niedziela, 6 stycznia 2013

Podróż noworoczna, Cz.10 - "Od dzikich gór do wspaniałych autostrad – czyli nasz długi powrót do domu..."



   Spaliśmy tej nocy jak zabici i obudziliśmy się dopiero po ósmej rano, mimo że przed dziesiątą ułożyliśmy się do snu. Trzeba się teraz było szybko ogarnąć, umyć, ubrać i wyruszyć na śniadanie, które dla gości motelowych podawano w restauracji do godziny dziewiątej.
   I znowu powtórka z rozrywki! To znaczy jedliśmy, a właściwie obżeraliśmy się tak, jak wczorajszego wieczoru, ponieważ nieograniczone ilości wystawionego tu śniadania wliczone były w cenę noclegu. Mogliśmy więc jeść bez umiaru, to znaczy dotąd, póki coś jeszcze damy radę w siebie zmieścić. 
   To, co podawano tu do jedzenia dawało mi wyobrażenie tego, co na co dzień o poranku jedzą typowi Australijczycy. A więc na początek jajka na bekonie oraz ziemniaczane placuszki. Potem tosty z masłem, dżemem, miodem oraz ze specyficznym, tutejszym smarowidłem warzywnym, zwanym Vegemite. Potem płatki owsiane i muesli z mlekiem. Gęsty, słodki jogurt. Kawa i herbata oraz soki owocowe.  Dyskretnie przyjrzałam się zajadającym przy innych stolikach ludziom i zobaczyłam, że wszyscy jedzą z ogromnym smakiem i nie żałują sobie dokładek. Wiedziałam też jednak,  iż przeciętny Australijczyk, spiesząc się rano do pracy ma zwykle zaledwie tyle czasu, by wypić parę łyków kawy i zrobić kilka kęsów zwykłej grzanki bez żadnych dodatków. Wielu z nich w czasie godzin pracy wychodzi na zewnątrz na lunch. Niewielu natomiast zjada kanapki przyniesione z domu. W ogóle głównym posiłkiem Australijczyków jest późny obiad, a właściwie kolacja. Często jedzą ją poza domem i dlatego właśnie w godzinach wieczornych restauracje i bary świecące do południa pustkami, zapełniają się po brzegi rodzinami z dziećmi, grupkami znajomych i kolegów. W ogóle wszelkie fast foody i kawiarnie mają tu duże powodzenie. Mało komu chce się gotować w domu, skoro łatwiej i czasem nawet taniej jest coś kupić i zjeść na mieście.

   A tymczasem kończyliśmy powoli nasze wtorkowe śniadanie. Wszystko mi, (niestety!), bardzo smakowało i znowu napchałam się niesamowicie. Nawet ta zbyt słona Vegemite przypadła mi do gustu i pochłaniałam już kolejną kromkę grubo nią posmarowaną. Cezary, oczywiście, dzielnie dotrzymywał mi kroku lecz mimo to wciąż się zdumiewał, ile też może zmieścić w siebie taka mała kobietka, jak ja! A objadając się tak niepomiernie, usprawiedliwialiśmy się z Cezarym, że przecież musimy teraz najeść się na zapas, bo czeka nas bardzo długa, górska droga w zupełnej dziczy. Tam nie będzie na pewno nic do zjedzenia poza wszędobylskimi muchami i potrąconymi przez samochody kangurami.
Po tym obfitym śniadaniu spakowaliśmy się, jeszcze raz krótkim spacerem pożegnaliśmy się z jeziorem i opuściliśmy śliczne Jindabyne, kierując się na południe drogą Barry Way.

   Tylko na początkowych kilometrach była to wygodna, asfaltowa szosa. Potem zmieniła się w pełen białego kurzu, kamienisto - ziemisty trak. Ale droga ta łagodnie wspinała się pod górę i jazda nią nie nastręczała wielkich trudności.  Nie chcieliśmy tylko by ktoś nas mijał, czy wyprzedzał, bo wzbiłby przy tym tak wielkie kłęby kurzu, iż nie dość, że na jakiś czas stracilibyśmy widoczność, to jeszcze niepotrzebnie nałykalibyśmy się pyłu. Życzeniu naszemu, jak na razie, stawało się zadość, albowiem poza nami nie było widać w okolicy żywego ducha. 


