Most Harbour Bridge - właśnie stąd wczoraj puszczano te wielkie, sztuczne ognie...
I znowu
dotarcie pod operę nie okazało się tak proste, jak można by naiwnie mniemać. Po
pierwsze nocne blokady jeszcze nie całkiem były zdjęte a po drugie zawiłość
szos, ulic, mostów i skomplikowanych, miejskich arterii także nie ułatwiały nam
zadania. Jechaliśmy więc sobie powoli po budzącym się dopiero do życia mieście
i podziwialiśmy jego rozmach, piękno architektoniczne i wspaniałe, wyżynne położenie.
W świetle
budzącego się dnia wszystko wyglądało inaczej niż wczorajszej nocy. Spokojne
zwiedzanie Sydney bardzo ułatwiało nam to, że był to wolny od pracy, świąteczny
dzień, a wszyscy ewentualni przechodnie smacznie sobie jeszcze spali.
Przemieszczaliśmy
się zatem bez żadnego stresu po tych odmienionych, puściutkich dzisiaj ulicach
i poszukiwaliśmy jakiegoś McDonaldsa, w którym moglibyśmy napić się naszej
wymarzonej, porannej kawy. I znowu pech chciał, że nieliczne, mijane przez nas
McDonaldsy nie miały w pobliżu dogodnych miejsc do zaparkowania. A nie
chcieliśmy ryzykować i pozostawiać samochodu byle gdzie, bo wspaniała,
niestrudzenie stojąca na straży porządku publicznego policja australijska też
już pewnie czuwała i w każdej chwili mogła nas uraczyć koszmarnym mandatem.
Przepłukaliśmy więc zaschłe gardła wodą mineralną i jeszcze raz ruszyliśmy w
stronę niedosiężnej opery. Może tym razem jakoś się nam uda tam dotrzeć...?
Błądzimy,
kluczymy, niepotrzebnie kilka razy wjeżdżamy na płatną autostradę. Już udaje
nam się zobaczyć gdzieś z daleka upragnioną operę i znowu pechowo wjeżdżamy w
nieodpowiednią drogę a most Harbour Brigde wciąż jest gdzieś z boku. Wreszcie po
kolejnej godzinie takiej obłąkańczej jazdy znajdujemy właściwy dojazd i z ulgą
stwierdzamy, że nocne blokady zostały już bez śladu usunięte. Wygodnie
wjeżdżamy na wijący się w kształt ślimaka podziemny parking przy samej operze i
oto nareszcie jesteśmy na miejscu.
Wspaniała,
ogromna, przytłaczająca nieco rozmachem wielowymiarowa i wieloczęściowa budowla
Sydney Opera House wyłania się przed nami jak cudowny wielożaglowiec,
niemożliwy wprost do ogarnięcia i zmierzenia . Trudny także do obejścia,
albowiem powierzchnia budynków opery mieści się na prawie dwóch hektarach
gruntu. Zaskakuje skrzydlatym, jak gdyby kosmicznym dachem. Biel tego dachu
niesamowicie mocno lśni w promieniach porannego słońca. Opera w całości jest
zbudowana z betonu, szkła i żelaza a jej dach pokryty jest specjalnymi,
antygrzybiczymi płytkami, dzięki czemu nigdy nie trzeba go czyścić. Większość
informacji o operze czerpaliśmy z naszych folderów turystycznych oraz z internetu,
ale zupełnie czym innym jest czytać o niej, a czym innym oglądać ją z bliska,
dotykać, gładzić, biegać po jej szerokich schodach, spoglądać stamtąd na
zatokę, port, na przepływające nieopodal kolorowe statki wycieczkowe i na
pobliskie, nieomal tak samo piękne jak opera, drapacze chmur.
Sama opera o
tej porze jest jeszcze zamknięta, a u jej podnóży ciężko pracują brygady
sprzątaczy. Muszą uprzątnąć wszystkie sylwestrowe śmieci. Pozabierać stąd
przenośne ubikacje, bramki i płotki, tymczasowo postawione stoliki, krzesła i
kioski, umyć porządnie marmurową posadzkę wokół. I czynią to na naszych oczach wręcz
błyskawicznie, a po pół godzinie w sąsiedztwie opery nie ma już niczego, co by
przypominało o ubiegłej, hucznej, niezwykłej nocy. Znowu jest nieskazitelnie
czysto – jak na pocztówce. Jakiś uprzejmy strażnik miejski na naszą prośbę
pstryka nam parę zdjęć. A i my sami upojeni otaczającym nas pięknem robimy
oczywiście mnóstwo fotografii. I wciąż nam mało i mało...
