Było już grubo po
piątej po południu a my wciąż nie mieliśmy pojęcia, gdzie ostatecznie przyjdzie
nam dzisiaj zanocować. Humory nam jednak dopisywały, mimo iż nawet zapasy
żywnościowe na drogę zostały już przez nas pochłonięte i w brzuchach mocno
burczało. A przecież oboje jako łakomczuchy i niezłe żarłoki do tej pory kiepsko
znosiliśmy uczucie głodu.
Po początkowym
moim wybrzydzaniu na australijskie jedzenie, teraz się wręcz w nim
rozsmakowałam, niestety ze szkodą dla mojej figury i co za tym idzie, małych
rozmiarów moich ubrań. I kiedy jeszcze kilka lat temu na zdjęciach,
przedstawiających moją osobę widać było kobietę w miarę kształtnie zbudowaną i
elegancką, to teraz fotografie przedstawiały zadowolonego z życia, rumianego
grubaska, zazwyczaj uczesanego w parę filuternych warkoczyków w stylu Pippi
Langstrumpf. Czyżbym z wiekiem nie tylko
tyła, ale i młodniała? – uśmiechałam się czasem na widok takiej odmienionej Oli
i, o dziwo, nawet nie bardzo przejmowałam się swoim przytyciem. Jeszcze zdążę
się odchudzić i wyrzec wszelkiej tak miłej żołądkowi kaloryczności. Już nie raz
i nie dwa w tym życiu dzięki swojej silnej woli i uporowi zmieniałam gabaryty i
rozmiary ubrań. A teraz po prostu, porzucając na jakiś czas swe nieodłączne,
neurotyczne humory i poczucie winy, cieszę się życiem i wszystkim tym, co się z
nim wiąże. Także i jedzeniem...Mmm – czy aby nie wszystkie grubasy właśnie w
ten sposób się usprawiedliwiają...?
A wracając do
tego wtorkowego, pogodnego wieczoru, spędzonego, jak na razie, w drodze, to po
prostu szkoda też nam było teraz czasu na zatrzymywanie się i szukanie jakiegoś
miejsca na piknik. Zresztą w ważnych chwilach człowiek dostaje od swojego
organizmu dodatkowy zastrzyk adrenaliny a co za tym idzie siły, dzięki której
robi i waży się na rzeczy zadziwiające. A myśmy chcieli gdzieś dzisiaj za dnia
dojechać i tyle. Skromny przecież, ale wymagający wytrwałości plan.
Nie
chcielibyśmy za nic przecież zostać bez dachu nad głową a wokół nas ciemna noc,
kangury, jaszczurki i węże...Mieliśmy wprawdzie ze sobą nasz namiot i śpiwory,
ale przecież nie wolno w Australii rozbijać ich byle gdzie, a tylko w ściśle
wyznaczonych do tego miejscach. Porządku strzegą w najbardziej nawet dzikich
rejonach, a zwłaszcza w parkach narodowych tutejsi „rangerzy” – czyli ktoś w
rodzaju strażnika przyrody i leśniczego oraz szeryfa w jednej osobie. I gdyby
nas taki ranger złapał, to nie dość, że by przegonił, to pewnie i jakiś mandat
wlepił...
Zresztą, prawdę
mówiąc, strach byłoby rozbić namiot gdzieś na dziko. Zdarzają się wciąż w
Australii bandyckie napady na turystów, zdarzają się tajemnicze zaginięcia...
No a do tego wszystkiego tego dnia już nie bardzo mieliśmy siłę i ochotę na
wszystkie te czynności związane z rozbijaniem namiotu, pompowaniem materaca
itp. Niekiedy oboje z Cezarym stawaliśmy się po prostu bardzo wygodniccy i
leniwi(może to kwestia naszego wieku albo braku wprawy w campingowym stylu
podróżowania i życia?). A wieczorami nie chciało się nam już nic poza
odpoczynkiem w schludnym, wyposażonym we wszystko, co potrzeba turyście,
motelu. Toteż właśnie, dlatego nasz namiot do tej pory tylko raz był użyty
zgodnie ze swym przeznaczeniem i stało się to w warunkach, gdy już absolutnie
nie było żadnego wyjścia i żadnej innej możliwości zanocowania. Było to jakiś
czas temu w Castelmaine, ślicznym, górniczym miasteczku położonym w pobliżu
Ballarat, około 200 km od Melbourne.
