tak
wąska, że ledwo co starczało na niej miejsca na jeden samochód.
Na szczęście momentami pejzaż się odmieniał, droga poszerzała i wówczas
jechało się nam prawie jak na autostradzie. Ale to były tylko krótkie odcinki.
W większości pokonywać musieliśmy niekończące się zakręty i trzymać się jak
najbliżej skalnych ścian, by nie stoczyć się do przepaści.
Całą jazdę umilały nam kilkukrotne postoje w miejscach biwakowych nad
rzekami. Najpierw widzieliśmy te rzeki z wysoka, przejeżdżając wokół kolejnej
góry i doliny. I wówczas te wody wyglądały jak pogodne, wijące się malowniczo,
niewinne, błękitne strumyczki. A gdy dojeżdżaliśmy do ich stóp spostrzegaliśmy,
że są to prawdziwie szerokie, niebezpieczne, porywiste górskie rzeki, pełne
kamieni i głębokich topieli.
Były to rzeki Jacobs, Pinch oraz największa z nich Snowy River. Chcąc zajrzeć w ich toń i zbadać temperaturę wody czasem zatrzymywaliśmy się w dogodnych miejscach i zostawiwszy klapki w samochodzie, biegliśmy w ich stronę po gorącym jak samo piekło piachu. A czasem nawet nie był to piach lecz drobne, ostre kamyczki tak rozgrzane, że do bólu parzyły nam stopy. No tak, temperatura tymczasem podskoczyła do 40 stopni Celcjusza! Pot się z nas lał a ubrania lepiły do ciał. A więc wytrzymywaliśmy jakoś ten bieg poprzez rozpalone plaże przybrzeżne i zależało nam na tym, by jak najszybciej zanurzyć nogi w wodzie i chociaż troszkę się ochłodzić przed dalszą jazdą.
Były to rzeki Jacobs, Pinch oraz największa z nich Snowy River. Chcąc zajrzeć w ich toń i zbadać temperaturę wody czasem zatrzymywaliśmy się w dogodnych miejscach i zostawiwszy klapki w samochodzie, biegliśmy w ich stronę po gorącym jak samo piekło piachu. A czasem nawet nie był to piach lecz drobne, ostre kamyczki tak rozgrzane, że do bólu parzyły nam stopy. No tak, temperatura tymczasem podskoczyła do 40 stopni Celcjusza! Pot się z nas lał a ubrania lepiły do ciał. A więc wytrzymywaliśmy jakoś ten bieg poprzez rozpalone plaże przybrzeżne i zależało nam na tym, by jak najszybciej zanurzyć nogi w wodzie i chociaż troszkę się ochłodzić przed dalszą jazdą.
A woda w Snowy River wcale nie była taka chłodna, jak można się by było spodziewać w tego
typu, wysokich górach. Wynikało to z tego, że całymi kilometrami płynęła
szerokimi dolinami, nie osłonięta żadnym cieniem a zalegające w niej kamienie
ogrzewały ją dodatkowo niczym wielkie termofory.
Poza tym nie dawało się do rzeki wejść zbyt głęboko (a bardzo chciało nam
się kąpieli w tym upale), ponieważ zaraz przy brzegu zaczynała się głębina a
drobne, rzeczne kamyczki na dnie wciąż się obsuwały i zapadały, sprawiając iż
było tam nawet dość niebezpiecznie.
Stawaliśmy więc tuż przy brzegu bardzo ostrożnie i szczodrze nabierając
wody w dłonie oblewaliśmy zgrzane twarze i karki. I robiło nam się cudownie
błogo...Ach, można by tak stać w nieskończoność, polewać się wzajemnie i
patrzeć w te niebiesko zielone, bezkresne tonie...Ale w dalszym ciągu daleka
droga była przed nami. Wychodziliśmy więc ostrożnie z wody i w drodze do
samochodu podziwialiśmy żywotność maleńkich, żółtych kwiatuszków, wyrastających
wprost z piasku lub z gorących kamieni na plaży.
