Po dłużącej się i niespokojnie przespanej nocy w domu wypoczynkowym w
Khancoban wstaliśmy jacyś połamani i nieprzytomni. Otworzyliśmy drzwi na taras
i ze zdumieniem oraz zachwytem odkryliśmy, że chociaż warunki lokalowe są tu
koszmarne, to widoki wspaniałe. Spoglądaliśmy w oblicza ciemnozielonych, porośniętych
gęstą roślinnością gór. Słuchaliśmy porannego śpiewu ptaków. Wdychaliśmy
żywiczną, świeżą woń napojonej rosą trawy i róż zasadzonych w pobliżu. Górski,
czysty wiatr owiewał nasze twarze i szybko zmywał z nich wczorajsze i nocne
zmęczenie. Potem jeszcze napiliśmy się mocnej kawy, wzięliśmy prysznic i znowu
pełni entuzjazmu oraz siły pożegnaliśmy to nietypowe schronienie. Jeszcze tylko
nabraliśmy do pełna paliwa na tutejszej stacji benzynowej i już po chwili
wjeżdżaliśmy krętą szosą pośród te piękne, wysokie góry. Z daleka patrzyliśmy
na zbiornik wodny Khankoban Pondage oraz na odchodzące w stronę górskich
szczytów długie, grube, białe rury, odprowadzające wodę w stronę istniejącej w
okolicach olbrzymiej elektrowni wodnej.
To tutaj, w Górach Śnieżnych znajdują się źródła największych,
australijskich rzek: Snowy, Murray i Murrumbridgee. I właśnie te rzeki zostały
wykorzystane do wybudowania tu wiele lat temu tejże elektrowni (The Snowy
Mountains Hydro-electric Scheme budowanej w latach 1949-1974). Przy budowie
gigantycznych tuneli, tam, przy podciąganiu i łączeniu tych potężnych
rurociągów zatrudnieni byli emigranci z różnych stron świata. Wiele osób tu
zginęło, wiele było ciężko rannych. Do dzisiaj tytaniczna praca przy tej
budowie jest opiewana w pieśniach i balladach. Było to największe, powojenne
przedsięwzięcie konstrukcyjne, które służyć będzie zapewne wielu następnym
pokoleniom. Powstało tu 145 km połączonych tuneli, i 80 km dróg wodnych,
którymi woda dociera do siedmiu elektrowni i wytwarza 70 procent energii dla
wschodnich stanów Australii oraz zasila okoliczne tereny rolnicze.
Właśnie dojeżdżaliśmy z Cezarym do pierwszej stacji takiej hydroelektrowni
opartej na wodach rzeki Murray. Stojąc na poboczu drogi spoglądaliśmy w dół,
gdzie widać było długi, oszklony budynek, mieszczący wielkie turbiny i inne
maszyny a nad tym budynkiem, już prawie zupełnie z bliska przypatrywaliśmy się
owym olbrzymim rurom, które widoczne były już kilkanaście kilometrów temu, w
Khancoban. To dla potrzeb takich, jak ta elektrowni wybudowano w tych górach
wygodne, dwupasmowe, asfaltowe szosy i dla nich też utworzono tamy na rzekach
oraz stworzono sztuczne zbiorniki. Jeden z nich
- Eucumbene widzieliśmy wczoraj w Adaminaby a dzisiaj zamierzaliśmy
dojechać do następnego, leżącego w odległym stąd o prawie sto kilometrów, Jindabyne.
Przed nami było jeszcze sporo rzeczy do obejrzenia i kilometrów do
przemierzenia, więc napatrzywszy się na hydroelektrownię do woli wsiedliśmy do jeepa i pojechalismy dalej...
Zatrzymaliśmy się wreszcie na dłużej po kolejnym,
dość męczącym etapie naszej podróży. Ciężko jest jechać bez przerwy w wysokich
górach, gdzie szosy są niekończącymi się zakrętasami a człowiek dostaje od tego
i od spoglądania w przepaście zawrotów i bólów głowy. Postanowiliśmy więc
naładować swoje baterie i zrobić sobie przyjemny piknik nad zimną rzeczką
górską – Leatherbarrel Creek. Były tu drewniane stoliczki i ławy do siedzenia a
za krzakami można było skorzystać z całkiem cywilizowanej toalety. A gdy już
się dostatecznie najedliśmy, ściągnęliśmy buty i z przyjemnością zanurzyliśmy
stopy w lodowatych wodach tej rzeczki. Inni, przejeżdżający tędy turyści poszli
w nasze ślady i też odpoczywali w pobliżu, jedząc swoje wiktuały i
przechadzając się wzdłuż rzeki.
Znowu ruszyliśmy w drogę i po kilku kilometrach wjechaliśmy na teren
Kościuszko National Park. Ponownie powitała nas podobna do wczorajszej dziwna,
tutejsza przyroda i widoki. Połacie srebrnobiałych, martwych drzew, wielkie,
powalone konary, niskie lecz rozłożyste eukaliptusy,strumyczki między kamieniami oraz rozległe łąki pełne
drobnych, bieluśkich i zółciutkich kwiatuszków.
