sobota, 5 stycznia 2013

Podróż noworoczna, Cz.9 - "Cuda Gór Śnieżnych (Snowy Mountains) – czyli nasze wzruszenia, wspinaczki i śmieszne zdarzenia..."



   Po dłużącej się i niespokojnie przespanej nocy w domu wypoczynkowym w Khancoban wstaliśmy jacyś połamani i nieprzytomni. Otworzyliśmy drzwi na taras i ze zdumieniem oraz zachwytem odkryliśmy, że chociaż warunki lokalowe są tu koszmarne, to widoki wspaniałe. Spoglądaliśmy w oblicza ciemnozielonych, porośniętych gęstą roślinnością gór. Słuchaliśmy porannego śpiewu ptaków. Wdychaliśmy żywiczną, świeżą woń napojonej rosą trawy i róż zasadzonych w pobliżu. Górski, czysty wiatr owiewał nasze twarze i szybko zmywał z nich wczorajsze i nocne zmęczenie. Potem jeszcze napiliśmy się mocnej kawy, wzięliśmy prysznic i znowu pełni entuzjazmu oraz siły pożegnaliśmy to nietypowe schronienie. Jeszcze tylko nabraliśmy do pełna paliwa na tutejszej stacji benzynowej i już po chwili wjeżdżaliśmy krętą szosą pośród te piękne, wysokie góry. Z daleka patrzyliśmy na zbiornik wodny Khankoban Pondage oraz na odchodzące w stronę górskich szczytów długie, grube, białe rury, odprowadzające wodę w stronę istniejącej w okolicach olbrzymiej elektrowni wodnej.


   To tutaj, w Górach Śnieżnych znajdują się źródła największych, australijskich rzek: Snowy, Murray i Murrumbridgee. I właśnie te rzeki zostały wykorzystane do wybudowania tu wiele lat temu tejże elektrowni (The Snowy Mountains Hydro-electric Scheme budowanej w latach 1949-1974). Przy budowie gigantycznych tuneli, tam, przy podciąganiu i łączeniu tych potężnych rurociągów zatrudnieni byli emigranci z różnych stron świata. Wiele osób tu zginęło, wiele było ciężko rannych. Do dzisiaj tytaniczna praca przy tej budowie jest opiewana w pieśniach i balladach. Było to największe, powojenne przedsięwzięcie konstrukcyjne, które służyć będzie zapewne wielu następnym pokoleniom. Powstało tu 145 km połączonych tuneli, i 80 km dróg wodnych, którymi woda dociera do siedmiu elektrowni i wytwarza 70 procent energii dla wschodnich stanów Australii oraz zasila okoliczne tereny rolnicze.

   Właśnie dojeżdżaliśmy z Cezarym do pierwszej stacji takiej hydroelektrowni opartej na wodach rzeki Murray. Stojąc na poboczu drogi spoglądaliśmy w dół, gdzie widać było długi, oszklony budynek, mieszczący wielkie turbiny i inne maszyny a nad tym budynkiem, już prawie zupełnie z bliska przypatrywaliśmy się owym olbrzymim rurom, które widoczne były już kilkanaście kilometrów temu, w Khancoban. To dla potrzeb takich, jak ta elektrowni wybudowano w tych górach wygodne, dwupasmowe, asfaltowe szosy i dla nich też utworzono tamy na rzekach oraz stworzono sztuczne zbiorniki. Jeden z nich  - Eucumbene widzieliśmy wczoraj w Adaminaby a dzisiaj zamierzaliśmy dojechać do następnego, leżącego w odległym stąd o prawie sto kilometrów,  Jindabyne.
Przed nami było jeszcze sporo rzeczy do obejrzenia i kilometrów do przemierzenia, więc napatrzywszy się na hydroelektrownię do woli wsiedliśmy do jeepa i pojechalismy dalej...

   Zatrzymaliśmy się wreszcie na dłużej po kolejnym, dość męczącym etapie naszej podróży. Ciężko jest jechać bez przerwy w wysokich górach, gdzie szosy są niekończącymi się zakrętasami a człowiek dostaje od tego i od spoglądania w przepaście zawrotów i bólów głowy. Postanowiliśmy więc naładować swoje baterie i zrobić sobie przyjemny piknik nad zimną rzeczką górską – Leatherbarrel Creek. Były tu drewniane stoliczki i ławy do siedzenia a za krzakami można było skorzystać z całkiem cywilizowanej toalety. A gdy już się dostatecznie najedliśmy, ściągnęliśmy buty i z przyjemnością zanurzyliśmy stopy w lodowatych wodach tej rzeczki. Inni, przejeżdżający tędy turyści poszli w nasze ślady i też odpoczywali w pobliżu, jedząc swoje wiktuały i przechadzając się wzdłuż rzeki. 