   To się zmieniło dopiero na wysokości pierwszego punktu widokowego w tych okolicach, punktu o nazwie Wallace Craigie Lookaut. Tu spotkaliśmy podziwiających widoki, pierwszych, zmotoryzowanych turystów. A stojąc na wprost panoramy gór, które mieliśmy tego dnia pokonać dostrzegliśmy w dole cieniutkie niteczki pomarańczowych dróżek opasujących te wzniesienia. Tymi dróżkami natomiast pięły się teraz powoli w górę jakieś dwa samochody. Wyglądało to niezwykle: wycięte w gęsto zalesionych górach, wąskie, jasno pomarańczowe drogi, które zaczynają się i kończą nie wiadomo gdzie. Ścieżynki te bardzo malowniczo opinały wzniesienia i przypominały złotą lametę na bożonarodzeniowej choince...A te maleńkie z daleka samochodziki od miejscowości Buchan pokonały już prawie w całości dystans około 150 km. Czy cały czas jechały takimi właśnie niepozornymi niteczkami? Co czekało na nas podczas przemierzania tej niezwykłej, górskiej trasy?


   Z tablic widocznych na parkingu wynikało, że obszar ten obfituje w wiele niebezpieczeństw: stromizn, przepaści, nagłych zakrętów i spadków w dół albo dla odmiany nieomal pionowych podjazdów. Przeczytaliśmy też ostrzeżenia na temat częstych na tym terenie pożarów. Pożarów, które wywołać może byle co: wyrzucona przez okno, a rozgrzewająca się na słońcu butelka czy puszka, źle zgaszony papieros, ognisko rozpalone zbyt blisko lasu, czy też występujące tu czasami burze z piorunami. Apelowano w związku z tym do turystów, by zabierali swe śmieci ze sobą oraz by raczej nie palili ognisk.
W Australii bardzo często podczas lata ogłasza się zupełny zakaz palenia ognia i używania jakichkolwiek grilli (tzw. total fire ban), ale dzisiejszego dnia, chociaż  temperatura na dworze podskoczyła już do 35 stopni Celcjusza, takiego zakazu jeszcze nie było.
   A tymczasem dwa samochodziki z dołu właśnie nas mijały i okazały się być sporymi Toyotami, których białej barwy można się już było tylko domyślać – tak gęsto oblepiał je pomarańczowy, wszechobecny kurz...

Spomarańczowiałe Toyoty zniknęły za zakrętem. Pojechali też w dal ludzie, którzy wcześniej, niż my parkowali przy punkcie widokowym. Zdążył już i po nich opaść kurz. Zostaliśmy w tej dzikiej pustce już tylko my i teraz to właśnie na nas czekało to wielkie wyzwanie pokonania wielu kilometrów nieznanego...A więc do boju! Ruszamy i my!

   Zjeżdżaliśmy w dół powoli i ostrożnie. Do czego się tu śpieszyć? Życie było nam miłe. Nie przekraczaliśmy więc szybkości 30 km na godzinę a momentami jechaliśmy jeszcze wolniej. Cezary wytłumaczył mi, że o wiele ciężej jedzie się w dół, niż pod górę. To ogromny wysiłek dla układu hamulcowego samochodu, a nie zawsze da się wyhamować przecież samym silnikiem. A nasz jeep ważył aż dwie tony i ta jego ogromna masa również sprawiała, że jej raptowne zatrzymanie byłoby w takich warunkach niemożliwe. Poza tym ostre i pojawiające się nie wiadomo skąd zakręty sprawiały, iż cały czas trzeba się było mieć na baczności. I był też strach przed jakimś autem, które nagle mogłoby wyłonić się zza takiego zakrętu i chcieć nas wyminąć. Droga była zbyt wąska. Niekiedy tak wąska, że ledwo co starczało na niej miejsca na jeden samochód. 

   Na szczęście momentami pejzaż się odmieniał, droga poszerzała i wówczas jechało się nam prawie jak na autostradzie. Ale to były tylko krótkie odcinki. W większości pokonywać musieliśmy niekończące się zakręty i trzymać się jak najbliżej skalnych ścian, by nie stoczyć się do przepaści.

   Całą jazdę umilały nam kilkukrotne postoje w miejscach biwakowych nad rzekami. Najpierw widzieliśmy te rzeki z wysoka, przejeżdżając wokół kolejnej góry i doliny. I wówczas  te wody wyglądały jak pogodne, wijące się malowniczo, niewinne, błękitne strumyczki. A gdy dojeżdżaliśmy do ich stóp spostrzegaliśmy, że są to prawdziwie szerokie, niebezpieczne, porywiste górskie rzeki, pełne kamieni i głębokich topieli. 