Przystanęliśmy na przełęczy Dead Horse Gap, usytuowanej na wysokości 1582 metry nad poziomem morza. Spotkaliśmy tam grupkę sympatycznych motocyklistów, którzy już po raz drugi od zeszłego tygodnia odbywali tę górską eskapadę. Cezary rozmawiał z nimi z ogromnym zainteresowaniem, albowiem jego marzeniem od dawien dawna było posiadanie własnego Herleya Davitsona i przemierzanie nim australijskich przestrzeni. Podczas, gdy mój maż sobie konwersował ja oglądałam okolice i robiłam zdjęcia. Ładne zdjęcie cyknęłam także jemu, przy jednym z tych wspaniałych motocykli i teraz, pisząc te słowa uśmiecham się do mojego chłopięco roześmianego męża, wyglądającego na tej fotografii na prawdziwego motocyklistę....
Przystanęliśmy na przełęczy Dead Horse Gap, usytuowanej na wysokości 1582 metry nad poziomem morza. Spotkaliśmy tam grupkę sympatycznych motocyklistów, którzy już po raz drugi od zeszłego tygodnia odbywali tę górską eskapadę. Cezary rozmawiał z nimi z ogromnym zainteresowaniem, albowiem jego marzeniem od dawien dawna było posiadanie własnego Herleya Davitsona i przemierzanie nim australijskich przestrzeni. Podczas, gdy mój maż sobie konwersował ja oglądałam okolice i robiłam zdjęcia. Ładne zdjęcie cyknęłam także jemu, przy jednym z tych wspaniałych motocykli i teraz, pisząc te słowa uśmiecham się do mojego chłopięco roześmianego męża, wyglądającego na tej fotografii na prawdziwego motocyklistę....
Po jakimś czasie znów wsiedliśmy w
jeepa, by chwilę potem zatrzymać się w dole, przy mostku, pod którym
przepływała między kamieniami kolejna, spieniona górska rzeczka. Przeczytaliśmy
umieszczone tam tabliczki informacyjne. Dowiedzieliśmy się m.in., że nazwa tej przełęczy wzięła się od stada
koni Brumby, zamarzniętych tu niegdyś podczas nagłych opadów śniegu, połączonym
z silnym napływem mrozu. Biedne konie...
Postanowiliśmy się z Cezarym przejść wzdłuż tej rzeczki, ponieważ wiła się tak
malowniczo, że wprost zapraszała nas do wędrówki wraz z nią. Idąc, spotkaliśmy
samotnego rowerzystę, zjeżdżającego sprawnie z góry. Był to mężczyzna w
starszym wieku lecz poruszający się bardzo młodzieńczo i nieźle dający sobie
radę na tej kamienisto-piaskowej dróżce. Jego twarz była pogodna, osmagana
przez wiatry i bardzo opalona a dłonie mocne i żylaste. Potem, już wracając do
samochodu zauważyliśmy na parkingu, że ów rowerzysta ma w swoim bagażniku
wszystkie potrzebne do długotrwałego podróżowania sprzęty. Miał ze sobą namiot
i spiwór oraz wypchany aż po brzegi, brezentowy plecak. Wzbudził nasz podziw
oraz lekką zazdrość. Przecież ten człowiek na pewno był od nas dużo starszy
lecz o ile sprawniejszy, o ileż odważniejszy?! A my, państwo wygodniccy, zbyt
łatwo się męczący, gustujący w samochodowych przejażdżkach i hodujący już spore
brzuszki... Och, ale dzisiaj przecież czeka nas poważna wspinaczka na górę
Kościuszki! Pocieszyliśmy się i już nie rozmyślaliśmy o tym, imponującym nam
rowerzyście.
Po drugiej stronie szosy dostrzegliśmy maszerujących nieregularnym
sznureczkiem turystów, wytrwale wędrujących szlakiem do oddalonego o kilka
kilometrów stąd miasta Thredbo. I my także planowaliśmy się tam dostać, ale
przecież nie piechotą lecz naszym ukochanym jeepkiem! Nie tracąc więc czasu na próżne rozmyślania
wsiedliśmy w nasz pojazd i pomknęliśmy przed siebie.
Thredbo nazywane jest przez Polaków mieszkających w Australii, australijskim Zakopanem. Ma podobne do
tatrzańskiego kurortu położenie w wysokogórskiej dolinie i co roku zjeżdża tu mnóstwo
turystów, by właśnie stąd rozpocząć wspinaczkę jednym z okolicznych szlaków, w
tym najważniejszym – na górę Kościuszki lub by zimą poszusować na nartach. Tyle
wiedziałam o tej miejscowości i wyobrażałam ją sobie jako kolorową, pełną
barwnych kramików i sklepików osadę. Tymczasem już spoglądając na jej dachy
dostrzegłam ze zdziwieniem, że miasto utrzymane jest w szaroburej, smutnej
kolorystyce. Wszystkie wille i hotele były przez to do siebie bardzo podobne i
tak samo nieładne. A zastanawiając się nad tą monotonną, ponurą raczej tonacją
barw doszłam do wniosku, że prawdopodobnie chodzi tu o to, iż z założenia miasto
ekologicznie musi zlewać się z otoczeniem. Musi poprzez swój wygląd stanowić
integralną część górskiego, alpejskiego w charakterze środowiska.