   Znowu ruszyliśmy w drogę i po kilku kilometrach wjechaliśmy na teren Kościuszko National Park. Ponownie powitała nas podobna do wczorajszej dziwna, tutejsza przyroda i widoki. Połacie srebrnobiałych, martwych drzew, wielkie, powalone konary, niskie lecz rozłożyste eukaliptusy,strumyczki między kamieniami oraz rozległe łąki pełne drobnych, bieluśkich i zółciutkich kwiatuszków. 



   Przystanęliśmy na przełęczy Dead Horse Gap, usytuowanej na wysokości 1582 metry nad poziomem morza. Spotkaliśmy tam grupkę sympatycznych motocyklistów, którzy już po raz drugi od zeszłego tygodnia odbywali tę górską eskapadę. Cezary rozmawiał z nimi z ogromnym zainteresowaniem, albowiem jego marzeniem od dawien dawna było posiadanie własnego Herleya Davitsona i przemierzanie nim australijskich przestrzeni. Podczas,  gdy mój maż sobie konwersował ja oglądałam okolice i robiłam zdjęcia. Ładne zdjęcie cyknęłam także jemu, przy jednym z tych wspaniałych motocykli i teraz, pisząc te słowa uśmiecham się do mojego chłopięco roześmianego męża, wyglądającego na tej fotografii na prawdziwego motocyklistę....

   Po jakimś czasie znów wsiedliśmy w jeepa, by chwilę potem zatrzymać się w dole, przy mostku, pod którym przepływała między kamieniami kolejna, spieniona górska rzeczka. Przeczytaliśmy umieszczone tam tabliczki informacyjne. Dowiedzieliśmy się  m.in., że nazwa tej przełęczy wzięła się od stada koni Brumby, zamarzniętych tu niegdyś podczas nagłych opadów śniegu, połączonym z silnym napływem mrozu. Biedne konie...

   Postanowiliśmy się z Cezarym przejść wzdłuż tej rzeczki, ponieważ wiła się tak malowniczo, że wprost zapraszała nas do wędrówki wraz z nią. Idąc, spotkaliśmy samotnego rowerzystę, zjeżdżającego sprawnie z góry. Był to mężczyzna w starszym wieku lecz poruszający się bardzo młodzieńczo i nieźle dający sobie radę na tej kamienisto-piaskowej dróżce. Jego twarz była pogodna, osmagana przez wiatry i bardzo opalona a dłonie mocne i żylaste. Potem, już wracając do samochodu zauważyliśmy na parkingu, że ów rowerzysta ma w swoim bagażniku wszystkie potrzebne do długotrwałego podróżowania sprzęty. Miał ze sobą namiot i spiwór oraz wypchany aż po brzegi, brezentowy plecak. Wzbudził nasz podziw oraz lekką zazdrość. Przecież ten człowiek na pewno był od nas dużo starszy lecz o ile sprawniejszy, o ileż odważniejszy?! A my, państwo wygodniccy, zbyt łatwo się męczący, gustujący w samochodowych przejażdżkach i hodujący już spore brzuszki... Och, ale dzisiaj przecież czeka nas poważna wspinaczka na górę Kościuszki! Pocieszyliśmy się i już nie rozmyślaliśmy o tym, imponującym nam rowerzyście. 

   Po drugiej stronie szosy dostrzegliśmy maszerujących nieregularnym sznureczkiem turystów, wytrwale wędrujących szlakiem do oddalonego o kilka kilometrów stąd miasta Thredbo. I my także planowaliśmy się tam dostać, ale przecież nie piechotą lecz naszym ukochanym jeepkiem!  Nie tracąc więc czasu na próżne rozmyślania wsiedliśmy w nasz pojazd i pomknęliśmy przed siebie.


   Thredbo nazywane jest przez Polaków mieszkających w Australii,  australijskim Zakopanem. Ma podobne do tatrzańskiego kurortu położenie w wysokogórskiej dolinie i co roku zjeżdża tu mnóstwo turystów, by właśnie stąd rozpocząć wspinaczkę jednym z okolicznych szlaków, w tym najważniejszym – na górę Kościuszki lub by zimą poszusować na nartach. Tyle wiedziałam o tej miejscowości i wyobrażałam ją sobie jako kolorową, pełną barwnych kramików i sklepików osadę. Tymczasem już spoglądając na jej dachy dostrzegłam ze zdziwieniem, że miasto utrzymane jest w szaroburej, smutnej kolorystyce. Wszystkie wille i hotele były przez to do siebie bardzo podobne i tak samo nieładne. A zastanawiając się nad tą monotonną, ponurą raczej tonacją barw doszłam do wniosku, że prawdopodobnie chodzi tu o to, iż z założenia miasto ekologicznie musi zlewać się z otoczeniem. Musi poprzez swój wygląd stanowić integralną część górskiego, alpejskiego w charakterze środowiska.


   Góry Śnieżne są częścią masywu Alp Australijskich i rzeczywiście bardzo je już w tych okolicach przypominały. Roślinność straciła tu zupełnie swą żywość i jaskrawość. Karłowate eukaliptusy i krzewinki były jak gdyby przydymione a dominujące wszędzie głazy, skały i kamienie miały wszelkie odcienie szarości i brudnej bieli. 