   Były to rzeki Jacobs, Pinch oraz największa z nich Snowy River. Chcąc zajrzeć w ich toń i zbadać temperaturę wody czasem zatrzymywaliśmy się w dogodnych miejscach i zostawiwszy klapki w samochodzie, biegliśmy w ich stronę po gorącym jak samo piekło piachu. A czasem nawet nie był to piach lecz drobne, ostre kamyczki tak rozgrzane, że do bólu parzyły nam stopy. No tak, temperatura tymczasem podskoczyła do 40 stopni Celcjusza! Pot się z nas lał a ubrania lepiły do ciał. A więc wytrzymywaliśmy jakoś ten bieg poprzez rozpalone plaże przybrzeżne i zależało nam na tym, by jak najszybciej zanurzyć nogi w wodzie i chociaż troszkę się ochłodzić przed dalszą jazdą. 

   A woda w Snowy River wcale nie była taka chłodna, jak można się by było spodziewać w tego typu, wysokich górach. Wynikało to z tego, że całymi kilometrami płynęła szerokimi dolinami, nie osłonięta żadnym cieniem a zalegające w niej kamienie ogrzewały ją dodatkowo niczym wielkie termofory.
Poza tym nie dawało się do rzeki wejść zbyt głęboko (a bardzo chciało nam się kąpieli w tym upale), ponieważ zaraz przy brzegu zaczynała się głębina a drobne, rzeczne kamyczki na dnie wciąż się obsuwały i zapadały, sprawiając iż było tam nawet dość niebezpiecznie. 

   Stawaliśmy więc tuż przy brzegu bardzo ostrożnie i szczodrze nabierając wody w dłonie oblewaliśmy zgrzane twarze i karki. I robiło nam się cudownie błogo...Ach, można by tak stać w nieskończoność, polewać się wzajemnie i patrzeć w te niebiesko zielone, bezkresne tonie...Ale w dalszym ciągu daleka droga była przed nami. Wychodziliśmy więc ostrożnie z wody i w drodze do samochodu podziwialiśmy żywotność maleńkich, żółtych kwiatuszków, wyrastających wprost z piasku lub z gorących kamieni na plaży. 


   Rozglądałam się dookoła i obserwowałam widoczne w górze skały i szczyty gór. Przypomniał mi się również rozgrywający się w malowniczej scenerii Gór Śnieżnych australijski film z 1982 roku pt. "Man from Snowy River" (Człowiek znad Śnieżnej rzeki). To bardzo popularny, wręcz kultowy tutaj w Australii film, albowiem opowiada on o czasach pierwszych, nieustraszonych osadników, zasiedlających w dziewiętnastym wieku te niegościnne lecz przepiękne tereny górskie. Jest więc ten obraz kawałkiem historii tego lądu, wspaniałą, pełną urody i potęgi tego kraju opowieścią, z którą identyfikuje się każdy Australijczyk...

   Ale na bok teraz wszelkie rozmarzone refleksje, albowiem nadal czekała na nas znojna, wyczerpująca bardzo w tym upale i ogromnie stresująca jazda. Ja, chcąc utrwalić ją jakoś robiłam przez okna jeepa wiele zdjęć a Cezary, nie mogąc oderwać oczu od drogi słuchał tylko moich komentarzy i relacji z tego, co widziałam po bokach. A widziałam przeważnie niezgłębione przepaści, ogromne eukaliptusy, wyrastające z głębokich jarów i dotykające koronami swych gałęzi poziomu naszej drogi. 