Góry Śnieżne są częścią masywu Alp Australijskich i rzeczywiście bardzo je już
w tych okolicach przypominały. Roślinność straciła tu zupełnie swą żywość i
jaskrawość. Karłowate eukaliptusy i krzewinki były jak gdyby przydymione a
dominujące wszędzie głazy, skały i kamienie miały wszelkie odcienie szarości i
brudnej bieli.
Zaparkowaliśmy jeepa niedaleko centrum miasteczka, zmieniliśmy nasze
ukochane klapki na bardziej nadające się do wędrówek górskich adidasy, a
następnie spakowaliśmy do plecaków wodę i owoce i już byliśmy gotowi do
wspinaczki. Najłatwiej nam było wjechać jak najwyżej się dało wyciągiem
krzesełkowym, aby już stamtąd wspiąć się na górę Kościuszki. Pracownik kasy
biletowej przy wyciągu ostrzegł nas, że jeśli chcemy wrócić tą górską kolejką,
to musimy zdążyć z zejściem do godziny siedemnastej. Właśnie wtedy można się
załapać na ostatni zjazd. Potem pozostaje już tylko samodzielne, prawie pionowe
schodzenie...Dowiedzieliśmy się także, że od wjazdu na wejście na sam szczyt
potrzebujemy około czterech godzin, a więc musieliśmy się naprawdę bardzo spiąć
i iść jak najszybciej się da, żeby zdążyć obrócić dzisiaj w dwie strony.
Usadowiliśmy się na szerokim krzesełku wyciągu i złaknieni nowych widoków i
przygód pojechaliśmy w górę. Pod nami rozciągały się żółte, wydeptane i
wyjeżdżone połacie dróżek i łąk. Widać było nielicznych turystów maszerujących
dzielnie gęsiego z samego Thredbo. Kilku rowerzystów na swych wyczynowych,
przystosowanych do jazdy w tak trudnych warunkach rowerach z niesamowitą
szybkością szusowało po zakosach szlaku w dole. Byli poubierani w specjalne
ubrania i kaski ochronne. Cóż, wywrotka przy takiej prędkości zjazdu nie
należała zapewne do przyjemności. Ale czegóż się nie robi dla silnej dawki
adrenaliny?
Mijały nas nadjeżdżające z
naprzeciwka prawie zupełnie puste, turkusowe krzesełka kolejki. Pewnie wiele
osób, które wspięły się na szczyt będzie potem schodzić piechotą, a może na
górze jest tak pięknie, że na razie nikomu nie chciało się jeszcze zjeżdżać?
Było i tutaj pięknie, chociaż coraz bardziej surowo. Coraz mniej drzew
porastało zbocza gór a coraz silniejszy wiatr pogwizdywał między ostrymi
krawędziami skał i kamieni. Nigdy nie byłam na Tatrzańskich Rysach, ale
wyobrażałam sobie, że atmosfera surowości i monotonii musi być tam podobna.
Tyle, że w Tatrach góry są strzeliste, ostre, bardzo skaliste. Tutaj tylko
gdzieniegdzie pojawiały się większe skały i kamienie oraz wyrastające między nimi
drobne, wytrzymałe na chłód i niedobór żyznej ziemi roślinki. Tutejsze głazy
miały obłe, łagodne kształty a odległe, wysokie góry przypominały niewinne
pagórki...
Po kilkunastu minutach dojechaliśmy do celu podróży i wkroczyliśmy na
szlak, mając przed sobą ponad sześć kilometrów do przejścia. Szlak wyznaczony
był betonową, równą ścieżką, wspinającą się łagodnie w górę. Widoki dookoła przypominały jakiś kosmiczny,
nagi krajobraz. Mnóstwo usianych wszędzie szarych kamieni, zamglony obraz gór w
tle.
Od razu porywisty wiatr dał nam do zrozumienia, że chociaż podejście wygląda na łatwe, to on nam niczego nie będzie ułatwiał, a wręcz przeciwnie. Dmuchał nam w twarze, zrywał kapelusiki z głów, przekornie pchał w dół, zmuszając nas do większego wysiłku. A nie mieliśmy przecież najlepszej kondycji. Przyzwyczajeni do pokonywania wszelkich odległości i wzniesień samochodem teraz, zdani tylko na siłę własnych nóg i mięśni szybko się zasapaliśmy i spociliśmy. Zazdrościliśmy wymijającym nas dzieciakom i młodzieży lekkości, z jaką się poruszali. A my, co jakiś czas musieliśmy się zatrzymywać, żeby uspokoić rozszalałe bicie serca i nabrać spokojnego oddechu. Potem chwytaliśmy się za ręce i uparcie szliśmy dalej, spoglądając z uśmiechem w swe rumiane twarze i dodając sobie wzajemnie animuszu.