Rozglądałam się dookoła i obserwowałam widoczne w górze skały i szczyty gór. Przypomniał mi się również rozgrywający się w malowniczej scenerii Gór Śnieżnych australijski film z 1982 roku pt. "Man from Snowy River" (Człowiek znad Śnieżnej rzeki). To bardzo popularny, wręcz kultowy tutaj w Australii film, albowiem opowiada on o czasach pierwszych, nieustraszonych osadników, zasiedlających w dziewiętnastym wieku te niegościnne lecz przepiękne tereny górskie. Jest więc ten obraz kawałkiem historii tego lądu, wspaniałą, pełną urody i potęgi tego kraju opowieścią, z którą identyfikuje się każdy Australijczyk...
Rozglądałam się dookoła i obserwowałam widoczne w górze skały i szczyty gór. Przypomniał mi się również rozgrywający się w malowniczej scenerii Gór Śnieżnych australijski film z 1982 roku pt. "Man from Snowy River" (Człowiek znad Śnieżnej rzeki). To bardzo popularny, wręcz kultowy tutaj w Australii film, albowiem opowiada on o czasach pierwszych, nieustraszonych osadników, zasiedlających w dziewiętnastym wieku te niegościnne lecz przepiękne tereny górskie. Jest więc ten obraz kawałkiem historii tego lądu, wspaniałą, pełną urody i potęgi tego kraju opowieścią, z którą identyfikuje się każdy Australijczyk...
Ale na bok teraz wszelkie rozmarzone refleksje, albowiem nadal czekała na nas znojna, wyczerpująca bardzo w tym upale i
ogromnie stresująca jazda. Ja, chcąc utrwalić ją jakoś robiłam przez okna jeepa wiele
zdjęć a Cezary, nie mogąc oderwać oczu od drogi słuchał tylko moich komentarzy i
relacji z tego, co widziałam po bokach. A widziałam przeważnie niezgłębione przepaści,
ogromne eukaliptusy, wyrastające z głębokich jarów i dotykające koronami swych
gałęzi poziomu naszej drogi.
Przyglądałam się nie kończącym się nigdzie na widnokręgu górom i nie zauważałam w nich najmniejszego śladu działalności czy bytności człowieka. Kompletna, niezgłębiona dzicz przyjazna tylko dla kangurów, węży i jaszczurek. Dla nas straszna, ale i fascynująca. Tak tu zapewne wyglądało od setek tysięcy lat i tak wyglądać będzie nadal za kolejne milenia. I nawet trawiące te okolice ogromne pożary nie mogą zrobić tutejszemu środowisku naturalnemu żadnej krzywdy. Przyroda jeszcze bujniej odradza się po każdym pożarze. A wokół popalonych kikutów drzew pną się ku słońcu nowe, jasnozielone listeczki symbiotycznych roślin. Nawet zwierzęta, o dziwo, w większości uchodzą cało z ogniem pokrytej przestrzeni. Tylko te zbyt chore i stare giną, co dla przyrody jest naturalną i korzystną selekcją gatunku. A młode i żywotne stworzenia rozmnażają się po takich hekatobmach jeszcze szybciej, zupełnie jak ludzie w czasie i po wojnach. Uważając zatem wypalenia lasów i łąk za korzystne dla przyrody Aborygeni już dawno temu podkładali ogień na swych terenach, wędrując na ten czas w inne strony i powracając podczas wielkiego odradzania się zieleni. Czym innym są jednakże takie kontrolowane wypalania a czym innym straszne pożary, ogarniające co jakiś czas ten piękny kraj. Wówczas tysiące strażaków i ochotników usiłuje opanować żywioł ognia a on i tak podąża naprzód, nieokiełznany, przerażający, posłuszny jedynie wiatrowi...