   Przyglądałam się nie kończącym się nigdzie na widnokręgu górom i nie zauważałam w nich najmniejszego śladu działalności czy bytności człowieka. Kompletna, niezgłębiona dzicz przyjazna tylko dla kangurów, węży i jaszczurek. Dla nas straszna, ale i fascynująca. Tak tu zapewne wyglądało od setek tysięcy lat i tak wyglądać będzie nadal za kolejne milenia. I nawet trawiące te okolice ogromne pożary nie mogą zrobić tutejszemu środowisku naturalnemu żadnej krzywdy. Przyroda jeszcze bujniej odradza się po każdym pożarze. A wokół popalonych kikutów drzew pną się ku słońcu nowe, jasnozielone listeczki symbiotycznych roślin. Nawet zwierzęta, o dziwo, w większości uchodzą cało z ogniem pokrytej przestrzeni. Tylko te zbyt chore i stare giną, co dla przyrody jest naturalną i korzystną selekcją gatunku. A młode i żywotne stworzenia rozmnażają się po takich hekatobmach jeszcze szybciej, zupełnie jak ludzie w czasie i po wojnach. Uważając zatem wypalenia lasów i łąk za korzystne dla przyrody Aborygeni już dawno temu podkładali ogień na swych terenach, wędrując na ten czas w inne strony i powracając podczas wielkiego odradzania się zieleni. Czym innym są jednakże takie kontrolowane wypalania a czym innym straszne pożary, ogarniające co jakiś czas ten piękny kraj. Wówczas tysiące strażaków i ochotników usiłuje opanować żywioł ognia a on i tak podąża naprzód, nieokiełznany, przerażający, posłuszny jedynie wiatrowi...

   W następnym wysoko położonym punkcie widokowym zrobiliśmy trochę dłuższy postój, ponieważ jeszcze z drogi wypatrzyliśmy tam schowane w półcieniu drewniane stoły z ławami. Przysiedliśmy więc sobie i popijaliśmy zimną wodę mineralną, którą zawsze przezornie ( o ile rzecz jasna było gdzie) zamrażaliśmy całą noc. Potem długo utrzymywała swoją niską temperaturę a podróżna lodówka, w której ją przechowywaliśmy wciąż była dogodnym miejscem do przechowywania szybko psującej się żywności. Tego dnia w naszej lodówce było już bardzo niewiele. Kilka pomarańczy i pomidorów, trochę zeschłego już chleba. Ale wczorajszego dnia specjalnie nie uzupełnialiśmy już swoich zapasów, wiedząc że najprawdopodobniej tego dnia wrócimy już do domu w Melbourne.

   Poza nami zatrzymała się tu także jakaś wieloosobowa rodzina rudowłosych i piegowatych Australijczyków. I teraz stojąc przy punkcie widokowym, dokazując i podszczypując się wzajemnie robiła sobie zdjęcia. Skorzystaliśmy zatem z okazji i poprosiliśmy o zrobienie nam wspólnej z Cezarym fotografii. A potem mój mąż zagadnął ojca tej rodziny o to, jak wygląda dalsza droga. Tamci bowiem przyjechali w to miejsce z przeciwnego niż my kierunku. Rubaszny, masywnie zbudowany rudzielec zaczął się bardzo rozwodzić na temat piękna i widokowości czekających na nas terenów, ale i ostrzegł przed ostrymi zakrętami. Mówił i mówił a widać było, że samo mówienie sprawia mu wielką przyjemność. O sobie, o rodzinie, o samochodzie, o łódce, którą zamierzał wkrótce sprzedać. Pewnie pochodził z jakiejś małej miejscowości, w której rzadko kiedy można spotkać kogoś obcego. Kogoś, przed kim można by się było swobodnie wygadać bez troski o zanudzenie słuchacza. Wreszcie, przerywając mu potok wymowy, pożegnaliśmy się bardzo grzecznie i pojechaliśmy w te zachwalane przez niego przestrzenie.

   Prawie zaraz za zakrętem zachwyciły nas zmienne kolory poboczy dróg. Z żółtych i pomarańczowych stały się różowo fioletowe. Taką też barwę miała nasza droga. Ale rzeczywiście – prócz tego, że piękna była i niebezpieczna. Znowu bardzo wąska i pochyła a zbocze, w które się wcinała wyglądało na ledwo co trzymające się pionu. Gdyby ziemia i tkwiące w nim kamienie zaczęły się obsuwać, nie byłoby gdzie odbić, gdzie uciec...Dumałam o tym wszystkim, zaciskając z nerwów dłonie w pięści i patrząc na minę Cezarego... 
   A mój mąż był, jak to on zazwyczaj w takich razach bardzo dzielny i niezwykle skupiony.  Od czasu do czasu nawet coś zażartował, zanucił, albo prosił o łyk wody, którą przepłukiwał pełne kurzu gardło.
Po kilkunastu kilometrach takiej jazdy wyjechaliśmy nieoczekiwanie na prawie zupełnie płaskie tereny pól i pastwisk. I w takim otoczeniu jechaliśmy z przyjemnością przez jakiś czas aż dojechaliśmy do następnego miejsca wygodnego postoju. Do pola campingowego zwanego Suggan Buggan, w którym nad rzeką o tej samej nazwie ustawionych było kilka namiotów, przed którymi biesiadowało zadziwiająco dużo ludzi.