Nieświadomi tego, że w okolicy właśnie odbywał się jakiś festiwal
muzyczny pierwszy raz bezskutecznie szukaliśmy wówczas noclegu w motelach.
Wszystko było zajęte przez entuzjastów muzyki i innych turystów a dni, jako że
była to wczesna wiosna, były jeszcze krótkie i szybko się zmierzchało. Ostatecznie,
więc ucieszyliśmy się wówczas, gdy cudem udało nam się znaleźć miejsce na polu
namiotowym i spaliśmy wtedy jak susły pod dachem namiotu szczęśliwi, że mamy
gdzie przyłożyć na noc głowy do poduszki.
A tymczasem
nadal był wtorek trzydziestego dnia grudnia, noc zbliżała się coraz bardziej, a my mknęliśmy szybko do
następnego na naszej trasie miasteczka – Edenu, położonego już po stronie New
South Wales. Podobno miasteczko to nie jest tak popularne w sezonie letnim jak
Mallacoota, a więc tam jest jakaś szansa na znalezienie dla nas i naszego
rumaczka ustronnego, przyjaznego miejsca na nocny postój.
Zawsze ciekawe
było dla mnie przejechanie granicy stanu i wychwytywanie jakichś widocznych
różnic pomiędzy owymi stanami. Teraz też wydało mi się, że z miejsca takie różnice
widzę. Na przykład tutaj rzuciły mi się w oczy inne oznaczenia tablic
drogowych. Z wiktoriańskich zielono-białych zmieniły się w biało-niebieskie.
Niedaleko też po przekroczeniu granic stanu dostrzegliśmy przy drodze
prześliczny, zachęcający wprost do odwiedzin budyneczek, mieszczący w sobie
ubikację publiczną. Tak ładnych przybytków nie widziałam dotąd w Wiktorii, mimo
iż przyzwyczajona byłam do ich wszechobecności i higieny wnętrz.
A tymczasem
przed nami już był Eden i chociaż zaiste rajskie tam były widoki, to jednak
wolnych miejsc w motelach także nie było i tym samym okazało się, że nie dla
nas te cuda na ziemi. I znowu tylko w przelocie oglądaliśmy tamtejsze
zabudowania i plaże. Na kilku polach campingowych, gdzie zajrzeliśmy w
poszukiwaniu wolnego domku campingowego znowu powitały nas tylko tłumy ludzi i
bezradnie rozkładane przez właścicieli owych pól ręce. „Przepraszam, ale
wszystko już zajęte. Może jutro, pojutrze, coś się zwolni, ale dziś,
niestety... – No cóż, jutro i pojutrze to my już będziemy bardzo daleko stąd i
tylko bladym wspomnieniem będzie to edeńskie miasteczko, znane między innymi z
tego, że kiedyś odbywały się tutaj masowe połowy wielorybów, a do dzisiaj jest muzeum poświęcone wielorybnictwu właśnie. O
tym wszystkim dowiedziałam się z gromadzonych skrzętnie folderów turystycznych,
bezpłatnie wykładanych we wszystkich punktach informacyjnych w mijanych przez
nas miastach. Podobno do tej pory, w okresie wiosennym wieloryby nadal
podpływają w pobliże Edenu, stanowiąc nie lada atrakcję turystyczną. Na
szczęście nikt już dziś w Australii na wieloryby nie poluje i nareszcie,
przynajmniej na wodach terytorialnych tego kraju mogą wieść swoje rajskie,
spokojne życie. Jaka szkoda, że podobny los nie jest ich udziałem na wodach
terytorialnych Japonii! I wciąż opinia publiczna jest szokowana widokiem rzezi
tych ogromnych, pięknych ssaków...
Ale oto wkrótce
zacznie zmierzchać a my oraz nasz wierny rumak - jeep nadal nie mamy pojęcia
czy i gdzie zanocujemy tego dnia. Ale już przed nami następne, maleńkie
miasteczko, w którym znowu jest jakaś nadzieja i szansa na nocleg. To Pambula i
jej oblicze oświetlone zbliżającym się
ku zachodowi słońcem.