Przyglądałam się nie kończącym się nigdzie na widnokręgu górom i nie zauważałam w nich najmniejszego śladu działalności czy bytności człowieka. Kompletna, niezgłębiona dzicz przyjazna tylko dla kangurów, węży i jaszczurek. Dla nas straszna, ale i fascynująca. Tak tu zapewne wyglądało od setek tysięcy lat i tak wyglądać będzie nadal za kolejne milenia. I nawet trawiące te okolice ogromne pożary nie mogą zrobić tutejszemu środowisku naturalnemu żadnej krzywdy. Przyroda jeszcze bujniej odradza się po każdym pożarze. A wokół popalonych kikutów drzew pną się ku słońcu nowe, jasnozielone listeczki symbiotycznych roślin. Nawet zwierzęta, o dziwo, w większości uchodzą cało z ogniem pokrytej przestrzeni. Tylko te zbyt chore i stare giną, co dla przyrody jest naturalną i korzystną selekcją gatunku. A młode i żywotne stworzenia rozmnażają się po takich hekatobmach jeszcze szybciej, zupełnie jak ludzie w czasie i po wojnach. Uważając zatem wypalenia lasów i łąk za korzystne dla przyrody Aborygeni już dawno temu podkładali ogień na swych terenach, wędrując na ten czas w inne strony i powracając podczas wielkiego odradzania się zieleni. Czym innym są jednakże takie kontrolowane wypalania a czym innym straszne pożary, ogarniające co jakiś czas ten piękny kraj. Wówczas tysiące strażaków i ochotników usiłuje opanować żywioł ognia a on i tak podąża naprzód, nieokiełznany, przerażający, posłuszny jedynie wiatrowi...
W następnym wysoko położonym punkcie widokowym zrobiliśmy trochę dłuższy postój, ponieważ jeszcze z drogi wypatrzyliśmy tam
schowane w półcieniu drewniane stoły z ławami. Przysiedliśmy więc sobie i
popijaliśmy zimną wodę mineralną, którą zawsze przezornie ( o ile rzecz jasna
było gdzie) zamrażaliśmy całą noc. Potem długo utrzymywała swoją niską
temperaturę a podróżna lodówka, w której ją przechowywaliśmy wciąż była
dogodnym miejscem do przechowywania szybko psującej się żywności. Tego dnia w
naszej lodówce było już bardzo niewiele. Kilka pomarańczy i pomidorów, trochę
zeschłego już chleba. Ale wczorajszego dnia specjalnie nie uzupełnialiśmy już
swoich zapasów, wiedząc że najprawdopodobniej tego dnia wrócimy już do domu w Melbourne.
Poza nami zatrzymała się tu także jakaś wieloosobowa rodzina rudowłosych i
piegowatych Australijczyków. I teraz stojąc przy punkcie widokowym, dokazując i
podszczypując się wzajemnie robiła sobie zdjęcia. Skorzystaliśmy zatem z okazji
i poprosiliśmy o zrobienie nam wspólnej z Cezarym fotografii. A potem mój mąż
zagadnął ojca tej rodziny o to, jak wygląda dalsza droga. Tamci bowiem
przyjechali w to miejsce z przeciwnego niż my kierunku. Rubaszny, masywnie
zbudowany rudzielec zaczął się bardzo rozwodzić na temat piękna i widokowości
czekających na nas terenów, ale i ostrzegł przed ostrymi zakrętami. Mówił i
mówił a widać było, że samo mówienie sprawia mu wielką przyjemność. O sobie, o
rodzinie, o samochodzie, o łódce, którą zamierzał wkrótce sprzedać. Pewnie pochodził
z jakiejś małej miejscowości, w której rzadko kiedy można spotkać kogoś obcego.
Kogoś, przed kim można by się było swobodnie wygadać bez troski o zanudzenie
słuchacza. Wreszcie, przerywając mu potok wymowy, pożegnaliśmy się bardzo
grzecznie i pojechaliśmy w te zachwalane przez niego przestrzenie.
Prawie zaraz za zakrętem zachwyciły nas zmienne kolory poboczy dróg. Z
żółtych i pomarańczowych stały się różowo fioletowe. Taką też barwę miała nasza
droga. Ale rzeczywiście – prócz tego, że piękna była i niebezpieczna.
Znowu bardzo wąska i pochyła a zbocze, w które się wcinała wyglądało na ledwo
co trzymające się pionu. Gdyby ziemia i tkwiące w nim kamienie zaczęły się
obsuwać, nie byłoby gdzie odbić, gdzie uciec...Dumałam o tym wszystkim, zaciskając z nerwów
dłonie w pięści i patrząc na minę Cezarego...