Od morza wieje
bardzo silny wiatr, a ja z chłodu i niewyspania zaczynam dygotać. Tutaj, przy
operze jest prawie, jak na nie osłoniętym wierzchołku jakiejś góry. Wynika to
zresztą z samego położenia opery – jest wybudowana na najbardziej wysuniętym w
morze cyplu zatoki, dokładnie czuje się tu wszelkie zmiany natężenia wiatru i
siły, z jaką fale rozbijają się o brzegi zatoki. To położenie jednak też
sprawia, że jest stąd wspaniały widok we wszystkie strony świata. Także sama
opera wspaniale wygląda od strony morza (sami nie mamy okazji tego zobaczyć,
ale podziwiamy profesjonalne zdjęcia opery w folderach turystycznych).
W poszukiwaniu
słońca i ciepła schodzimy z wielokondygnacyjnych schodów i maszerujemy w
kierunku zieleniejącego nieopodal parku. Tu przysiadamy sobie z przyjemnością
na rozgrzanej od słońca ławeczce i z tej perspektywy podziwiamy operę i jej
otoczenie.
Na straży parku, pośród palm i eukaliptusów stoi spiżowy, filuternie uśmiechnięty faun. Jest to kolejna z napotkanych przez nas urokliwych, miejskich rzeźb, jakich pełno widzieliśmy już w przeróżnych parkach, na skwerach, w ogrodach, przy punktach informacyjnych, przy ważnych urzędach oraz przy wjazdach do poszczególnych miejscowości. W miasteczkach górniczych podziwiać można np. wyrzeźbione figurki kopaczy i poszukiwaczy złota czy tez innych kruszców. W miejscach historycznie czy legendarnie związanych z Aborygenami widzieliśmy drewniane rzeźby totemicznych zwierząt, albo wielkie kamienie pomalowane pracowicie w typowo australijskie kropki i zawijasy. W miasteczkach znanych z uprawiania jabłoni, hodowli krów czy strusi emu napotykalismy rzeźby przedstawiające gigantyczne, dorodne owoce, wspaniałe drewniane czy żelazne woły, ptaki czy cokolwiek innego, istotnego dla tych okolic.
Na straży parku, pośród palm i eukaliptusów stoi spiżowy, filuternie uśmiechnięty faun. Jest to kolejna z napotkanych przez nas urokliwych, miejskich rzeźb, jakich pełno widzieliśmy już w przeróżnych parkach, na skwerach, w ogrodach, przy punktach informacyjnych, przy ważnych urzędach oraz przy wjazdach do poszczególnych miejscowości. W miasteczkach górniczych podziwiać można np. wyrzeźbione figurki kopaczy i poszukiwaczy złota czy tez innych kruszców. W miejscach historycznie czy legendarnie związanych z Aborygenami widzieliśmy drewniane rzeźby totemicznych zwierząt, albo wielkie kamienie pomalowane pracowicie w typowo australijskie kropki i zawijasy. W miasteczkach znanych z uprawiania jabłoni, hodowli krów czy strusi emu napotykalismy rzeźby przedstawiające gigantyczne, dorodne owoce, wspaniałe drewniane czy żelazne woły, ptaki czy cokolwiek innego, istotnego dla tych okolic.
A ja teraz przytulam się do gorącego policzka
spiżowego fauna i myślę sobie, że uosabia on sztukę, wolność i radość tworzenia
a także dobry humor, który zapewne ogarnia każdego turystę, zwiedzającego najpiękniejsze
zakątki Australii...
I my z mężem,
mimo niewyspania i znów dopadającego nas uczucia głodu czujemy się tu jacyś
młodzi, radośni, pogodni. Ale wynika to także z faktu, że oto właśnie jesteśmy
u celu, w miejscu, do którego dotarcie zajęło nam dwa dni, pełnych emocji,
wzruszeń, estetycznych oczarowań, słońca, kurzu i zmęczenia długą, czasami
bardzo monotonną jazdą.
Ale czy
chcielibyśmy właśnie tutaj zrobić w tył zwrot i rozpocząć ostatnią podróż – tym
razem już tylko do domu w Melbourne...? Nie, zupełnie nie chce się nam jeszcze
wracać. Ta podróż jest jak prawdziwy narkotyk. Wciąga nas i zachęca do
kontynuacji. Poza tym mamy okazję zobaczyć teraz, leżące około 100 km stąd
piękne, błekitne góry Blue Mountains. Góry przedstawiane zawsze na obrazach, plakatach, w
kalendarzach, w folderach, oraz w filmach podróżniczych, dotyczących Australii.
Byłoby przecież głupotą nie skorzystać z takiej możliwości. A zatem niebawem
wyruszymy na północny zachód. Przygoda jeszcze nie skończona!
A póki co,
musimy się napić czegoś ciepłego i zjeść jakieś pożywne śniadanie, byśmy mieli
siłę do kontynuacji naszej podróży. Przy drodze wylotowej z Sydney, prowadzącej
na Parramatę i Penrith ( to miasteczka na trasie wiodącej w Błękitne Góry)
zatrzymujemy się w, jak było do przewidzenia, nieśmiertelnym McDonaldsie.