   Zaparkowaliśmy jeepa niedaleko centrum miasteczka, zmieniliśmy nasze ukochane klapki na bardziej nadające się do wędrówek górskich adidasy, a następnie spakowaliśmy do plecaków wodę i owoce i już byliśmy gotowi do wspinaczki. Najłatwiej nam było wjechać jak najwyżej się dało wyciągiem krzesełkowym, aby już stamtąd wspiąć się na górę Kościuszki. Pracownik kasy biletowej przy wyciągu ostrzegł nas, że jeśli chcemy wrócić tą górską kolejką, to musimy zdążyć z zejściem do godziny siedemnastej. Właśnie wtedy można się załapać na ostatni zjazd. Potem pozostaje już tylko samodzielne, prawie pionowe schodzenie...Dowiedzieliśmy się także, że od wjazdu na wejście na sam szczyt potrzebujemy około czterech godzin, a więc musieliśmy się naprawdę bardzo spiąć i iść jak najszybciej się da, żeby zdążyć obrócić dzisiaj w dwie strony.


   Usadowiliśmy się na szerokim krzesełku wyciągu i złaknieni nowych widoków i przygód pojechaliśmy w górę. Pod nami rozciągały się żółte, wydeptane i wyjeżdżone połacie dróżek i łąk. Widać było nielicznych turystów maszerujących dzielnie gęsiego z samego Thredbo. Kilku rowerzystów na swych wyczynowych, przystosowanych do jazdy w tak trudnych warunkach rowerach z niesamowitą szybkością szusowało po zakosach szlaku w dole. Byli poubierani w specjalne ubrania i kaski ochronne. Cóż, wywrotka przy takiej prędkości zjazdu nie należała zapewne do przyjemności. Ale czegóż się nie robi dla silnej dawki adrenaliny?
   Mijały nas nadjeżdżające z naprzeciwka prawie zupełnie puste, turkusowe krzesełka kolejki. Pewnie wiele osób, które wspięły się na szczyt będzie potem schodzić piechotą, a może na górze jest tak pięknie, że na razie nikomu nie chciało się jeszcze zjeżdżać?

   Było i tutaj pięknie, chociaż coraz bardziej surowo. Coraz mniej drzew porastało zbocza gór a coraz silniejszy wiatr pogwizdywał między ostrymi krawędziami skał i kamieni. Nigdy nie byłam na Tatrzańskich Rysach, ale wyobrażałam sobie, że atmosfera surowości i monotonii musi być tam podobna. Tyle, że w Tatrach góry są strzeliste, ostre, bardzo skaliste. Tutaj tylko gdzieniegdzie pojawiały się większe skały i kamienie oraz wyrastające między nimi drobne, wytrzymałe na chłód i niedobór żyznej ziemi roślinki. Tutejsze głazy miały obłe, łagodne kształty a odległe, wysokie góry przypominały niewinne pagórki...

   Po kilkunastu minutach dojechaliśmy do celu podróży i wkroczyliśmy na szlak, mając przed sobą ponad sześć kilometrów do przejścia. Szlak wyznaczony był betonową, równą ścieżką, wspinającą się łagodnie w górę.  Widoki dookoła przypominały jakiś kosmiczny, nagi krajobraz. Mnóstwo usianych wszędzie szarych kamieni, zamglony obraz gór w tle. 



   Od razu porywisty wiatr dał nam do zrozumienia, że chociaż podejście wygląda na łatwe, to on nam niczego nie będzie ułatwiał, a wręcz przeciwnie. Dmuchał nam w twarze, zrywał kapelusiki z głów, przekornie pchał w dół, zmuszając nas do większego wysiłku. A nie mieliśmy przecież najlepszej kondycji. Przyzwyczajeni do pokonywania wszelkich odległości i wzniesień samochodem teraz, zdani tylko na siłę własnych nóg i mięśni szybko się zasapaliśmy i spociliśmy. Zazdrościliśmy wymijającym nas dzieciakom i młodzieży lekkości, z jaką się poruszali. A my, co jakiś czas musieliśmy się zatrzymywać, żeby uspokoić rozszalałe bicie serca i nabrać spokojnego oddechu. Potem chwytaliśmy się za ręce i uparcie szliśmy dalej, spoglądając z uśmiechem w swe rumiane twarze i dodając sobie wzajemnie animuszu. 

   Wkrótce betonowa nawierzchnia ścieżynki się skończyła i zastąpiła ją żelazna kratka zrobiona ze ściśle połączonych ze sobą cienkich prętów. Kratka była zawieszona około trzydzieści centymetrów nad ziemią a pod nią swobodnie rosły niskie trawy, alpejskie krokusy, fiołki i srebrzyste, aksamitne listki. Od czasu do czasu mijaliśmy jakiś strumyk i wpatrując się uważnie w jego nurt zauważaliśmy maleńkie, śmigłe ławice rybek. Jak dostały się tak wysoko? Czy jakimś cudem, tak jak łososie przybywają tu na tarło? 