A mój mąż był, jak to on zazwyczaj w takich razach bardzo dzielny i niezwykle
skupiony. Od czasu do czasu nawet coś
zażartował, zanucił, albo prosił o łyk wody, którą przepłukiwał pełne kurzu
gardło.
Po kilkunastu kilometrach takiej jazdy wyjechaliśmy nieoczekiwanie na
prawie zupełnie płaskie tereny pól i pastwisk. I w takim otoczeniu jechaliśmy z
przyjemnością przez jakiś czas aż dojechaliśmy do następnego miejsca wygodnego
postoju. Do pola campingowego zwanego Suggan Buggan, w którym nad rzeką o tej
samej nazwie ustawionych było kilka namiotów, przed którymi biesiadowało
zadziwiająco dużo ludzi.
Nas oczywiście skusiła głównie rzeka, bo już przejeżdżając nad pobliskim
mostkiem dostrzegliśmy parę osób z rozkoszą się w niej pławiących. Upał już
bardzo dawał się nam ze znaki, więc nie czekając na nic zaparkowaliśmy samochód
pod drzewem i rozebrawszy się prawie do rosołu wleźliśmy w żółto zieloną,
prawie zupełnie ciepłą wodę. Ojej! To była prawdziwa rozkosz dla ciał!
Opryskaliśmy się i oblaliśmy cali. Roześmiani baraszkowaliśmy tam jak dzieci. A
potem zanurzyliśmy się zupełnie i było nam wspaniale! Cezary wydobył parę kamieni z dna i
tak pięknie nam to dno oczyścił, że mogliśmy klęknąć sobie na miłym, mięciutkim
piasku, wystawiając ponad powierzchnię wody same tylko głowy. Tkwiliśmy tam jak
przylepieni prawie godzinę i tylko musieliśmy się opędzać od natrętnych much,
które koniecznie chciały nas ukąsić. I to te muszyska właśnie zmusiły nas do
tego byśmy w końcu wyszli z tej cudownej rzeki.
Usiedliśmy sobie w cieniu przy samochodzie i spryskaliśmy się niezawodnym sprayem na muchy. Niestety, upał sprawił, że wyschliśmy po kąpieli w try miga i znowu zrobiło się gorąco i duszno. Patrzyliśmy na sąsiadujących z nami biwakowiczów i zdumiewaliśmy się jak znoszą ten gorąc i kurz, który wznosił się okropną chmurą za każdym razem, gdy ktoś przejeżdżał w pobliżu. A miejsce to cieszyło się dużym powodzeniem głównie chyba dlatego, że było darmowe i posiadało dość szeroki dostęp do rzeki. Może nawet były tu ryby? Wszak ryby są jednym z silniejszych wabików dla Australijczyków. A rybaków i wędkarzy jest wszędzie zatrzęsienie. Aż dziw, że tyle łowiąc nie wyłowili jeszcze wszystkich ryb z tutejszych zbiorników wodnych!
A wracając do biwakowiczów, to przyjrzawszy się im uważniej stwierdziłam,
ze ich średnia wieku na pewno przekracza sześćdziesiątkę. Z czego wyciągnęłam,
jakże błędny wniosek, że zapewne przyjechali od strony Buchanu, a droga ta była
o wiele łatwiejsza, niż nasza dotąd. Przecież staruszkowie nie ważyliby się na
tak trudną, piekielnie niebezpieczną drogę!
Cóż! Nie doceniłam umiejętności kierowców – emerytów, albowiem już po przejechaniu kilku kilometrów okazało się, iż skończyły się wspaniale niziny i znów zaczęły strome, niekończące się góry. Dalsza droga była więc równie kiepska jak do tej pory, a momentami nawet gorsza. I znowu przez dziesiątki kilometrów mozolnie to zjeżdżaliśmy to w dół, to pięliśmy się znów pod górę. Stromo, wąsko, strasznie i straszliwie gorąco! Momentami na samochodowym termometrze słupek rtęci przekraczał czterdzieści trzy stopnie w cieniu! I to był największy upał, z jakim musieliśmy się zmierzyć podczas całej naszej noworocznej podróży. Największy wówczas, ale rok później w Adelajdzie słupek rtęci w naszym jeepie skoczył nawet do pięćdziesięciu stopni! Ale o tym opowiem być może innym razem...