   Nas oczywiście skusiła głównie rzeka, bo już przejeżdżając nad pobliskim mostkiem dostrzegliśmy parę osób z rozkoszą się w niej pławiących. Upał już bardzo dawał się nam ze znaki, więc nie czekając na nic zaparkowaliśmy samochód pod drzewem i rozebrawszy się prawie do rosołu wleźliśmy w żółto zieloną, prawie zupełnie ciepłą wodę. Ojej! To była prawdziwa rozkosz dla ciał! Opryskaliśmy się i oblaliśmy cali. Roześmiani baraszkowaliśmy tam jak dzieci. A potem zanurzyliśmy się zupełnie i było nam wspaniale! Cezary wydobył parę kamieni z dna i tak pięknie nam to dno oczyścił, że mogliśmy klęknąć sobie na miłym, mięciutkim piasku, wystawiając ponad powierzchnię wody same tylko głowy. Tkwiliśmy tam jak przylepieni prawie godzinę i tylko musieliśmy się opędzać od natrętnych much, które koniecznie chciały nas ukąsić. I to te muszyska właśnie zmusiły nas do tego byśmy w końcu wyszli z tej cudownej rzeki. 

   
   Usiedliśmy sobie w cieniu przy samochodzie i spryskaliśmy się niezawodnym sprayem na muchy. Niestety, upał sprawił, że wyschliśmy po kąpieli w try miga i znowu zrobiło się gorąco i duszno. Patrzyliśmy na sąsiadujących z nami biwakowiczów i zdumiewaliśmy się jak znoszą ten gorąc i kurz, który wznosił się okropną chmurą za każdym razem, gdy ktoś przejeżdżał w pobliżu. A miejsce to cieszyło się dużym powodzeniem głównie chyba dlatego, że było darmowe i posiadało dość szeroki dostęp do rzeki. Może nawet były tu ryby? Wszak ryby są jednym z silniejszych wabików dla Australijczyków. A rybaków i wędkarzy jest wszędzie zatrzęsienie. Aż dziw, że tyle łowiąc nie wyłowili jeszcze wszystkich ryb z tutejszych zbiorników wodnych! 
   A wracając do biwakowiczów, to przyjrzawszy się im uważniej stwierdziłam, ze ich średnia wieku na pewno przekracza sześćdziesiątkę. Z czego wyciągnęłam, jakże błędny wniosek, że zapewne przyjechali od strony Buchanu, a droga ta była o wiele łatwiejsza, niż nasza dotąd. Przecież staruszkowie nie ważyliby się na tak trudną, piekielnie niebezpieczną drogę!


  Cóż! Nie doceniłam umiejętności kierowców – emerytów, albowiem już po przejechaniu kilku kilometrów okazało się, iż skończyły się wspaniale niziny i znów zaczęły strome, niekończące się góry. Dalsza droga była więc równie kiepska jak do tej pory, a momentami nawet gorsza. I znowu przez dziesiątki kilometrów mozolnie to zjeżdżaliśmy to w dół, to pięliśmy się znów pod górę. Stromo, wąsko, strasznie i straszliwie gorąco! Momentami na samochodowym termometrze słupek rtęci przekraczał czterdzieści trzy stopnie w cieniu! I to był największy upał, z jakim musieliśmy się zmierzyć podczas całej naszej noworocznej podróży. Największy wówczas, ale rok później w Adelajdzie słupek rtęci w naszym jeepie skoczył nawet do pięćdziesięciu stopni! Ale o tym opowiem być może innym razem...