   Niekiedy wiatr ucichał a wówczas nagle robiło się bardzo ciepło i przyjemnie a droga wydawała nam się lżejsza. Właśnie doszliśmy do pierwszego, wybudowanego dla potrzeb turystów punktu widokowego, z którego można już było przyjrzeć się wyłaniającemu się zza zakrętu czubkowi Mount Kościuszko.


  Wyglądał bardzo niepozornie. Ot, łysy, niczym nie wyróżniający się pagórek! Jednakże było coś, co świadczyło o jego wysokości i ostrych warunkach atmosferycznych, panujących w jego otoczeniu. Otóż z boku góry widoczna była podłużna, biała plama...To był chyba śnieg! W środku australijskiego lata!

   Od tego momentu nasza wspinaczka się zaostrzyła, ponieważ łagodnie wspinająca się dotąd żelazna ścieżka przekształciła się w kratkowate, długie schodki. Na szczęście były też momenty, gdy pojawiały się płaskie, poziome fragmenty drogi i wtedy odpoczywaliśmy oddychając tak ciężko, jak zziajane psy. Popatrywaliśmy sobie dookoła, robiliśmy zdjęcia i obserwowaliśmy z podziwem wyczyny dzieciaków, które bez zmęczenia wbiegały na okoliczne wzniesienia i tam skakały radośnie na kamieniach.

   Niedaleko przed szczytem doszliśmy do  punktu widokowego na położone poniżej jezioro górskie, nieco podobne do Morskiego Oka lecz nie tak turkusowe i nie tak przejrzyste. Było to Lake Cootapatamba – najwyżej, bo na wysokości ponad dwóch tysięcy metrów położone w Australii jezioro, utworzone kiedyś z wód przemieszczającego się tędy lodowca i nadal w zimie pokrywające się grubą warstwą lodu. Do szczytu było stąd nieco ponad dwa kilometry. Ruszyliśmy więc dzielnie dalej, obserwując wspinające się po łagodnym zboczu góry Kościuszki drobne figurki ludzkie.

   Polska nazwa tej góry pochodzi od jej pierwszego, europejskiego zdobywcy, podróżnika Pawła Edmunda Strzeleckiego, który dotarł do niej w 1840 roku i na cześć polskiego bohatera narodowego oraz ze względu na jej podobieństwo do kopca Kościuszki w Krakowie nadał wzniesieniu jego imię. I rzeczywiście, góra bardziej przypominała zwykły kopiec, niż najwyższy szczyt a na dodatek w pobliżu widoczna była kolejna kopczykowata, niewiele niższa góra Townsend.

   Nic więc dziwnego, że bez większych problemów weszliśmy niebawem na szczyt. Hurra! Całe podejście zajęło nam nieco ponad dwie godziny, a więc o wiele mniej, niż szacowaliśmy. Na samym wierzchołku było pusto, płasko i kamieniście a jedynymi wyróżniającymi się znakami były dwie tablice, ustawione na betonowym postumencie. Pierwsza z nich informowała o odkryciu i nazwaniu tej góry przez P.E. Strzeleckiego, druga była tablicą ufundowaną przez polską placówkę dyplomatyczną a upamiętniała ona setną rocznicę pierwszego wejścia na szczyt. Rozglądając się na wszystkie strony widzieliśmy wyraźnie inne szczyty, płynące w dole niebieską niteczką rzeki, kamieniste przełęcze i dalekie połacie srebrzystych eukaliptusów. Znowu bardzo silnie wiało, a więc nie zwlekając (gdyż bylismy bardzo spoceni po wspinaczce), po kilku minutach rozpoczęliśmy schodzenie. 


  Tym razem cała trasa wydała się nam jeszcze łatwiejsza i właściwie bez żadnego zmęczenia w mięśniach dotarliśmy do stacji wyciągu kolejki linowej. Tylko stopy bolały nas niemiłosiernie, bo przyzwyczajone na co dzień do wygodnych klapków albo sandałów nie tolerowały teraz ciasnego upchnięcia w adidasach. Była dopiero piętnasta trzydzieści, a więc nie musieliśmy się nigdzie śpieszyć i mogliśmy sobie pozwolić na wejście do mieszczącej się przy wyciągu, górskiej, oszklonej z trzech stron kawiarni. Posiedzieliśmy tam sobie jakiś czas, z przyjemnością popijając mocną, gorącą kawę i podziwiając raz jeszcze widoczną stąd bardzo dobrze panoramę gór.

   A potem zjeżdżając kolejką w dół mieliśmy czas by nakręcić filmik, ukazujący górskie pejzaże i widoczne w dole miasteczko Thredbo. Jadąc, widzieliśmy wiele wyciągów narciarskich, tras snowbordowych i saneczkowych. I znowu podziwialiśmy wyczyny nie bojących się niczego rowerzystów...