Jadąc tak w tym wykańczajacym upale nawet nie zauważyliśmy kiedy przekroczyliśmy granice stanu New South Wales i znaleźliśmy się w naszej Wiktorii. Po drodze zjedliśmy wszystkie pomarańcze i pomidory oraz wypiliśmy całe zapasy wody. Aż strach było pomysleć, co bo było gdybyśmy utknęli tu, na tym pustkowiu bez jedzenia i picia...Parę dni najwyżej i zostałyby po nas wyschnięte szkieleciki w kowbojskich kapeluszach na czaszkach!
Oj, dłużyła nam się ta podróż niemożliwie i pilno nam już było do cywilizacji a przede wszystkim do jakiegoś wodopoju! Monotonię widoków dookoła rozpraszały niekiedy jakieś na pół wyschniete mokradła albo dziwaczne, świadczące o szczególnym poczuciu humoru ich twórców, rzeźby zrobione ze starego żelastwa, rowerów i części samochodowych.
Cóż! Nie doceniłam umiejętności kierowców – emerytów, albowiem już po przejechaniu kilku kilometrów okazało się, iż skończyły się wspaniale niziny i znów zaczęły strome, niekończące się góry. Dalsza droga była więc równie kiepska jak do tej pory, a momentami nawet gorsza. I znowu przez dziesiątki kilometrów mozolnie to zjeżdżaliśmy to w dół, to pięliśmy się znów pod górę. Stromo, wąsko, strasznie i straszliwie gorąco! Momentami na samochodowym termometrze słupek rtęci przekraczał czterdzieści trzy stopnie w cieniu! I to był największy upał, z jakim musieliśmy się zmierzyć podczas całej naszej noworocznej podróży. Największy wówczas, ale rok później w Adelajdzie słupek rtęci w naszym jeepie skoczył nawet do pięćdziesięciu stopni! Ale o tym opowiem być może innym razem...
Jadąc tak w tym wykańczajacym upale nawet nie zauważyliśmy kiedy przekroczyliśmy granice stanu New South Wales i znaleźliśmy się w naszej Wiktorii. Po drodze zjedliśmy wszystkie pomarańcze i pomidory oraz wypiliśmy całe zapasy wody. Aż strach było pomysleć, co bo było gdybyśmy utknęli tu, na tym pustkowiu bez jedzenia i picia...Parę dni najwyżej i zostałyby po nas wyschnięte szkieleciki w kowbojskich kapeluszach na czaszkach!
Oj, dłużyła nam się ta podróż niemożliwie i pilno nam już było do cywilizacji a przede wszystkim do jakiegoś wodopoju! Monotonię widoków dookoła rozpraszały niekiedy jakieś na pół wyschniete mokradła albo dziwaczne, świadczące o szczególnym poczuciu humoru ich twórców, rzeźby zrobione ze starego żelastwa, rowerów i części samochodowych.
Wreszcie, mijając jakieś dziwne, jedno lub kilkuchatkowe wioski oraz
wielohektarowe pastwiska, pokonując kolejne zakręty i rozwidlenia szos
wjechaliśmy do Buchanu. Byliśmy już tutaj kilka miesięcy temu ponieważ w tym
miasteczku mieszczą się wspaniałe
jaskinie, które wówczas Cezary koniecznie chciał mi pokazać. Ale dzisiaj nie
jaskinie były nam w głowie. Chcieliśmy tu szybko coś zjeść i napić się czegoś
zimnego a potem jak najprędzej ruszać dalej. Poddałam bowiem Cezaremu pomysł byśmy
zanocowali jeszcze dzisiaj nad zatoką w Paynesville a jutro odbyli resztę drogi
do Melbourne. Tyleśmy się dzisiaj namęczyli i tyle napocili, że przydałby się
nam jakiś dłuższy przystanek. A najlepszy na takie postoje jest nocleg nad
oceanem. Tam jest zawsze tak ożywczo i chłodno, no i nie straszny żaden upał...