Od razu porywisty wiatr dał nam do zrozumienia, że chociaż podejście wygląda na łatwe, to on nam niczego nie będzie ułatwiał, a wręcz przeciwnie. Dmuchał nam w twarze, zrywał kapelusiki z głów, przekornie pchał w dół, zmuszając nas do większego wysiłku. A nie mieliśmy przecież najlepszej kondycji. Przyzwyczajeni do pokonywania wszelkich odległości i wzniesień samochodem teraz, zdani tylko na siłę własnych nóg i mięśni szybko się zasapaliśmy i spociliśmy. Zazdrościliśmy wymijającym nas dzieciakom i młodzieży lekkości, z jaką się poruszali. A my, co jakiś czas musieliśmy się zatrzymywać, żeby uspokoić rozszalałe bicie serca i nabrać spokojnego oddechu. Potem chwytaliśmy się za ręce i uparcie szliśmy dalej, spoglądając z uśmiechem w swe rumiane twarze i dodając sobie wzajemnie animuszu.
Wkrótce betonowa nawierzchnia ścieżynki się skończyła i zastąpiła ją
żelazna kratka zrobiona ze ściśle połączonych ze sobą cienkich prętów. Kratka
była zawieszona około trzydzieści centymetrów nad ziemią a pod nią swobodnie
rosły niskie trawy, alpejskie krokusy, fiołki i srebrzyste, aksamitne listki.
Od czasu do czasu mijaliśmy jakiś strumyk i wpatrując się uważnie w jego nurt
zauważaliśmy maleńkie, śmigłe ławice rybek. Jak dostały się tak wysoko? Czy
jakimś cudem, tak jak łososie przybywają tu na tarło?
Niekiedy wiatr ucichał a wówczas nagle robiło się bardzo ciepło i
przyjemnie a droga wydawała nam się lżejsza. Właśnie doszliśmy do pierwszego,
wybudowanego dla potrzeb turystów punktu widokowego, z którego można już było
przyjrzeć się wyłaniającemu się zza zakrętu czubkowi Mount Kościuszko.
Wyglądał bardzo niepozornie. Ot, łysy, niczym nie wyróżniający się pagórek! Jednakże było coś, co świadczyło o jego wysokości i ostrych warunkach atmosferycznych, panujących w jego otoczeniu. Otóż z boku góry widoczna była podłużna, biała plama...To był chyba śnieg! W środku australijskiego lata!
Wyglądał bardzo niepozornie. Ot, łysy, niczym nie wyróżniający się pagórek! Jednakże było coś, co świadczyło o jego wysokości i ostrych warunkach atmosferycznych, panujących w jego otoczeniu. Otóż z boku góry widoczna była podłużna, biała plama...To był chyba śnieg! W środku australijskiego lata!
Od tego momentu nasza wspinaczka się zaostrzyła, ponieważ łagodnie
wspinająca się dotąd żelazna ścieżka przekształciła się w kratkowate, długie
schodki. Na szczęście były też momenty, gdy pojawiały się płaskie, poziome
fragmenty drogi i wtedy odpoczywaliśmy oddychając tak ciężko, jak zziajane psy.
Popatrywaliśmy sobie dookoła, robiliśmy zdjęcia i obserwowaliśmy z podziwem
wyczyny dzieciaków, które bez zmęczenia wbiegały na okoliczne wzniesienia i tam
skakały radośnie na kamieniach.
Niedaleko przed szczytem doszliśmy do
punktu widokowego na położone poniżej jezioro górskie, nieco podobne do
Morskiego Oka lecz nie tak turkusowe i nie tak przejrzyste. Było to Lake
Cootapatamba – najwyżej, bo na wysokości ponad dwóch tysięcy metrów położone w
Australii jezioro, utworzone kiedyś z wód przemieszczającego się tędy lodowca i
nadal w zimie pokrywające się grubą warstwą lodu. Do szczytu było stąd nieco
ponad dwa kilometry. Ruszyliśmy więc dzielnie dalej, obserwując wspinające się
po łagodnym zboczu góry Kościuszki drobne figurki ludzkie.
Polska nazwa tej góry pochodzi od jej pierwszego, europejskiego zdobywcy,
podróżnika Pawła Edmunda Strzeleckiego, który dotarł do niej w 1840 roku i na cześć
polskiego bohatera narodowego oraz ze względu na jej podobieństwo do kopca
Kościuszki w Krakowie nadał wzniesieniu jego imię. I rzeczywiście, góra
bardziej przypominała zwykły kopiec, niż najwyższy szczyt a na dodatek w
pobliżu widoczna była kolejna kopczykowata, niewiele niższa góra Townsend.
Nic więc dziwnego, że bez większych problemów weszliśmy niebawem na szczyt.