   Jadąc tak w tym wykańczajacym upale nawet nie zauważyliśmy kiedy przekroczyliśmy granice stanu New South Wales i znaleźliśmy się w naszej Wiktorii. Po drodze zjedliśmy wszystkie pomarańcze i pomidory oraz wypiliśmy całe zapasy wody. Aż strach było pomysleć, co bo było gdybyśmy utknęli tu, na tym pustkowiu bez jedzenia i picia...Parę dni najwyżej i zostałyby po nas wyschnięte szkieleciki w kowbojskich kapeluszach na czaszkach!
Oj, dłużyła nam się ta podróż niemożliwie i pilno nam już było do cywilizacji a przede wszystkim do jakiegoś wodopoju! Monotonię widoków dookoła rozpraszały niekiedy jakieś na pół wyschniete mokradła albo dziwaczne, świadczące o szczególnym poczuciu humoru ich twórców, rzeźby zrobione ze starego żelastwa, rowerów i części samochodowych.





   Wreszcie, mijając jakieś dziwne, jedno lub kilkuchatkowe wioski oraz wielohektarowe pastwiska, pokonując kolejne zakręty i rozwidlenia szos wjechaliśmy do Buchanu. Byliśmy już tutaj kilka miesięcy temu ponieważ w tym miasteczku mieszczą się  wspaniałe jaskinie, które wówczas Cezary koniecznie chciał mi pokazać. Ale dzisiaj nie jaskinie były nam w głowie. Chcieliśmy tu szybko coś zjeść i napić się czegoś zimnego a potem jak najprędzej ruszać dalej. Poddałam bowiem Cezaremu pomysł byśmy zanocowali jeszcze dzisiaj nad zatoką w Paynesville a jutro odbyli resztę drogi do Melbourne. Tyleśmy się dzisiaj namęczyli i tyle napocili, że przydałby się nam jakiś dłuższy przystanek. A najlepszy na takie postoje jest nocleg nad oceanem. Tam jest zawsze tak ożywczo i chłodno, no i nie straszny żaden upał...
Zjedliśmy po gorącej paji z nadzieniem mięsno-pieczarkowym. Opróżniliśmy półtoralitrową butelkę coca-coli i znowu ruszyliśmy w drogę!
   A droga ta wiodła już szerokimi, wygodnymi, asfaltowymi szosami. Zatem jechało się szybko i sprawnie. 

Przed Paynesville zatrzymaliśmy się już tylko raz, gdy przez szosę, tuż przed naszym jeepem, na grubych, tylnych nogach przechodziła jak gdyby nigdy nic ogromna jaszczurka. Niestety, nie zdążyłam jej zrobić zdjęcia. A szkoda, bo tak wielkiej jaszczurki jeszcze ani ja ani Cezary w Australii nie widzieliśmy. To znaczy widzieliśmy już wiele rozjechanych na drodze jaszczurek i węży, ale to się nie liczyło, a poza tym truchła mało przypominały te żywe, piękne zwierzęta.
   Po kilkudziesiętu kilometrach w Paynesville spotkało nas niemiłe rozczarowanie. W znanym nam już z zeszłego pobytu Caravan Parku nie było właściwie możliwych do wynajęcia domków. A jedyne wolne, które się zachowało kosztowało tak dużo, że odechciało się nam tam noclegu. No tak, jadąc tu nie pomyśleliśmy o tym, że przecież jest pełnia lata. Ludzie mają urlopy i spędzają je gremialnie właśnie w takich miejscowościach. A to, co wiosną było tanie, latem gwałtownie drożeje. Niestety...
Na krótko zaparkowaliśmy więc tylko w pobliżu samochód i usiedliśmy na ławeczce, tuż nad zatoką.

   Pogoda wyraźnie zaczęła się zmieniać. Wiał silny, bardzo chłodny wiatr i oto my, do niedawna spoceni i przemęczeni upałem po prostu zmarzliśmy tam siedząc...Nie chcąc się więc przeziębić, wsiedliśmy do jeepa i zdecydowanie już ruszyliśmy w stronę Melbourne. Mieliśmy do przejechania około 260 kilometrów i chcieliśmy dotrzeć do domu jeszcze przed zmrokiem. To było zupełnie możliwe, ponieważ była dopiero godzina piąta po południu a dni latem są bardzo długie...Jeszcze zrobiliśmy  kilkunastominutowy przystanek w Sale, gdzie zatankowaliśmy samochód oraz kupiliśmy kolejne  picie i zjedliśmy ogromną porcję frytek z plackami ziemniaczanymi a potem już jechaliśmy co sił w naszym jeepie, nie zatrzymując się nigdzie więcej. 