Zjedliśmy po gorącej paji z nadzieniem mięsno-pieczarkowym. Opróżniliśmy
półtoralitrową butelkę coca-coli i znowu ruszyliśmy w drogę!
A droga ta wiodła już szerokimi, wygodnymi, asfaltowymi szosami. Zatem
jechało się szybko i sprawnie.
Przed Paynesville zatrzymaliśmy się już tylko raz, gdy przez szosę, tuż
przed naszym jeepem, na grubych, tylnych nogach przechodziła jak gdyby nigdy nic ogromna jaszczurka. Niestety, nie zdążyłam jej
zrobić zdjęcia. A szkoda, bo tak wielkiej jaszczurki jeszcze ani ja ani Cezary w
Australii nie widzieliśmy. To znaczy widzieliśmy już wiele rozjechanych na
drodze jaszczurek i węży, ale to się nie liczyło, a poza tym truchła mało
przypominały te żywe, piękne zwierzęta.
Po kilkudziesiętu kilometrach w Paynesville spotkało nas niemiłe
rozczarowanie. W znanym nam już z zeszłego pobytu Caravan Parku nie było
właściwie możliwych do wynajęcia domków. A jedyne wolne, które się zachowało
kosztowało tak dużo, że odechciało się nam tam noclegu. No tak, jadąc tu nie
pomyśleliśmy o tym, że przecież jest pełnia lata. Ludzie mają urlopy i spędzają
je gremialnie właśnie w takich miejscowościach. A to, co wiosną było tanie,
latem gwałtownie drożeje. Niestety...
Pogoda wyraźnie zaczęła się
zmieniać. Wiał silny, bardzo chłodny wiatr i oto my, do niedawna spoceni i
przemęczeni upałem po prostu zmarzliśmy tam siedząc...Nie chcąc się więc
przeziębić, wsiedliśmy do jeepa i zdecydowanie już ruszyliśmy w stronę
Melbourne. Mieliśmy do przejechania około 260 kilometrów i chcieliśmy dotrzeć
do domu jeszcze przed zmrokiem. To było zupełnie możliwe, ponieważ była
dopiero godzina piąta po południu a dni latem są bardzo długie...Jeszcze
zrobiliśmy kilkunastominutowy przystanek w Sale, gdzie zatankowaliśmy
samochód oraz kupiliśmy kolejne picie i zjedliśmy ogromną porcję frytek z
plackami ziemniaczanymi a potem już jechaliśmy co sił w naszym jeepie, nie
zatrzymując się nigdzie więcej.
Do domu dotarliśmy około dziewiątej wieczorem. Wnieśliśmy wszystkie nasze manele, plecaki, torby i reklamówki. Rozpakowaliśmy to byle jak, napiliśmy się wody a potem wyszliśmy na balkon, by odetchnąć świeżym powietrzem i zapatrzeć się na znajome, swojskie widoki...
Znowu byliśmy w u siebie! Nic się tu przez ten czas nie zmieniło. A w nas było tyle wspomnień, emocji i przeżyć z całej tej ponadtygodniowej podróży noworocznej. Był też lekki żal, że już po wszystkim... Ale była też radość powrotu i ulga, że wszystko dobrze się skończyło a my zdrowi i cali możemy teraz odpocząć po tej szalonej eskapadzie w naszym wygodnym, domowym schronieniu...
Koniec! Uff!
Wszystkim czytelnikom gorąco dziękujemy za przemierzanie razem z nami tysięcy kilometrów.
A jutro na blogu pojawi się niespodzianka związana z naszą podróżą noworoczną!
Zapraszamy serdecznie!
Zapraszamy serdecznie!
Uffff...
OdpowiedzUsuńAle wcale nie dlatego, ze podroz sie skonczyla, po prostu zrobilo mi sie bardzo goraco, strasznie sie spocilam i zakurzylam.