Hurra! Całe podejście zajęło nam nieco ponad dwie godziny, a więc o wiele mniej, niż
szacowaliśmy. Na samym wierzchołku było pusto, płasko i kamieniście a jedynymi
wyróżniającymi się znakami były dwie tablice, ustawione na betonowym
postumencie. Pierwsza z nich informowała o odkryciu i nazwaniu tej góry przez
P.E. Strzeleckiego, druga była tablicą ufundowaną przez polską placówkę dyplomatyczną
a upamiętniała ona setną rocznicę pierwszego wejścia na szczyt. Rozglądając się
na wszystkie strony widzieliśmy wyraźnie inne szczyty, płynące w dole niebieską
niteczką rzeki, kamieniste przełęcze i dalekie połacie srebrzystych
eukaliptusów. Znowu bardzo silnie wiało, a więc nie zwlekając (gdyż bylismy bardzo spoceni po wspinaczce), po kilku
minutach rozpoczęliśmy schodzenie.
Tym razem cała trasa wydała się nam jeszcze łatwiejsza i właściwie bez
żadnego zmęczenia w mięśniach dotarliśmy do stacji wyciągu kolejki linowej.
Tylko stopy bolały nas niemiłosiernie, bo przyzwyczajone na co dzień do
wygodnych klapków albo sandałów nie tolerowały teraz ciasnego upchnięcia w adidasach. Była
dopiero piętnasta trzydzieści, a więc nie musieliśmy się nigdzie śpieszyć i
mogliśmy sobie pozwolić na wejście do mieszczącej się przy wyciągu, górskiej,
oszklonej z trzech stron kawiarni. Posiedzieliśmy tam sobie jakiś czas, z
przyjemnością popijając mocną, gorącą kawę i podziwiając raz jeszcze widoczną
stąd bardzo dobrze panoramę gór.
A potem zjeżdżając kolejką w dół mieliśmy czas by nakręcić filmik,
ukazujący górskie pejzaże i widoczne w dole miasteczko Thredbo. Jadąc,
widzieliśmy wiele wyciągów narciarskich, tras snowbordowych i saneczkowych. I
znowu podziwialiśmy wyczyny nie bojących się niczego rowerzystów...
Wkrótce opuszczaliśmy już to australijskie Zakopane i przejeżdżając obok
rzeki oraz cienistych, wypielęgnowanych trawników marzyliśmy sobie o wygodnym
ułożeniu się na kocyku, nad brzegiem takiej, jak ta rzeczki i o zupełnie
leniwym spędzeniu dalszego ciągu tego późnego popołudnia i wieczoru.
A idea ta była przecież zupełnie możliwa do zrealizowania ponieważ wybieraliśmy się teraz do miasteczka Jindabyne. Leżało ono w odległosci około trzydziestu kilometrów od Thredbo i tam właśnie zamierzaliśmy dziś przenocować. Jeszcze tylko kilka kilometrów po wyjeździe z Thredbo w kasie ustawionej na środku szosy musieliśmy uiścić niewielką opłatę za pobyt w tym miasteczku. To coś w rodzaju opłaty klimatycznej, ale dotyczącej samochodu, nie ludzi.
A idea ta była przecież zupełnie możliwa do zrealizowania ponieważ wybieraliśmy się teraz do miasteczka Jindabyne. Leżało ono w odległosci około trzydziestu kilometrów od Thredbo i tam właśnie zamierzaliśmy dziś przenocować. Jeszcze tylko kilka kilometrów po wyjeździe z Thredbo w kasie ustawionej na środku szosy musieliśmy uiścić niewielką opłatę za pobyt w tym miasteczku. To coś w rodzaju opłaty klimatycznej, ale dotyczącej samochodu, nie ludzi.
Jindabyne okazało się zupełnie inne w charakterze, niż poprzednie miasto.
Urody i koloru dodawało mu głównie wielkie jezioro oraz wybudowane w jego
pobliżu motele, pensjonaty oraz place zabaw i zielone skwery. Pogoda była
wspaniała a jezioro tak cudownie lśniło w słońcu, że załatwiliśmy sobie miejsce
w leżącym nad wodą motelu i niedługo potem, po wniesieniu wszystkich
niezbędnych maneli i toreb, siedzieliśmy sobie na ocienionym tarasie, patrzyliśmy na pobliskie jezioro i
popijaliśmy z lubością zimne piwko...
Ale to wcale nie był koniec atrakcji i niespodzianek tego dnia. Właśnie
potężnie burczało nam w brzuchach a więc postanowiliśmy się nareszcie dobrze
najeść (już nam trochę wychodziły bokiem wieczne kanapki i kiełbaski na
barbaque) i pójść do pobliskiej restauracji na wielkie, wieczorne obżarstwo.