Raczymy się mocnymi, gorącymi kawami, placuszkami ziemniaczanymi oraz długimi
bułkami z jajkiem, smażonym bekonem, kurczakiem i sałatą. Tutaj też,
rozsiadłszy się wygodnie na ławach z miękkim oparciem, korzystając z szerokiego
stolika kopiujemy na laptopa wszystkie nasze zdjęcia z aparatów
fotograficznych. Okazuje się, ze przez ostatnie dwa dni zrobiliśmy ich we dwoje
ponad siedemset! Ale nie dziwi nas ta liczba, ponieważ od kiedy przyjechałam do
Australii fotografowanie stało się naszą najważniejszą, wspólną pasją. I po
prostu uwielbiamy razem z mężem polować z naszymi aparatami na cokolwiek, wartego
zauważenia, uwiecznienia.
Równie dużą przyjemność sprawia nam potem wielokrotne oglądanie tych zdjęć, omawianie tylko dla nas istotnych szczegółów, wyłapywanie różnic między naszymi fotografiami zrobionymi w tym samym miejscu lecz przez każdego z nas z osobna. Wydawać by się mogło, że nie ma nic prostszego, niż zwolnienie migawki w aparacie i „cyknięcie” jakiejś kolejnej fotografii. A przecież tak wiele zależy od kąta widzenia i nachylenia osoby fotografującej, od tego, czy swoim obiektywem łapie obraz z daleka czy z bliska, a wreszcie od samej spostrzegawczości i ciekawości tejże osoby. Bo będąc w tym samym miejscu dostrzec można i uwypuklić zupełnie różne rzeczy. Pobawić się ze światłem i cieniem. Pochylić się nad maleńkim kwiatkiem, albo ogarnąć obiektywem zmienne fale obłoków...
Równie dużą przyjemność sprawia nam potem wielokrotne oglądanie tych zdjęć, omawianie tylko dla nas istotnych szczegółów, wyłapywanie różnic między naszymi fotografiami zrobionymi w tym samym miejscu lecz przez każdego z nas z osobna. Wydawać by się mogło, że nie ma nic prostszego, niż zwolnienie migawki w aparacie i „cyknięcie” jakiejś kolejnej fotografii. A przecież tak wiele zależy od kąta widzenia i nachylenia osoby fotografującej, od tego, czy swoim obiektywem łapie obraz z daleka czy z bliska, a wreszcie od samej spostrzegawczości i ciekawości tejże osoby. Bo będąc w tym samym miejscu dostrzec można i uwypuklić zupełnie różne rzeczy. Pobawić się ze światłem i cieniem. Pochylić się nad maleńkim kwiatkiem, albo ogarnąć obiektywem zmienne fale obłoków...
Przy tym
restauracyjnym stoliku, w przyjemnym, klimatyzowanym pomieszczeniu znowu,
niestety, ogarnia nas senność i znajoma rozlewająca się po mięśniach i kościach
słabość. Najchętniej byśmy się tam na pół godzinki wyłożyli i zasnęli stuleni w
kłębek na tych mięciutkich, skajem pokrytych siedzeniach...Ale nie dla psa
kiełbasa! Komu w drogę, temu czas! Kolejnym wysiłkiem woli i rozsądku podrywamy
się z tych kuszących, mcdonaldsowych ław i wychodzimy na zewnątrz. A tam wita
nas straszliwy upał i spiekota. Także nasz samochodzik wydaje się być teraz,
jak blaszana, rozgrzana do białości puszka.
Włazimy jednak
dzielnie do środka, włączamy klimatyzację i już po kilkunastu minutach jazdy
ostatecznie żegnamy się z Sydney. Jeszcze tylko po drodze zerkamy przelotnie na
mieszczący się w pobliżu stadion olimpijski. Ten sam, w którym odbywały się
najważniejsze zawody lekkoatletyczne podczas przedostatniej olimpiady w dwutysięcznym
roku. Patrzymy z dala na sterczące wysoko jupitery stadionu a mój mąż opowiada
mi przy tej okazji o swoim niedawno sprzedanym samochodzie, białym commodorze, należącym
poprzednio do wyposażenia sportowców tejże olimpiady. Na szybie miał w związku
z tym olimpijski znaczek a na koncie bardzo mały przebieg, gdyż służył zapewne
tylko do przejazdów w obrębie miasta i jego zabudowań sportowych. Dobrze się
nim jeździło, ale na wyprawy po stromych, górskich trakach, po buszu i po
country o wiele bardziej nadaje się nasz jeep z napędem na cztery koła. Nieraz
już dokonywał cudów i zjeżdżał na łeb, na szyję do jakiegoś błotnistego bajora,
albo wartkiego strumienia i wyjeżdżał stamtąd dziarsko i zwycięsko jak czołg.