   Wkrótce opuszczaliśmy już to australijskie Zakopane i przejeżdżając obok rzeki oraz cienistych, wypielęgnowanych trawników marzyliśmy sobie o wygodnym ułożeniu się na kocyku, nad brzegiem takiej, jak ta rzeczki i o zupełnie leniwym spędzeniu dalszego ciągu tego późnego popołudnia i wieczoru. 


A idea ta była przecież zupełnie możliwa do zrealizowania ponieważ wybieraliśmy się teraz do miasteczka Jindabyne. Leżało ono w odległosci około trzydziestu kilometrów od Thredbo i tam właśnie zamierzaliśmy dziś przenocować. Jeszcze tylko kilka kilometrów po wyjeździe z Thredbo w kasie ustawionej na środku szosy musieliśmy uiścić niewielką opłatę za pobyt w tym miasteczku. To coś w rodzaju opłaty klimatycznej, ale dotyczącej samochodu, nie ludzi.

   Jindabyne okazało się zupełnie inne w charakterze, niż poprzednie miasto. Urody i koloru dodawało mu głównie wielkie jezioro oraz wybudowane w jego pobliżu motele, pensjonaty oraz place zabaw i zielone skwery. Pogoda była wspaniała a jezioro tak cudownie lśniło w słońcu, że załatwiliśmy sobie miejsce w leżącym nad wodą motelu i niedługo potem, po wniesieniu wszystkich niezbędnych maneli i toreb, siedzieliśmy sobie na ocienionym tarasie, patrzyliśmy na pobliskie jezioro i popijaliśmy z lubością zimne piwko...


   Ale to wcale nie był koniec atrakcji i niespodzianek tego dnia. Właśnie potężnie burczało nam w brzuchach a więc postanowiliśmy się nareszcie dobrze najeść (już nam trochę wychodziły bokiem wieczne kanapki i kiełbaski na barbaque) i pójść do pobliskiej restauracji na wielkie, wieczorne obżarstwo.
   Zamówiliśmy sobie smażone na chrupko owoce morza z frytkami a do tego z bufetu szwedzkiego tyle przeróżnych sałatek, ile tylko mogliśmy w siebie zmieścić. Ach, jakież to wszystko było pyszne! Jadłam, aż mi się uszy trzęsły te wszystkie ryby, krewetki, małże i kraby. Przegryzałam to frytkami i świeżymi owocami mango oraz melonem i arbuzem. Pochłaniałam mieszanki zielonych, świeżutkich listków sałat polane wspaniałym sosem vinegrette oraz sałatkowe kukurydziano, pomidorowo, oliwkowo, soczewicowe cudowne kompozycje smakowe, skąpane w sosach włoskich i majonezach. Mój mąż nie mógł się nadziwić, ile potrafię w siebie zmieścić, ale sam dzielnie dotrzymywał mi kroku a nawet skusił się o dokładkę sałatki ziemniaczanej i makaronowej...
   Z trudem wytoczyliśmy się z restauracji, unosząc przed sobą swe sterczące jak piłki, wypełnione po brzegi brzuszyska oraz szklanki z piwem, którego nie daliśmy  rady już dopić przy stole.
Teraz potrzebowaliśmy do szczęścia tylko wygodnego łóżka, żeby w spokoju strawić te straszne masy jedzenia. Cezary pragnął też rzecz jasna swojego wieczornego rytuału wypalenia wonnego cygara. I podczas gdy on wygodnie usadawiał się na tarasie, ja zamknęłam od wewnątrz na zasuwkę wyjściowe drzwi i rozłożyłam się wygodnie na szerokim łożu, trawiąc w spokoju i dochodząc jakoś do siebie. A kiedy trochę odpoczęłam, stęskniona poszłam do Cezarego i porządnie zamknęłam za sobą od zewnątrz drzwi, prowadzące na nasz taras...

   Chwilę posiedzieliśmy sobie spokojnie, wpatrując się w cygarowy dymek, biegnący nad wody jeziora a potem postanowiłam się rozruszać i zwiedzić sobie najbliższe okolice. Wraz z nieodłącznym aparatem przeszłam przez szeroki trawnik i dotarłam do ustawionego nad brzegiem zbiornika wodnego postumentu przedstawiającego naszego wielkiego Polaka P.E. Strzeleckiego. Ze wzruszeniem wczytałam się w tablice informujące w języku polskim i angielskim, jakich to wspaniałych odkryć w Australii dokonał mój rodak. W latach 1839-1843 Strzelecki zbadał i opisał rozległe tereny Nowej Południowej Walii, Wiktorii i Tasmanii. Odkrył złoża złota, srebra i węgla. Zmierzył wysokość najwyższych gór. Wniósł ogromne podwaliny pod rozwój geologii, mineralogii, zoologii i meteorologii. 



   Pomnik ten, jak wszystkie znaki upamiętniające w Australii miejsca pobytu Strzeleckiego był, jak się później dowiedziałam z internetu miejscem wycieczek i pielgrzymek Polonii australijskiej. Istniały specjalne kluby zrzeszające wielbicieli naszego znanego rodaka. Organizowano konkursy, wystawy, koncerty i wieczorki poetyckie na jego cześć. A teraz, stojąc pod jego pomnikiem też miałam możliwość usłyszenia naszej pięknej mowy polskiej. Spotkałam tam grupkę Polaków z Sydney, którzy z podobnym do mojego wzruszeniem czytali informacje o Strzeleckim i głośno je komentowali. 