Zamówiliśmy sobie smażone na chrupko owoce morza z frytkami a do tego z
bufetu szwedzkiego tyle przeróżnych sałatek, ile tylko mogliśmy w siebie
zmieścić. Ach, jakież to wszystko było pyszne! Jadłam, aż mi się uszy trzęsły
te wszystkie ryby, krewetki, małże i kraby. Przegryzałam to frytkami i świeżymi
owocami mango oraz melonem i arbuzem. Pochłaniałam mieszanki zielonych,
świeżutkich listków sałat polane wspaniałym sosem vinegrette oraz sałatkowe kukurydziano,
pomidorowo, oliwkowo, soczewicowe cudowne kompozycje smakowe, skąpane w sosach
włoskich i majonezach. Mój mąż nie mógł się nadziwić, ile potrafię w siebie
zmieścić, ale sam dzielnie dotrzymywał mi kroku a nawet skusił się o dokładkę
sałatki ziemniaczanej i makaronowej...
Z trudem wytoczyliśmy się z restauracji, unosząc przed sobą swe sterczące
jak piłki, wypełnione po brzegi brzuszyska oraz szklanki z piwem,
którego nie daliśmy rady już dopić przy
stole.
Teraz potrzebowaliśmy do szczęścia tylko wygodnego łóżka, żeby w spokoju
strawić te straszne masy jedzenia. Cezary pragnął też rzecz jasna swojego
wieczornego rytuału wypalenia wonnego cygara. I podczas gdy on wygodnie
usadawiał się na tarasie, ja zamknęłam od wewnątrz na zasuwkę wyjściowe drzwi i
rozłożyłam się wygodnie na szerokim łożu, trawiąc w spokoju i dochodząc jakoś do siebie. A kiedy trochę odpoczęłam, stęskniona
poszłam do Cezarego i porządnie zamknęłam za sobą od zewnątrz drzwi, prowadzące na
nasz taras...
Chwilę posiedzieliśmy sobie spokojnie, wpatrując się w cygarowy dymek,
biegnący nad wody jeziora a potem postanowiłam się rozruszać i zwiedzić sobie
najbliższe okolice. Wraz z nieodłącznym aparatem przeszłam przez szeroki
trawnik i dotarłam do ustawionego nad brzegiem zbiornika wodnego postumentu
przedstawiającego naszego wielkiego Polaka P.E. Strzeleckiego. Ze wzruszeniem
wczytałam się w tablice informujące w języku polskim i angielskim, jakich to
wspaniałych odkryć w Australii dokonał mój rodak. W latach 1839-1843 Strzelecki
zbadał i opisał rozległe tereny Nowej Południowej Walii, Wiktorii i Tasmanii.
Odkrył złoża złota, srebra i węgla. Zmierzył wysokość najwyższych gór. Wniósł ogromne
podwaliny pod rozwój geologii, mineralogii, zoologii i meteorologii.
Pomnik ten, jak wszystkie znaki upamiętniające w Australii miejsca pobytu
Strzeleckiego był, jak się później dowiedziałam z internetu miejscem wycieczek
i pielgrzymek Polonii australijskiej. Istniały specjalne kluby zrzeszające
wielbicieli naszego znanego rodaka. Organizowano konkursy, wystawy, koncerty i
wieczorki poetyckie na jego cześć. A teraz, stojąc pod jego pomnikiem też
miałam możliwość usłyszenia naszej pięknej mowy polskiej. Spotkałam tam grupkę
Polaków z Sydney, którzy z podobnym do mojego wzruszeniem czytali informacje o
Strzeleckim i głośno je komentowali.
Dużą przyjemność sprawiło mi zamienienie z nimi kilku słów w ojczystym języku. W takich, jak te momentach, zawsze uświadamiałam sobie najwyraźniej, jak bardzo tęsknię za Polską i za codziennymi błahymi nawet rozmowami z rodakami, za wizytami w polskich księgarniach, sklepach, za zapachem rodzimych lasów a nawet za zwykłym chlebem razowym z pasztetową....Któż to powiedział, że „języki obce wciąż są mi bardzo obce?”. Odczuwałam to bardzo podobnie, mimo iż podobała mi się śpiewność i gładkość angielszczyzny, mimo że potrafiłam się już nieźle porozumiewać w języku Szekspira, mimo iż Australia była tak nieskończenie piękna, bezkreśnie rozległa i fascynująco tajemnicza...
Dużą przyjemność sprawiło mi zamienienie z nimi kilku słów w ojczystym języku. W takich, jak te momentach, zawsze uświadamiałam sobie najwyraźniej, jak bardzo tęsknię za Polską i za codziennymi błahymi nawet rozmowami z rodakami, za wizytami w polskich księgarniach, sklepach, za zapachem rodzimych lasów a nawet za zwykłym chlebem razowym z pasztetową....Któż to powiedział, że „języki obce wciąż są mi bardzo obce?”. Odczuwałam to bardzo podobnie, mimo iż podobała mi się śpiewność i gładkość angielszczyzny, mimo że potrafiłam się już nieźle porozumiewać w języku Szekspira, mimo iż Australia była tak nieskończenie piękna, bezkreśnie rozległa i fascynująco tajemnicza...
Szybko wróciłam do męża, by podzielić z nim swoimi przemyśleniami. On był
już w tym kraju tak długo, że właściwie czuł się jak prawdziwy Australijczyk.