Zdjęcie z folderu turystycznego
Teraz mamy przed sobą autostradę prostą i równiutką jak okiem tylko sięgnąć, więc jeep nie musi się zbyt wysilać. Natomiast wciąż rosnący upał, zmęczenie oraz kurz i monotonny szum silnika nam dają się coraz bardziej we znaki. Ziewamy, ziewamy i nawet nie mamy już siły na rozmowy, ani żarty. Pomału zbliża się południe, a więc naprawdę dobrze by było znaleźć jakiś przydrożny motel i nareszcie odespać ubiegłą noc. Ale chociaż pilnie rozglądamy się wokół, to jak na razie nie widać żadnego miejsca na spoczynek dla nas.
Dopiero, gdy wjechaliśmy już w rejon Blue Mountains zaczęły nieśmiało pojawiać się gdzieniegdzie motele i hoteliki przydrożne. Nie posiadają jednak wolnych miejsc i my, dwoje znużonych już niemiłosiernie wędrowców znowu zmuszeni jesteśmy aby jechać naprzód. Wreszcie sukces! Tuż przed Katoombą, największym i najbardziej znanym miastem turystycznym Gór Błękitnych znajdujemy motel. Motel, leżący z jednej strony tuż przy autostradzie, a za plecami, w dole, mający sieć torów kolejowych. Nie zważając jednak na wynikające z tego położenia niedogodności (hałas i drgania podłogi), wynajmujemy tam pokój, włączamy klimatyzację i już za parę minut, pogrążeni w objęciach Morfeusza chrapiemy głośno za nic mając upał i stukoty za oknem...
Teraz mamy przed sobą autostradę prostą i równiutką jak okiem tylko sięgnąć, więc jeep nie musi się zbyt wysilać. Natomiast wciąż rosnący upał, zmęczenie oraz kurz i monotonny szum silnika nam dają się coraz bardziej we znaki. Ziewamy, ziewamy i nawet nie mamy już siły na rozmowy, ani żarty. Pomału zbliża się południe, a więc naprawdę dobrze by było znaleźć jakiś przydrożny motel i nareszcie odespać ubiegłą noc. Ale chociaż pilnie rozglądamy się wokół, to jak na razie nie widać żadnego miejsca na spoczynek dla nas.
Dopiero, gdy wjechaliśmy już w rejon Blue Mountains zaczęły nieśmiało pojawiać się gdzieniegdzie motele i hoteliki przydrożne. Nie posiadają jednak wolnych miejsc i my, dwoje znużonych już niemiłosiernie wędrowców znowu zmuszeni jesteśmy aby jechać naprzód. Wreszcie sukces! Tuż przed Katoombą, największym i najbardziej znanym miastem turystycznym Gór Błękitnych znajdujemy motel. Motel, leżący z jednej strony tuż przy autostradzie, a za plecami, w dole, mający sieć torów kolejowych. Nie zważając jednak na wynikające z tego położenia niedogodności (hałas i drgania podłogi), wynajmujemy tam pokój, włączamy klimatyzację i już za parę minut, pogrążeni w objęciach Morfeusza chrapiemy głośno za nic mając upał i stukoty za oknem...
Po kilku
godzinach budzi mnie przemożne pragnienie. Wstaję i robię dla siebie i męża
herbatę, wiedząc, że i on prawdopodobnie się za chwilę przebudzi, mając gardło
tak samo, jak ja, zaschnięte. Jeszcze przed zaśnięciem poprosił, bym jeśli
wstanę przed zachodem i jego także obudziła. Nie staram się wobec tego
zachowywać zbyt cicho. Szkoda było nam
spędzać całego dnia w pościeli, gdy tymczasem kilka kilometrów od nas było
centrum najważniejszego w tych okolicach miasta i rozciągały się wspaniałe,
skaliste pasma błękitnych gór. Odsłaniam rolety i do pokoju wlewa się
natychmiast ostre, jaskrawe światło. Wyglądam przez okno, czy widać stąd jakieś
szczyty górskie, ale zobaczyłam tylko wielkie eukaliptusy, sięgające swymi
koronami wysoko ponad poziom mojego wzroku oraz plątaninę szyn kolejowych,
przebiegających na dole. Byłam ciekawa, czemu owe góry zawdzięczają ten
nietypowy dla skał kolor, no i czy w ogóle są niebieskie. A może to tylko taka
legenda i wabik dla turystów?
Pół godziny
potem, po zaparkowaniu jeepa w bocznej uliczce idziemy z Cezarym główną ulicą
Katoomby, zwaną Katoomba Street.