Dużą przyjemność sprawiło mi zamienienie z nimi kilku słów w ojczystym języku. W takich, jak te momentach, zawsze uświadamiałam sobie najwyraźniej, jak bardzo tęsknię za Polską i za codziennymi błahymi nawet rozmowami z rodakami, za wizytami w polskich księgarniach, sklepach, za zapachem rodzimych lasów a nawet za zwykłym chlebem razowym z pasztetową....Któż to powiedział, że „języki obce wciąż są mi bardzo obce?”. Odczuwałam to bardzo podobnie, mimo iż podobała mi się śpiewność i gładkość angielszczyzny, mimo że potrafiłam się już nieźle porozumiewać w języku Szekspira, mimo iż Australia była tak nieskończenie piękna, bezkreśnie rozległa i fascynująco tajemnicza...
   Szybko wróciłam do męża, by podzielić z nim swoimi przemyśleniami. On był już w tym kraju tak długo, że właściwie czuł się jak prawdziwy Australijczyk. Przywykł tutaj do wszystkiego i nawet tutejszy upał podobał mu się bardziej, niż polskie, w jego wspomnieniu bardzo śnieżne i mroźne zimy...Lecz na szczęście rozumiał też moje tęsknoty i teraz tulił mnie do siebie szepcząc coś czule...
   Ten błogi spokój nie potrwał jednak długo, bo gdy po jakimś czasie, chcąc wejść do naszego pokoju bezskutecznie pociągnęliśmy za klamkę drzwi od strony tarasu, zorientowaliśmy się, że są zamknięte na amen. Niestety, to samo było z drzwiami wejściowymi od strony parkingu, albowiem jak pisałam wcześniej zamknęłam je od wewnątrz na żelazną zasuwkę. I na nic były nam klucze od pokoju. Nie pasowały do tarasowych drzwi a zasuwka skutecznie blokowała nam wejście z drugiej strony. I cóż? Czy tę piękną, gwiaździstą noc przyjdzie nam spędzić, kimając na plastikowych krzesłach naprzeciw jeziora? Co począć? 

   Zdesperowana znalazłam długi patyk i za jego pomocą, wsuwając dłoń w szparę w drzwiach, usiłowałam przesunąć zasuwkę chociażby o centymetr. Niestety, tkwiła tam nadal niewzruszenie, za to ja narobiłam sobie na nadgarstkach otarć i sińców. W tym czasie Cezary próbował otworzyć drzwi na taras, posługując się kluczami od samochodu i naszego domu. Także nic z tego! Nie pozostawało nam zatem nic innego, jak poprosić o pomoc kogoś z pracowników motelu. 
   Po półgodzinnych, pełnych żartów i śmiechów zmaganiach z drzwiami i upartą zasuwką młody chłopak, zajmujący się tu najwidoczniej wszelkimi sprawami technicznymi, wziął piłę i po prostu przepiłował łańcuszek zasuwki. Och, jak cudownie! Nareszcie mogliśmy wejść do pokoju i skorzystać z toalety. A bardzo już tego potrzebowaliśmy po kilku piwach i tej olbrzymiej kolacji!
   Włączyliśmy telewizor. Zapowiadali na jutro bezchmurną, bardzo słoneczną pogodę i wysokie temperatury. Jutro już zaczniemy się chyba kierować w stronę Melbourne. Żadna podróż, żadna przygoda nie może trwać przecież wiecznie.
A tymczasem byliśmy jeszcze tutaj, w Górach Śnieżnych, bardzo, bardzo daleko od naszego  domu i chociaż byliśmy już mocno zmęczeni całym tym dniem i wszystkimi przeżytymi emocjami, to jeszcze nie chciało się nam wcale spać...

   A więc jeszcze przed snem zrobiliśmy sobie krótki spacer wzdłuż jeziora. Całe Jindabyne układało się już do snu. Światła w domach powoli dogasały. Było już prawie zupełnie ciemno, wokół niosły się wieczorne głosy żab i gruchania ptaków. Cudownie pachniało dziką miętą, a na niebie świeciły najpiękniejsze, jakie kiedykolwiek oglądałam konstelacje...



Jutro ostatnia część opowieści... 