  Do domu dotarliśmy około dziewiątej wieczorem. Wnieśliśmy wszystkie nasze manele, plecaki, torby i reklamówki. Rozpakowaliśmy to byle jak, napiliśmy się wody a potem wyszliśmy na balkon, by odetchnąć świeżym powietrzem i zapatrzeć się na znajome, swojskie widoki...


    Znowu byliśmy w u siebie! Nic się tu przez ten czas nie zmieniło. A w nas było tyle wspomnień, emocji i przeżyć z całej tej ponadtygodniowej podróży noworocznej. Był też lekki żal, że już po wszystkim... Ale była też radość powrotu i ulga, że wszystko dobrze się skończyło a my zdrowi i cali możemy teraz odpocząć po tej szalonej eskapadzie w naszym wygodnym, domowym schronieniu...

Koniec! Uff!
Wszystkim czytelnikom gorąco dziękujemy za przemierzanie razem z nami tysięcy kilometrów.
 A jutro na blogu pojawi się niespodzianka związana z naszą podróżą noworoczną! 
 Zapraszamy serdecznie!

16 komentarzy:

  1. Uffff...
    Ale wcale nie dlatego, ze podroz sie skonczyla, po prostu zrobilo mi sie bardzo goraco, strasznie sie spocilam i zakurzylam.
    Ostatnie zdjecie bije pozostale na glowe, cudne!
    Dzieki Wam udalo mi sie obejrzec kawalek Australii i miejsca, ktore nie zawsze znajduja swoje miejsce w turystycznych folderach. A wszystko okraszone osobistymi, z werwa pisanymi komentarzami.
    Wielkie dzieki za te ekspedycje, mam nadzieje, nie ostatnia. Czekam zatem na niespodzianke.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A my Ci dziekujemy Panterko, że codziennie nas odwiedzałaś i wiernie przemierzałaś z nami całą trasę!:-)

      To, czy opiszę w przyszłości jeszcze jakąś wyprawę zależy od wielu rzeczy...
      Na razie i tak wszyscy są już chyba zmęczeni i Australią i upałem z ostatniej części podróży. A więc witaj polska zimo!

      Usuń
  2. Dzięki za tę relację z miejsc, w których pewnie nigdy nie będę a czuję się jakbym już była:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Olgo cieszę się że mogłam spędzić ten niedzielny wieczór podróżując z Wami , wszystko dokładnie przeczytałam i skomentowałam :)
    Znów objadłaś się Olgo , śniadania jak czytam są w Australii rzeczywiście obfite , w żołądku istny misz masz :)
    Po takich stromych zboczach trzeba mieć odwagę jechać ,wszędzie dobrze ale w domu najlepiej :)
    Pozdrawiam Was serdecznie życząc spokojnej nocy :) sypie u Was śnieg ? u nas zasypane wszystko nawet ptaki co śpią na drzewie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję Ilonko, że przeczytałaś wszystkie części i wszystkie tak wnikliwie i ciekawie skomentowałaś!:-)
      U nas śnieznie i zimno, a ja chora jestem...

      Usuń
  4. No fakt, było gorąco i trochę się zakurzyłam :)
    ale było warto! Jeszcze jak było warto!
    Czuję się wzbogacona
    o nieznane mi dotąd krajobrazy i przestrzenie.

    Dziękuję Wam bardzo za tę wspólną podróż
    i na każdą następną macie we mnie
    wierną towarzyszkę.

    A na mały odpoczynek zapraszam dziś wieczór
    do mnie, do buddyjskiej Stupy Oświecenia...
    Posiedzimy na schodkach, popatrzymy na morze,
    powspominamy...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękujemy kochana Mar, za Twoje serdeczne towarzystwo w naszej podróży. Jesli jeszcze kiedykolwiek się w jakąś wybierzemy, nie omieszkamy Cię zabrać ze sobą.
      Ściskam serdecznie w chwili wytchnienia od ataku gorączki!:-)

      Usuń
  5. Dziękuję Wam bardzo ,za tę piękną podróż , którą z Wami przebyłam, zdjęcia cudowne i proza też . Powrócę do wcześniejszych wpisów w wolnej chwili, bowiem po przebytej grypie nie czuje się zbyt dobrze a do pracy muszę chodzić.Pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie własnie też choróbsko dopadło, więc rozumiem o czym mówisz...
      Dziekuję za zainteresowanie naszą podróżą i ciekawe komentarze, które wpisywałąś nam na blogu!
      Pozdrowienia serdeczne!:-)

      Usuń
  6. Piękna podróż, piękny opis, piękne zdjęcia:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszymy się, że Ci się nasza opowieść spodobała, Jaskółko!:-)

      Usuń
  7. I ja dotarłam z Wami do domu :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak dobrze odpocząć sobie po podróży i wyciągnąc sie na własnym, wygodnym łóżeczku!
      Dziękujemy Mireczko, że przewędrowałaś z nami taki szmat drogi!:-)

      Usuń

Serdecznie dziękujemy za Wasze opinie i refleksje!