Jedziemy już
teraz bardzo wolno, by nie przegapić niczego ważnego, żadnego napisu
informacyjnego o wolnych miejscach. Mijamy kilka moteli, ale tam świecą się, ku
naszemu rozczarowaniu, napisy głoszące „no vacancy” (brak wolnych miejsc). A
więc nawet nie ma po co tam wchodzić i pytać. W końcu, w samym centrum
miasteczka natrafiamy na pub połączony z hotelem. I chociaż nie są to może dla
nas jakieś wymarzone warunki, bo z pobliskiej restauracji dobiegają ostre wonie
jakiejś smażeniny a z pubu głośne rozmowy tamtejszych gości, to jednak z
radością lokujemy się w malutkim pokoiku motelowym i możemy z ulgą nareszcie
odetchnąć i odpocząć już po tym bardzo długim i męczącym dniu.
Ale myliłby się,
kto by sądził, że natychmiast poszliśmy owego wieczoru grzecznie do łóżeczka!
Otóż my po błyskawicznym wstawieniu do pokoju naszych maneli zapragnęliśmy
napić się zimnego i orzeźwiającego piwka, bowiem nie ma nic lepszego po długiej
podróży na przepłukanie znużonego australijskim kurzem gardła, jak szklanka lodowatego
piwa. Taka tutejsza szklanka do piwa nie ma jednak nic wspólnego z polskim kuflem.
Jest mała, wąska na dole a rozszerzana ku górze i mieści się w niej chyba tyle
samo, co w zwykłej szklance. Nie da się, więc taką ilością piwa upić, a zresztą
australijskie piwo z reguły jest bardzo jasne i dość słabe.
A więc
posiedzieliśmy sobie oboje z rozkoszą przy kontuarze pubu, przy naszych
wilgotnych od chłodu szklanicach, popijaliśmy pyszny, złocisty napój i
obserwowaliśmy australijskich bywalców tegoż przybytku, którzy takoż jak my
sączyli swoje piwo, palili na tarasie pubu papierosy i wiedli długie,
przeplatane żartami i głośnymi śmiechami rozmowy. Patrzyłam na ich osmalone
wiatrem i słońcem twarze, na kowbojskie kapelusze z szerokim rondem, na
kraciaste, zawinięte nad łokciem koszule i myślałam sobie, że pewnie niewiele
się tu przez ostatnie stulecie zmieniło.
Zresztą sama
Australia mało się zmienia zewnętrznie w porównaniu z wiecznie rozbudowującą
się, zindustrializowaną i pożerającą własne przestrzenie Europą. W Australii prawdopodobnie
tam, gdzie kiedyś były pastwiska, tam są też i dzisiaj. A lasy eukaliptusowe
szumią tak samo mocno, chociaż co parę lat są trawione przez żarłoczne
płomienie pożarów. W Australii wręcz rygorystycznie przestrzega się wszelkich
zasad, dotyczących ochrony środowiska i genetycznej czystości rodzimej roślinności.
Natomiast mało dba się chociażby o europejskie w swym rodowodzie drzewa. Bez pardonu
i zmiłowania wycina się lasy modrzewiowe i świerkowe i naprawdę coraz większą
rzadkością stają się one w pejzażu australijskim.
Rozrastają się
oczywiście miasta i miasteczka ( chociażby tak, jak wspomniana wcześniej
Mallacoota), ale peryferia miast i samo country wciąż pozostaje niezmienne.
A tymczasem
nasze piwka już były wypite i trzeba było postanowić, co począć dalej z tak
cudownie rozpoczętym wieczorem. Nie chciało się nam jeszcze spać, więc
postanowiliśmy, że skoczymy jeszcze na wieczorny spacerek do położonej
nieopodal Merimbuli, ulubionego miejsca wypoczynkowego Australijczyków. Co w
niej aż tak urzeka, że gotowi są przemierzać te ogromne odległości? Co
sprawiło, że także i mój mąż wspomina je jako najpiękniejsze w Australii,
zobaczone dotąd przez niego miejsce?
Byłam tego wszystkiego
ciekawa i niecierpliwie wypatrywałam przez otwarte szeroko okna samochodu
pierwszych zabudowań Merimbuli.