Witamy Czytającego z Rosji


20 komentarzy:

  1. Świetnie spisana i udokumentowana pięknymi zdjęciami wycieczka , trochę zazdroszczę ale tak pozytywnie, pewnie nigdy nie zobaczę Australii ale fajnie poczytać i zachwycić się .Pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dobry wieczór Alinko! Właśnie po to umieszczam tu swoją długą opowieść, by moi rodacy poznali Australie lepiej i by przynajmniej w wyobraźni zwiedzili razem ze mną i mężem tę niezwykła krainę.
      Ja sama uwielbiam ksiązki podróżnicze i po to własnie je czytam, by przezyć coś, co w realnym zyciu pewnie nigdy nie będzie mi dane. A zresztą kto wie? Życie jest przeciez pełne niespodzianek i jak to napisałaś w swoim dzisiejszym wierszu: " jutro oddechem
      radosnego przebudzenia
      ciepły powiew wiatru
      roztańczy serce"

      No właśnie!:-))

      Usuń
  2. Twoja opowiesc, Olenko, jest jak zwykle niezmiernie zajmujaca, ale gory to juz nie moja bajka, wole plaszczyzny. Wprawdzie nic nie zastapi panoramy widzianej ze szczytu, ale i krajobrazy sa surowsze, a wspinaczka nie dla mnie, bo dostaje zadyszki.
    Jako ze lubie wode w kazdej postaci, zachwycily mnie wszystkie te rzeki, jeziora i potoki. Piekne!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Góry to nieustajace wyzwanie! I dzięki temu, ze teraz z Cezarym mieszkamy w górach i bardzo często pieszo przemierzamy wiele kilometrów, to kondycja poprawiła sie nam niesamowicie i jestesmy po prostu nie ci sami!
      Dzisiaj wejście na Mount Kościuszko to byłby dla nas pikuś! A przecież lat przybyło i zmartwień codziennych też. Lecz góry robia nam bardzo dobrze!No i to świeze powietrze wokół!
      A pomiędzy górami i tu i w Australii są cudowne doliny i paryje. Tam chodzi sie swobodnie, bez zadyszki i ósmych potów. To cudowna nagroda za wspinaczki i poświęcenie!

      A wody wodami...Jakże się nimi nie zachwycić, gdy tak cudownie odbijają sie w nich chmury...?

      Usuń
  3. Jaki piękny jest świat i wszędzie można znaleźć dokonania naszych rodaków.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witaj u nas serdecznie Zofijanno!
      Tak bardzo wzruszały mnie wszelkie ślady dokonań naszych rodaków w Australii! Jakże byłam z nich dumna!Jak chciałam o tym opowiadac wokół, uzmysławiając moim miedzynarodowym kolezankom, ze Polska chociaz taka daleka i maleńka, to wnosi znaczący wkład w rozwój wielu dziedzin gospodarki i kultury.
      A propos kultury - to jak próbowałam im mówić z czego lub kogo słynie Polska to zawsze dwa imiona otwierały serca i sprawiały, ze moi rozmówcy usmiechali się serdecznie. Mam tu na mysli naszego papieza Jana Pawła drugiego oraz...Fryderyka Chopina! Tak, często słyszałam tam jego muzykę...

      Usuń
  4. Witaj Olgo
    Jest mi koszmarnie wstyd , ale myślę że jutro wszystko nadrobię , sklepy pozamykane więc nic mnie z domu nie wyciągnie :)
    Jestem długodystansowcem nawet w książkach jak zacznę czytam do końca :)
    Ściskam Cię i dziękuję za Twe słowa napisane u mnie .

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dobry wieczór Ilonko!
      No co Ty ciągle z tym kajaniem się?! Przecież już Ci wytłumaczyłam, że wszystko rozumiem i że nie ma żadnego pospiechu.
      Póki co, nie zamierzam bloga likwidować, więc jak znajdziesz trochę czasu, to sobie przeczytasz co tam będziesz chciała. A tak w ogóle, to życie i kochani ludzie obok nas są i powinny być zawsze na pierwszym miejscu przed internetem.
      A blogi przecież to nie jakiś narzucony nam obowiązek, ale rozrywka i odpoczynek po dniu, albo chwila dla refleksji po tym domowym zabieganiu...
      Pozdrowienia zasyłam ciepłe i usmiech!:-)

      Usuń
    2. Olgo dzięki za wyrozumiałość :)
      Dobrej nocki życzę :)

      Usuń
    3. I Tobie Ilonko dobrej, dającej wypoczynek nocy!:-)

      Usuń
  5. A wiesz, Olu, co w tym wszystkim
    jest naj, naj, najpiękniejsze?
    Pośród tych bajecznych widoków,
    niezapomnianych przeżyć,
    magicznych krajobrazów...

    Wasza miłość!

    To trzymanie się za ręce,
    patrzenie sobie w oczy, wspólne wędrowanie...
    Jesteście fantastyczni!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo rzeczywiście, dla nas zawsze najwazniejsze jest to nasze "razem". I czy to tam, w Australii, czy tutaj w Polsce - nic innego się nie liczy, tylko byle by "razem"...

      A dzisiaj w gardle mnie drapie i w nosie kręci, więc razem popijamy syrop cebulowy, własnoręcznie przez Cezarego uczyniony. I teraz razem pachniemy cebulą,bośmy solidarnie pociągnęli tęgie łyki tej dość ohydnej mikstury!:-))

      Usuń
  6. I wish to write articles in line with the information collected through some copyright books.
    I will not copy - paste the material but edit or modify it in such a way that
    this meaning remains the same. I would also give credit towards the books and their authors.