Ulica dość stromo wiedzie nas w dół, więc idzie się szybko i bez wysiłku. Po drodze mijamy mnóstwo kawiarenek i pensjonatów, wybudowanych w stylu secesyjnym. Widzimy też wiele sklepów ze sprzętem turystycznym i fotograficznym, na wystawach których wystawione są przepiękne zdjęcia zrobione w okolicy. Jako fotografowie-amatorzy przyglądamy się im ze szczególnym zainteresowaniem i podziwiamy wspaniałe ujęcia błękitnej mgły nad górami, ogromnych wodospadów, przerażających stromizn, urwisk, tajemniczych tuneli podziemnych i skąpanych w światłocieniach, głębokich dolin.
Ulica dość stromo wiedzie nas w dół, więc idzie się szybko i bez wysiłku. Po drodze mijamy mnóstwo kawiarenek i pensjonatów, wybudowanych w stylu secesyjnym. Widzimy też wiele sklepów ze sprzętem turystycznym i fotograficznym, na wystawach których wystawione są przepiękne zdjęcia zrobione w okolicy. Jako fotografowie-amatorzy przyglądamy się im ze szczególnym zainteresowaniem i podziwiamy wspaniałe ujęcia błękitnej mgły nad górami, ogromnych wodospadów, przerażających stromizn, urwisk, tajemniczych tuneli podziemnych i skąpanych w światłocieniach, głębokich dolin.
Sama Katoomba,
oglądana przez nas teraz na żywo, też wygląda bardzo malowniczo i nieco sennie. Mimo dużej ilości turystów jest
tu cicho i spokojnie, a w powietrzu unosi się zapach dojrzałych, słodkich brzoskwiń,
świeżego chleba i kadzidełek. Wonny, sandałowy dymek dobywa się z właśnie
mijanego przez nas sklepiku, pełnego artykułów ezoterycznych, starych książek i
zabawek. Katoomba słynie z dużej ilości kursów medytacyjnych, z zainteresowania
sprawami duszy i tajemniczego świata duchów. Znana jest też z podziemnych,
legendarnych tuneli, wijących się ponoć pod miastem a zamieszkałych przez zjawy
i upiory. Podobno kilku turystów zaginęło tam kiedyś bez wieści. I wciąż
zdarzają się tu jakieś niewyjaśnione zjawiska parapsychologiczne... Hmm...Lubię
taką atmosferę. Zanim więc wyruszymy w stronę oddalonych stąd o mniej więcej
kilometr gór, postanawiamy jeszcze trochę tu zostać. Przysiadamy sobie z
Cezarym w pięknie położonym tuż przy starym, przypominającym pałac hotelu
Carrington, ogródku piwnym.
Z lubością sączymy ciemne, gorzkawe piwo Guinness i
odpoczywając, przeglądamy foldery turystyczne z tych okolic. Jest słonecznie,
ciepło, wręcz błogo. A kiedy po jakimś czasie nie wiadomo jak i skąd zrywa się
nagły wicher i porywa nam nasze foldery wyobrażam sobie, że to duch gór
przypomina nam o swojej obecności i napomina nas, byśmy porzucili gnuśne
kontemplacje suchych, papierowych informacji i zaczęli aktywnie, własnymi
nogami i oczami poznawać to otoczenie.
Posłuszni temu
zaczarowanemu wiatrowi wracamy do samochodu i jedziemy do Echo Point. Jest to
wspaniałe miejsce widokowe położone nad urwiskiem skalnym, z którego podziwiać
można rozpościerającą się około tysiąca metrów poniżej dolinę Jamison oraz
niezwykłych kształtów skały naprzeciw. Patrzymy w tę nieprzebytą, porośniętą
eukaliptusami głębię i aż się w głowie kręci.
Dla bezpieczeństwa wszędzie ustawione są wytrzymałe, stalowe barierki, a więc opierając się o nie, bez strachu można się trochę wychylić. Ponieważ wiem, że ze względu na ogromną stromiznę i trudny dostęp jest tu wiele niezbadanych dotychczas miejsc, z tym większą ciekawością wpatruję się w dolinę, w rysujące się przed nią wielopoziomowe łańcuchy górskie, w ich cieniste załamania i jasno oświetlone polanki. Kilkaset metrów stąd, po lewej stronie doliny, na wysokości naszego wzroku sterczą okazałe, jak gdyby przytulone do siebie trzy szczyty. Zwane są one trzema siostrami i wiąże się z nimi pewna aborygeńska legenda.
Dla bezpieczeństwa wszędzie ustawione są wytrzymałe, stalowe barierki, a więc opierając się o nie, bez strachu można się trochę wychylić. Ponieważ wiem, że ze względu na ogromną stromiznę i trudny dostęp jest tu wiele niezbadanych dotychczas miejsc, z tym większą ciekawością wpatruję się w dolinę, w rysujące się przed nią wielopoziomowe łańcuchy górskie, w ich cieniste załamania i jasno oświetlone polanki. Kilkaset metrów stąd, po lewej stronie doliny, na wysokości naszego wzroku sterczą okazałe, jak gdyby przytulone do siebie trzy szczyty. Zwane są one trzema siostrami i wiąże się z nimi pewna aborygeńska legenda.