Ostatnie zdjecie bije pozostale na glowe, cudne!
Dzieki Wam udalo mi sie obejrzec kawalek Australii i miejsca, ktore nie zawsze znajduja swoje miejsce w turystycznych folderach. A wszystko okraszone osobistymi, z werwa pisanymi komentarzami.
Wielkie dzieki za te ekspedycje, mam nadzieje, nie ostatnia. Czekam zatem na niespodzianke.
A my Ci dziekujemy Panterko, że codziennie nas odwiedzałaś i wiernie przemierzałaś z nami całą trasę!:-)
UsuńTo, czy opiszę w przyszłości jeszcze jakąś wyprawę zależy od wielu rzeczy...
Na razie i tak wszyscy są już chyba zmęczeni i Australią i upałem z ostatniej części podróży. A więc witaj polska zimo!
Dzięki za tę relację z miejsc, w których pewnie nigdy nie będę a czuję się jakbym już była:)
OdpowiedzUsuńI ja dziękuję, że tę relację śledziłaś, Olqo!:-)
UsuńOlgo cieszę się że mogłam spędzić ten niedzielny wieczór podróżując z Wami , wszystko dokładnie przeczytałam i skomentowałam :)
OdpowiedzUsuńZnów objadłaś się Olgo , śniadania jak czytam są w Australii rzeczywiście obfite , w żołądku istny misz masz :)
Po takich stromych zboczach trzeba mieć odwagę jechać ,wszędzie dobrze ale w domu najlepiej :)
Pozdrawiam Was serdecznie życząc spokojnej nocy :) sypie u Was śnieg ? u nas zasypane wszystko nawet ptaki co śpią na drzewie :)
Dziękuję Ilonko, że przeczytałaś wszystkie części i wszystkie tak wnikliwie i ciekawie skomentowałaś!:-)
UsuńU nas śnieznie i zimno, a ja chora jestem...
No fakt, było gorąco i trochę się zakurzyłam :)
OdpowiedzUsuńale było warto! Jeszcze jak było warto!
Czuję się wzbogacona
o nieznane mi dotąd krajobrazy i przestrzenie.
Dziękuję Wam bardzo za tę wspólną podróż
i na każdą następną macie we mnie
wierną towarzyszkę.
A na mały odpoczynek zapraszam dziś wieczór
do mnie, do buddyjskiej Stupy Oświecenia...
Posiedzimy na schodkach, popatrzymy na morze,
powspominamy...
Dziękujemy kochana Mar, za Twoje serdeczne towarzystwo w naszej podróży. Jesli jeszcze kiedykolwiek się w jakąś wybierzemy, nie omieszkamy Cię zabrać ze sobą.
UsuńŚciskam serdecznie w chwili wytchnienia od ataku gorączki!:-)
Dziękuję Wam bardzo ,za tę piękną podróż , którą z Wami przebyłam, zdjęcia cudowne i proza też . Powrócę do wcześniejszych wpisów w wolnej chwili, bowiem po przebytej grypie nie czuje się zbyt dobrze a do pracy muszę chodzić.Pozdrawiam serdecznie
OdpowiedzUsuńMnie własnie też choróbsko dopadło, więc rozumiem o czym mówisz...
UsuńDziekuję za zainteresowanie naszą podróżą i ciekawe komentarze, które wpisywałąś nam na blogu!
Pozdrowienia serdeczne!:-)
Piękna podróż, piękny opis, piękne zdjęcia:)
OdpowiedzUsuńCieszymy się, że Ci się nasza opowieść spodobała, Jaskółko!:-)
UsuńI ja dotarłam z Wami do domu :)
OdpowiedzUsuńJak dobrze odpocząć sobie po podróży i wyciągnąc sie na własnym, wygodnym łóżeczku!
UsuńDziękujemy Mireczko, że przewędrowałaś z nami taki szmat drogi!:-)
Odbywam tę podróż z Wami.
OdpowiedzUsuńMiło nam, Krysiu!:-)
Usuń