    Am I breaking any copyright laws?.

    Here is my homepage http://rootcanal.pba-dental.com
    Look at my web blog ... careington 500 dental plan

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Welcome. Your question isn’t directly related to our blog. For that reason we would like to continue further discussion by email. Over this thank you for concern about copyright protection. G’day.

      Usuń
  7. Olgo wspaniale że nasze Zakopane ma swój odpowiednik w Australii :)
    Podziwiam Cię za tą wspinaczkę na górę , ja już nie mam kondycji , wspaniała podróż , a tak jedzenie również dla mnie odległe krewetki i małże :) parę razy kupiłam krewetki ale nie wiem jak do końca je przyrządzać więc były niezjadliwe a małże to już kosmos dla mnie jak i z czym to się JE :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Krewetki i małże są pyszne, gdy je usmazyc na woku z dużą ilością warzyw i czosnkiem. Są wtedy chrupkie i wspaniale komponują sie z resztą. Można je też panierować w bułce tartej i ziłach i smazyc w głebokim oleju!

      Usuń

Serdecznie dziękujemy za Wasze opinie i refleksje!

Etykiety

Aborygeni afirmacja życia agrest apel apel o pomoc asymilacja Australia autoanaliza bajka bal ballada baśń Beksińscy Bieszczady blackout bliskość blog blogi bór cenzura Cesarzowa Ki Cezary chleb choroba ciastka czarny bez czas czerwiec człowieczeństwo człowiek czułość Dersu Uzała deszcz dieta dobro dom dorosłość drama drama koreańska drewno droga drzewa trawiaste Dubiecko Dwernik Kamień dwudziestolecie międzywojenne dystopia dzieciństwo dzikie bzy ekologia elektryczność erotyk eutanazja fajka fantazja film flash mob fotografie fotoreportaż glebogryzarka głodówka głód gospodarstwo goście góry Góry Flindersa grass tree grill grudzień grzyby Gwiazdka historia historie wędrujące horror humor humoreska idealizm ideologia II wojna światowa informacja inność inspiracja internet jabłka Jacuś Jacuś. gospodarstwo Jacuś. lato jajka Jane Eyre Jawornik Polski jesień jesień życia kalina Kanada kanały kangury kastracja kiełbasa klimat klimatyzm koala kobieta koguty kolędy komputer komunikacja konfitury konflikt koniec świata konkurs konstrukcja kosmos kot koziołek kozy Kraków Kresy kryminał kryzys książka kuchnia kulinaria kury kwiaty kwiecień las lato legenda lęk lipa lipiec lis listopad literatura los ludzie luty łąka maciejka macierzyństwo magia maj malarstwo maliny mantry marzenie maska metafora mgła miasteczko odnalezionych myśli Michael Jackson Mikołaj miłość Misia mit młodość moda mróz mróż muzyka muzyka filmowa nadzieja nalewki nałóg natura niebezpieczeństwo niezapominajki noc nowoczesność Nowy Rok obyczaje ocean odchudzanie odpowiedzialność odrodzenie ogrody ogród ojczyzna opowiadanie opowiastka opowieść Orzeszkowa osa Osiecka owoce pamięć pandemia Panna Róża park pasja patriotyzm pejzaż pierniki pies pieski pieśni pieśń piękno piosenka piosenki pisanie płot początek podróż poezja pogoda Pogórze Dynowskie polityka Polska pomidory pomysł poprawność polityczna porady postęp pożar praca prawda prezent protest protesty przedwiośnie przedzimie przemijanie Przemyśl przepis przetrwanie przetwory przeznaczenie przygoda przyjaźń przyroda psy psychologia ptaki radość recenzja refleksja relatywizm remont repatriacja reportaż rezerwat Riverland rodzina rok rośliny rower rozmowa rozrywka rozum rymowanka rzeka samotność San sarny sąsiedzi sens życia siano sierpień silna wola siła skróty słońce słowa słowa piosenki słowianie smutek solidarność South Australia spacer spiżarnia spokój spontaniczność spotkanie stado starość strych susza susza. upał szadź szczerość szczęście szerszeń śmiech śmierć śnieg świat święta świt tajemnica tekst piosenki teksty piosenek tęsknota tragikomedia trauma truskawki uczucia Ukraina upał urodziny uśmiech warzywnik wędrówka wędrówki węgiel wiatr wierność wiersz wierszyk wieś wigilia Wilsons Promontory wino wiosna wiosnaekologia wirus woda wojna wolność Wołyń wrażliwość wrotycz wrzesień wschód słońca wspomnienia wspomnienie współczesność Wszechświat wychowanie wycieczka wypadki wypalanie traw zabawa zabawa blogowa zachód słońca zapasy zaproszenie zbiory zdjęcia zdrowie zielarstwo zielononóżki zielononóżki kuropatwiane zima zioła zmiany zupa Zuzia zwierzęta zwyczaje żart życie życzenia Żydzi żywokost