Zdjęcie z folderu turystycznego
Dawno, dawno temu blisko siebie żyły dwa wrogie plemiona. Ciągle prowadziły ze sobą wojny i swary. Słowem – nienawidziły się wzajemnie. Jednakże traf chciał, iż trzy dziewczęta z jednego plemienia o imionach: Meenhi, Wimlah i Gunnedoo zakochały się w trzech przystojnych wojownikach z tego drugiego plemienia. Spotkały ich kiedyś przypadkiem w szumiącym słodkie melodie, lesie eukaliptusowym i od tej pory serca młodych nie zaznały już spokoju. Zapragnęli być razem i poprosili o zgodę Starszych. Wywołało to oburzenie w obu społecznościach, albowiem zakazane były wszelkie związki i kontakty z wrogami. Ojciec trzech sióstr, potężny szaman odrzucił zatem grzeczne oświadczyny chłopaków i zakazał swym córkom widywania się z ukochanymi. Ale czyż można przeciwstawić się sile prawdziwej miłości? Młodzi, zakochani do szaleństwa wojownicy wypowiedzieli więc wojnę sąsiedniemu plemieniu i napadli nań w nocy, chcąc siłą porwać dziewczęta. Wówczas ich ojciec aby ochronić je przez uprowadzeniem, przy pomocy swej zaczarowanej kości, zamienił siostry w trzy strzeliste, piękne skały.
Zamierzał oczywiście po zwycięskim odparciu ataku sił wrogów odczarować je i na powrót przywrócić im ludzką postać. Pech jednak chciał, że zginął na tej wojnie i przepadła gdzieś w głębokiej dolinie jego magiczna kość. Nieszczęsne dziewczęta po dziś dzień stoją tak, zamienione w skały i bezskutecznie wyglądają ratunku. Gdyby więc któryś ze śmiałych turystów, odważny poszukiwacz skarbów, albo ktokolwiek, mający odwagę zapuścić się w te bezludne, tajemnicze okolice, znalazł ową kość mógłby odczarować śliczne panny. A sława jego uczynku poniosłaby się daleko, daleko w świat. Czy aborygeńskie dziewczyny jeszcze kiedyś zatańczą wśród eukaliptusów? Czy wykąpią się w kaskadach wodospadu? Cierpliwie czekają na to od tysiącleci. Wpatrują się w zmieniające się czasy, w błękitne góry i w podziwiających je ludzi, wciąż mając nadzieję na życie...
Dawno, dawno temu blisko siebie żyły dwa wrogie plemiona. Ciągle prowadziły ze sobą wojny i swary. Słowem – nienawidziły się wzajemnie. Jednakże traf chciał, iż trzy dziewczęta z jednego plemienia o imionach: Meenhi, Wimlah i Gunnedoo zakochały się w trzech przystojnych wojownikach z tego drugiego plemienia. Spotkały ich kiedyś przypadkiem w szumiącym słodkie melodie, lesie eukaliptusowym i od tej pory serca młodych nie zaznały już spokoju. Zapragnęli być razem i poprosili o zgodę Starszych. Wywołało to oburzenie w obu społecznościach, albowiem zakazane były wszelkie związki i kontakty z wrogami. Ojciec trzech sióstr, potężny szaman odrzucił zatem grzeczne oświadczyny chłopaków i zakazał swym córkom widywania się z ukochanymi. Ale czyż można przeciwstawić się sile prawdziwej miłości? Młodzi, zakochani do szaleństwa wojownicy wypowiedzieli więc wojnę sąsiedniemu plemieniu i napadli nań w nocy, chcąc siłą porwać dziewczęta. Wówczas ich ojciec aby ochronić je przez uprowadzeniem, przy pomocy swej zaczarowanej kości, zamienił siostry w trzy strzeliste, piękne skały.
Zamierzał oczywiście po zwycięskim odparciu ataku sił wrogów odczarować je i na powrót przywrócić im ludzką postać. Pech jednak chciał, że zginął na tej wojnie i przepadła gdzieś w głębokiej dolinie jego magiczna kość. Nieszczęsne dziewczęta po dziś dzień stoją tak, zamienione w skały i bezskutecznie wyglądają ratunku. Gdyby więc któryś ze śmiałych turystów, odważny poszukiwacz skarbów, albo ktokolwiek, mający odwagę zapuścić się w te bezludne, tajemnicze okolice, znalazł ową kość mógłby odczarować śliczne panny. A sława jego uczynku poniosłaby się daleko, daleko w świat. Czy aborygeńskie dziewczyny jeszcze kiedyś zatańczą wśród eukaliptusów? Czy wykąpią się w kaskadach wodospadu? Cierpliwie czekają na to od tysiącleci. Wpatrują się w zmieniające się czasy, w błękitne góry i w podziwiających je ludzi, wciąż mając nadzieję na życie...