Przywykł tutaj do wszystkiego i nawet tutejszy upał podobał mu się bardziej,
niż polskie, w jego wspomnieniu bardzo śnieżne i mroźne zimy...Lecz na
szczęście rozumiał też moje tęsknoty i teraz tulił mnie do siebie szepcząc coś
czule...
Ten błogi spokój nie potrwał jednak długo, bo gdy po jakimś czasie, chcąc
wejść do naszego pokoju bezskutecznie pociągnęliśmy za klamkę drzwi od strony
tarasu, zorientowaliśmy się, że są zamknięte na amen. Niestety, to samo było z
drzwiami wejściowymi od strony parkingu, albowiem jak pisałam wcześniej
zamknęłam je od wewnątrz na żelazną zasuwkę. I na nic były nam klucze od
pokoju. Nie pasowały do tarasowych drzwi a zasuwka skutecznie blokowała nam
wejście z drugiej strony. I cóż? Czy tę piękną, gwiaździstą noc przyjdzie nam
spędzić, kimając na plastikowych krzesłach naprzeciw jeziora? Co począć?
Zdesperowana znalazłam długi patyk i za jego pomocą, wsuwając dłoń w szparę
w drzwiach, usiłowałam przesunąć zasuwkę chociażby o centymetr. Niestety,
tkwiła tam nadal niewzruszenie, za to ja narobiłam sobie na nadgarstkach otarć
i sińców. W tym czasie Cezary próbował otworzyć drzwi na taras, posługując się kluczami
od samochodu i naszego domu. Także nic z tego! Nie pozostawało nam zatem nic
innego, jak poprosić o pomoc kogoś z pracowników motelu.
Po półgodzinnych, pełnych żartów i śmiechów zmaganiach z drzwiami i upartą
zasuwką młody chłopak, zajmujący się tu najwidoczniej wszelkimi sprawami
technicznymi, wziął piłę i po prostu przepiłował łańcuszek zasuwki. Och, jak
cudownie! Nareszcie mogliśmy wejść do pokoju i skorzystać z toalety. A bardzo
już tego potrzebowaliśmy po kilku piwach i tej olbrzymiej kolacji!
Włączyliśmy telewizor. Zapowiadali na jutro bezchmurną, bardzo słoneczną
pogodę i wysokie temperatury. Jutro już zaczniemy się chyba kierować w stronę
Melbourne. Żadna podróż, żadna przygoda nie może trwać przecież wiecznie.
A tymczasem byliśmy jeszcze tutaj, w Górach Śnieżnych, bardzo, bardzo
daleko od naszego domu i chociaż byliśmy
już mocno zmęczeni całym tym dniem i wszystkimi przeżytymi emocjami, to jeszcze
nie chciało się nam wcale spać...
A więc jeszcze przed snem zrobiliśmy sobie krótki spacer wzdłuż jeziora.
Całe Jindabyne układało się już do snu. Światła w domach powoli dogasały. Było już
prawie zupełnie ciemno, wokół niosły się wieczorne głosy żab i gruchania
ptaków. Cudownie pachniało dziką miętą, a na niebie świeciły najpiękniejsze, jakie
kiedykolwiek oglądałam konstelacje...
Jutro ostatnia część opowieści...
Witamy Czytającego z Rosji
Witamy Czytającego z Rosji
Świetnie spisana i udokumentowana pięknymi zdjęciami wycieczka , trochę zazdroszczę ale tak pozytywnie, pewnie nigdy nie zobaczę Australii ale fajnie poczytać i zachwycić się .Pozdrawiam serdecznie
OdpowiedzUsuńDobry wieczór Alinko! Właśnie po to umieszczam tu swoją długą opowieść, by moi rodacy poznali Australie lepiej i by przynajmniej w wyobraźni zwiedzili razem ze mną i mężem tę niezwykła krainę.
UsuńJa sama uwielbiam ksiązki podróżnicze i po to własnie je czytam, by przezyć coś, co w realnym zyciu pewnie nigdy nie będzie mi dane. A zresztą kto wie? Życie jest przeciez pełne niespodzianek i jak to napisałaś w swoim dzisiejszym wierszu: " jutro oddechem
radosnego przebudzenia
ciepły powiew wiatru
roztańczy serce"
No właśnie!:-))
Twoja opowiesc, Olenko, jest jak zwykle niezmiernie zajmujaca, ale gory to juz nie moja bajka, wole plaszczyzny. Wprawdzie nic nie zastapi panoramy widzianej ze szczytu, ale i krajobrazy sa surowsze, a wspinaczka nie dla mnie, bo dostaje zadyszki.
OdpowiedzUsuńJako ze lubie wode w kazdej postaci, zachwycily mnie wszystkie te rzeki, jeziora i potoki. Piekne!
Góry to nieustajace wyzwanie! I dzięki temu, ze teraz z Cezarym mieszkamy w górach i bardzo często pieszo przemierzamy wiele kilometrów, to kondycja poprawiła sie nam niesamowicie i jestesmy po prostu nie ci sami!
UsuńDzisiaj wejście na Mount Kościuszko to byłby dla nas pikuś! A przecież lat przybyło i zmartwień codziennych też. Lecz góry robia nam bardzo dobrze!No i to świeze powietrze wokół!