Etykiety

Aborygeni afirmacja życia agrest apel apel o pomoc asymilacja Australia autoanaliza bajka bal ballada baśń Beksińscy Bieszczady blackout bliskość blog blogi bór cenzura Cesarzowa Ki Cezary chleb choroba ciastka czarny bez czas czerwiec człowieczeństwo człowiek czułość Dersu Uzała deszcz dieta dobro dom dorosłość drama drama koreańska drewno droga drzewa trawiaste Dubiecko Dwernik Kamień dwudziestolecie międzywojenne dystopia dzieciństwo dzikie bzy ekologia elektryczność erotyk eutanazja fajka fantazja film flash mob fotografie fotoreportaż glebogryzarka głodówka głód gospodarstwo goście góry Góry Flindersa grass tree grill grudzień grzyby Gwiazdka historia historie wędrujące horror humor humoreska idealizm ideologia II wojna światowa informacja inność inspiracja internet jabłka Jacuś Jacuś. gospodarstwo Jacuś. lato jajka Jane Eyre Jawornik Polski jesień jesień życia kalina Kanada kanały kangury kastracja kiełbasa klimat klimatyzm koala kobieta koguty kolędy komputer komunikacja konfitury konflikt koniec świata konkurs konstrukcja kosmos kot koziołek kozy Kraków Kresy kryminał kryzys książka kuchnia kulinaria kury kwiaty kwiecień las lato legenda lęk lipa lipiec lis listopad literatura los ludzie luty łąka maciejka macierzyństwo magia maj malarstwo maliny mantry marzenie maska metafora mgła miasteczko odnalezionych myśli Michael Jackson Mikołaj miłość Misia mit młodość moda mróz mróż muzyka muzyka filmowa nadzieja nalewki nałóg natura niebezpieczeństwo niezapominajki noc nowoczesność Nowy Rok obyczaje ocean odchudzanie odpowiedzialność odrodzenie ogrody ogród ojczyzna opowiadanie opowiastka opowieść Orzeszkowa osa Osiecka owoce pamięć pandemia Panna Róża park pasja patriotyzm pejzaż pierniki pies pieski pieśni pieśń piękno piosenka piosenki pisanie płot początek podróż poezja pogoda Pogórze Dynowskie polityka Polska pomidory pomysł poprawność polityczna porady postęp pożar praca prawda prezent protest protesty przedwiośnie przedzimie przemijanie Przemyśl przepis przetrwanie przetwory przeznaczenie przygoda przyjaźń przyroda psy psychologia ptaki radość recenzja refleksja relatywizm remont repatriacja reportaż rezerwat Riverland rodzina rok rośliny rower rozmowa rozrywka rozum rymowanka rzeka samotność San sarny sąsiedzi sens życia siano sierpień silna wola siła skróty słońce słowa słowa piosenki słowianie smutek solidarność South Australia spacer spiżarnia spokój spontaniczność spotkanie stado starość strych susza susza. upał szadź szczerość szczęście szerszeń śmiech śmierć śnieg świat święta świt tajemnica tekst piosenki teksty piosenek tęsknota tragikomedia trauma truskawki uczucia Ukraina upał urodziny uśmiech warzywnik wędrówka wędrówki węgiel wiatr wierność wiersz wierszyk wieś wigilia Wilsons Promontory wino wiosna wiosnaekologia wirus woda wojna wolność Wołyń wrażliwość wrotycz wrzesień wschód słońca wspomnienia wspomnienie współczesność Wszechświat wychowanie wycieczka wypadki wypalanie traw zabawa zabawa blogowa zachód słońca zapasy zaproszenie zbiory zdjęcia zdrowie zielarstwo zielononóżki zielononóżki kuropatwiane zima zioła zmiany zupa Zuzia zwierzęta zwyczaje żart życie życzenia Żydzi żywokost