Oczarowani
przestrzenią i widokami powędrowaliśmy z mężem ścieżką, prowadzącą wzdłuż
urwiska. Trzy siostry z każdej strony wyglądały inaczej, ale wciąż miało się wrażenie,
ze patrzą na nas i o coś proszą. A my maszerowaliśmy sobie pod kopułą uwitą z
pochylających się ku sobie eukaliptusów i robiliśmy zdjęcie za zdjęciem.
W pobliżu nas, wśród gęstych krzewów, porastających skały dostrzegliśmy dwa, wtulone w siebie czule, nieznane nam ptaki. Piórka lśniły im w słońcu fioletem i srebrem. Wydawały z siebie gardłowe, cichutkie, tkliwe trele i nie zwracały w ogóle uwagi na otoczenie. Nad nimi fruwały rudo złote motyle, a promienie słońca tańczyły wśród liści. Pomyślałam sobie wtedy, że góry te kryją w sobie na pewno wiele nieznanych legend i tajemnic. A te ptaszki to też mogą być jakieś zaczarowane stworzenia, strzegące sekretów doliny...
W pobliżu nas, wśród gęstych krzewów, porastających skały dostrzegliśmy dwa, wtulone w siebie czule, nieznane nam ptaki. Piórka lśniły im w słońcu fioletem i srebrem. Wydawały z siebie gardłowe, cichutkie, tkliwe trele i nie zwracały w ogóle uwagi na otoczenie. Nad nimi fruwały rudo złote motyle, a promienie słońca tańczyły wśród liści. Pomyślałam sobie wtedy, że góry te kryją w sobie na pewno wiele nieznanych legend i tajemnic. A te ptaszki to też mogą być jakieś zaczarowane stworzenia, strzegące sekretów doliny...
Zaobserwowaliśmy,
że jakaś taka ogólnie tkliwa, miłosna, magiczna atmosfera panowała na tej
górskiej ścieżce i opanowywała, co poniektórych turystów, ponieważ spotkaliśmy
tam kilka tulących się do siebie par i wcale się z tym nie
kryjących...Uśmiechnęliśmy się z Cezarym na ten widok i powędrowaliśmy dalej,
trzymając się za ręce i co chwila spoglądając serdecznie w swoje oczy...
Zaczynał się
różowo złocisty zachód słońca i barwy gór zaczęły się zmieniać. Głębokie,
nieprzeniknione cienie zapadły w dolinkach i we wschodnich zboczach gór a na
zachodzie pomarańczowe i czerwonawe kolory skał zalśniły pełnym blaskiem. Jednocześnie
zaczął napływać nie wiadomo skąd chłodny, ostry wiatr. Wróciliśmy więc na
zalany wciąż jeszcze słońcem placyk w pobliżu parkingu i tam znaleźliśmy dla
siebie ustronną, drewnianą ławeczkę, z której mogliśmy aż do końca obserwować i podziwiać
spektakl zachodu...
Leżałam tam sobie wygodnie opierając głowę na ciepłych kolanach męża, wpatrywałam się w niebo i w drżące, kolorowe liście eukaliptusów i byłam bardzo szczęśliwa...
Leżałam tam sobie wygodnie opierając głowę na ciepłych kolanach męża, wpatrywałam się w niebo i w drżące, kolorowe liście eukaliptusów i byłam bardzo szczęśliwa...
Witaj Olgo w Nowym Roku
OdpowiedzUsuńDziś poczytałam część pierwszą fantastycznie się czyta ale myślę że poczytam wieczorem znów na spokojnie jak dzieci pójdą spać , bo taki tekst wymaga skupienia :)
Ściskam Cię serdecznie Ilona
Witaj i Ty, Ilonko w tym Nowym, 2013 Roku!
UsuńJak to dziwnie brzmi - 2013!
Co to się w tym roku stanie? Co się w naszym życiu wydarzy?
Nowy Rok to zawsze wkroczenie w nową rzeczywistość, ale to też zmierzenie się ze swoimi dotychczasowymi doświadczeniami, wspomnieniami...
Ja tu plotę dla Was splotami uczuć i żywych wspomnień swoją noworoczną opowieść i opowiadając, tęsknię jednocześnie za tym co było...Ale przecież nie gorzej jest teraz...Moze i lepiej nawet? Bo jest nasz wiejski dom przy lesie, jest Zuzia kochana i kotki...Ale gdzies z tyłu jest ten bezkres, ta wolność, ten wiatr...Och!