A pomiędzy górami i tu i w Australii są cudowne doliny i paryje. Tam chodzi sie swobodnie, bez zadyszki i ósmych potów. To cudowna nagroda za wspinaczki i poświęcenie!
A wody wodami...Jakże się nimi nie zachwycić, gdy tak cudownie odbijają sie w nich chmury...?
Jaki piękny jest świat i wszędzie można znaleźć dokonania naszych rodaków.
OdpowiedzUsuńWitaj u nas serdecznie Zofijanno!
UsuńTak bardzo wzruszały mnie wszelkie ślady dokonań naszych rodaków w Australii! Jakże byłam z nich dumna!Jak chciałam o tym opowiadac wokół, uzmysławiając moim miedzynarodowym kolezankom, ze Polska chociaz taka daleka i maleńka, to wnosi znaczący wkład w rozwój wielu dziedzin gospodarki i kultury.
A propos kultury - to jak próbowałam im mówić z czego lub kogo słynie Polska to zawsze dwa imiona otwierały serca i sprawiały, ze moi rozmówcy usmiechali się serdecznie. Mam tu na mysli naszego papieza Jana Pawła drugiego oraz...Fryderyka Chopina! Tak, często słyszałam tam jego muzykę...
Witaj Olgo
OdpowiedzUsuńJest mi koszmarnie wstyd , ale myślę że jutro wszystko nadrobię , sklepy pozamykane więc nic mnie z domu nie wyciągnie :)
Jestem długodystansowcem nawet w książkach jak zacznę czytam do końca :)
Ściskam Cię i dziękuję za Twe słowa napisane u mnie .
Dobry wieczór Ilonko!
UsuńNo co Ty ciągle z tym kajaniem się?! Przecież już Ci wytłumaczyłam, że wszystko rozumiem i że nie ma żadnego pospiechu.
Póki co, nie zamierzam bloga likwidować, więc jak znajdziesz trochę czasu, to sobie przeczytasz co tam będziesz chciała. A tak w ogóle, to życie i kochani ludzie obok nas są i powinny być zawsze na pierwszym miejscu przed internetem.
A blogi przecież to nie jakiś narzucony nam obowiązek, ale rozrywka i odpoczynek po dniu, albo chwila dla refleksji po tym domowym zabieganiu...
Pozdrowienia zasyłam ciepłe i usmiech!:-)
Olgo dzięki za wyrozumiałość :)
UsuńDobrej nocki życzę :)
I Tobie Ilonko dobrej, dającej wypoczynek nocy!:-)
UsuńA wiesz, Olu, co w tym wszystkim
OdpowiedzUsuńjest naj, naj, najpiękniejsze?
Pośród tych bajecznych widoków,
niezapomnianych przeżyć,
magicznych krajobrazów...
Wasza miłość!
To trzymanie się za ręce,
patrzenie sobie w oczy, wspólne wędrowanie...
Jesteście fantastyczni!
Bo rzeczywiście, dla nas zawsze najwazniejsze jest to nasze "razem". I czy to tam, w Australii, czy tutaj w Polsce - nic innego się nie liczy, tylko byle by "razem"...
UsuńA dzisiaj w gardle mnie drapie i w nosie kręci, więc razem popijamy syrop cebulowy, własnoręcznie przez Cezarego uczyniony. I teraz razem pachniemy cebulą,bośmy solidarnie pociągnęli tęgie łyki tej dość ohydnej mikstury!:-))
Delektuję się cichutko:)
OdpowiedzUsuńDobrze, Jaskółko! Miłej lektury!:-)
UsuńI wish to write articles in line with the information collected through some copyright books.
OdpowiedzUsuńI will not copy - paste the material but edit or modify it in such a way that
this meaning remains the same. I would also give credit towards the books and their authors.
Am I breaking any copyright laws?.
Here is my homepage http://rootcanal.pba-dental.com
Look at my web blog ... careington 500 dental plan
Welcome. Your question isn’t directly related to our blog. For that reason we would like to continue further discussion by email. Over this thank you for concern about copyright protection. G’day.
UsuńOlgo wspaniale że nasze Zakopane ma swój odpowiednik w Australii :)
OdpowiedzUsuńPodziwiam Cię za tą wspinaczkę na górę , ja już nie mam kondycji , wspaniała podróż , a tak jedzenie również dla mnie odległe krewetki i małże :) parę razy kupiłam krewetki ale nie wiem jak do końca je przyrządzać więc były niezjadliwe a małże to już kosmos dla mnie jak i z czym to się JE :)
Krewetki i małże są pyszne, gdy je usmazyc na woku z dużą ilością warzyw i czosnkiem. Są wtedy chrupkie i wspaniale komponują sie z resztą. Można je też panierować w bułce tartej i ziłach i smazyc w głebokim oleju!
UsuńSam cymes ta Wasza podróż.
OdpowiedzUsuńAno było fajnie, trzeba przyznać!:-))
Usuń