Przytulam Cię serdecznie, Ilonko!:-)
Wielkie miasta specjalnie mnie nie podniecaja, wiec mimo niewatpliwej urody, Sydney mnie nie porywa. Ale te gory warte sa wszystkiego, a sciezka zakochanych zasluguje na mistrzostwo swiata dla takich swiezo zakochanych, jak Wy.
OdpowiedzUsuńTy, Olenko, z prozaicznej wyprawy po kartofle do zieleniaka, potrafilabys skonstruowac zajmujaca opowiesc. Co tu duzo mowic, czyta sie Ciebie z tchem zapartym. Zwracasz uwage na szczegoly, ubierasz w slowa obiekty, na pierwszy rzut oka, nieistotne.
Ach, przestane Ci juz kadzic, bo popadniesz w samozachwyt!
Mnie też wielkie miasta jakoś nie bardzo zachwycają. Najcudniej jest na uboczu, z dala od tłumów i tych wszystkich cywilizacyjnych wymysłów.
UsuńA ścieżka zakochanych może być wszędzie...w parku, w lasku, na osiedlu...To nasze uczucia malują rzeczywistosć, która nas otacza. I dlatego Australia jest dla mnie krainą pastelowych, ciepłych, serdecznych barw...
A mnie, Panterko samozachwyt nie grozi. Gdybyś wiedziała, jak skromną, niepozorną i cichą w realu jestem osobą, to byś się zdziwiła...Ja po prostu lubię pisać i niekiedy dzielić sie z innymi swoimi spostrzeżeniami, zachwyceniami,rozczarowaniami, ulotnymi mgnieniami niepowtarzalnych chwil.I tylko tyle.
A propos wyprawy do zieleniaka - to kiedyś Ci opowiem o takiej mrożącej krew w żyłach historii, którą naprawdę przeżyłam na własnej skórze...
A dzisiejszego wieczora zasyłam Ci po prostu swoje ciepłe myśli i podziękowania za to, że wiernie czytasz wszystko to, co tu naskrobię...:-))
Przeczytalam pierwsza czesc dotyczaca Opery, fantastyczna budowla i niewatpliwie warta zobaczenia i tych trudow aby obejrzec ja chociaz z zewnatrz, niesamowicie olbrzymi teren.
OdpowiedzUsuńMysle, ze w wewnatrz jest rownie atrakcyjna.
Dzisiaj rodzina bardzo mnie absorbuje, wiec czytam z przerwami, a "niebieskie gory" zostawiam sobie na deser:)
Nie byłam, niestety, wewnątrz opery lecz przypuszczam, że i w środku jest niesamowita. Ciekawa jestem jak brzmi w niej muzyka?
UsuńPozdrowienia zasyłam serdeczne!:-)
Domyslam sie, ze z braku czasu nie wyruszyliscie na poszukiwanie magicznej kosci krola.
UsuńWidoki gorskie zachwycajace i ile zieleni wokol.
Ach, biedne trzy siostry! Ktoś inny musi je odczarować. Ktoś inny zapewne znajdzie w końcu tę magiczną kość i przywróci życie aborygeńskim dziewczętom. A póki co, na ścieżkach i w dolinach Błekitnych gór trwa magiczny, miłosny nastrój i przypomina wędrowcom o zaklętych, zakochanych nieszczęśliwie dziewczętach...
UsuńPiękna legenda , bardzo urzekł mnie faun strzegący parku , jejku wszystkie te juki które u nas rosną w domach latami , tam w naturze rosną najlepiej i najszybciej , miałam okazję zobaczyć operę z innej perspektywy no zdjęcia świetne , te widoki ...
OdpowiedzUsuńLegenda o "Trzech Siostrach" wprawiła mnie tam w pełen rozmarzenia i melancholii nastrój. A roślinnośc przy operze w Sydney rzeczywiście jest niesamowita!:-)
UsuńOlgo to prawda każdy fotografujący zrobi zdjęcie inaczej, prawdziwy artysta z wielka wrażliwością widzi więcej niż zwykły śmiertelnik. Masz ten dar w sobie i dlatego Twoje fotografie maja to coś. Lubie opere , chciałoby by się tam być i posłuchać np. Madame Butterfly.
OdpowiedzUsuńUwielbiam fotografować. To jest dla mnie rodzaj bardzo intymnego spojrzenia na otaczającą rzeczywistość.
UsuńI ja żałowałam, że nie dane mi było pójść do opery w Sydney na jakiś koncert muzyczny czy operę. Duzo się nasłuchałam od przyjaciół w Australii, jak dziwne i niesamowite brzmienie ma tam muzyka...Może kiedyś jeszcze będzie mi to dane? Życie wszak jest pełne cudownych niespodzianek!:-)
Przepiękne fotografie ale i miejsca niezwykłe.
OdpowiedzUsuńCzęsto oglądamy tamte fotografie i wspominamy...
Usuń