Podczas, gdy
wjeżdżaliśmy do owego miasteczka właśnie zaczynał się pomarańczowo-czerwony
zachód słońca i ukazywał nam wody ogromnego jeziora, a właściwie dwóch jezior(
Top Lake i Merimbula Lake), jako mieniące się złotem i szlachetnym granatem
zaczarowane, nierzeczywiste przestrzenie. Niecierpliwie, bo spieszyło nam się
do robienia zdjęć, przejechaliśmy zatem przez most, łączący ze sobą przedzielone
wodami jezior miasto i zaparkowaliśmy pojazd na betonowym nabrzeżu. Tego dnia
chmury dodawały niezwykłego uroku wszelkim pejzażom, natomiast tu, w Merimbuli
ich odbicia na wodzie wyglądały wręcz bajecznie. A tymczasem miasteczko,
malowniczo usytuowane na okolicznych wzgórzach odbijało delikatnie swymi oknami
ostatnie błyski słońca i wyglądało jak żywcem wyjęte z baśni, albo ze starej,
retuszowanej pocztówki.
Ogromne
eukaliptusy, wyrastające spoza widnokręgu prześwietlały się przez zachód słońca
czarną koronką gałęzi i gałązek. A my przyglądaliśmy się temu wszystkiemu i
zapisywaliśmy naszymi aparatami fotograficznymi te ulotne, niepowtarzalne
momenty oraz kolory. Na nabrzeżu, przed nami stali nieruchomo wędkarze, którzy,
niczym mosiężne statuetki wrośli na zawsze w ten pejzaż. Pachniało rybami i wodą
rzeczną, a tutejsze świerszcze grały zapamiętale swój wieczorny koncert. I nie
chciało się nam za bardzo stamtąd odchodzić, ale ponieważ zachód nadal malował
zmienne barwy na niebie a chmury nadal przemieszczały się po nim tworząc
fantastyczne kształty, postanowiliśmy pojechać na drugi brzeg jeziora i stamtąd
zrobić jeszcze kilka fotografii.
I znowu
zostaliśmy zauroczeni spokojem, łączącej się tu z zatoką rzeki i znów wpatrzeni
w rozległe, lśniące srebrem i fioletem wody staliśmy na molo i bez końca
fotografowaliśmy to wszystko. I tak aż do zupełnego zmroku, do pogrążenia się
wody w cieniu i w atmosferze słodkiego, nocnego
odpoczynku...
A tymczasem
nasze wyposzczone żołądki rozgłośnym burczeniem dawały o sobie coraz silniej
znać i stwierdziliśmy, że przecież nam ta Merimbula nie ucieknie, że będziemy
ją jeszcze mogli podziwiać jutro, już za dnia. A teraz, skoro potrzeby ducha
zostały tak wspaniale zaspokojone, to cokolwiek należy się także naszym
wygłodzonym ciałom.
A co by tu
zjeść wieczorem w tym wczasowo-rybackim siole? Oczywiście nasze ulubione fish
and chips, dobre na każdą okazję i prawie wszędzie smakujące podobnie, bo
sporządzane według tej samej receptury. Nie raz obserwowaliśmy jak się tutaj
smaży rybki i nawet sami nauczyliśmy się jak je sobie przyrządzać w domu. Nic
trudnego – rozrabia się mąkę z jajkiem i wodą i w tej zawiesistej panierce
nurza się dokładnie filety ryb a następnie wrzuca do gorącego oleju. Po kilku
minutach wyjmuje się je z tej kąpieli rumiane i chrupiące. Jednym słowem -
pyszne! Wprawdzie podczas naszych podróży po różnych rejonach Australii
zdarzyło się nam kilkakrotnie zjeść rybkę przesmażoną, przypaloną lub
przesoloną, ale były to zazwyczaj niechlubne wyjątki od reguły. Reguły głoszącej,
że jest to danie dobre, szybkie i w miarę tanie.
Szybko
znaleźliśmy w Merimbuli sympatyczną smażalnię ryb, w której zamówiliśmy dwie
porcje naszego ukochanego smakołyku a po dziesięciu minutach oczekiwania
pałaszowaliśmy go wraz z nieodłącznym tutaj, jako dodatek do ryb, sosem
tatarskim. Tym razem z naszymi rybkami i frytkami wszystko było w porządku.
Smakowały tak, jak należy, przyrządzone były znakomicie, zatem cieszyły nasze
żołądki ogromnie.
Od czasu do
czasu zagadywał do nas kucharz z owej smażalni i opowiadał, że przez cały rok
zwykle jego smażalnia świeci pustkami a cały zarobek dokonuje się tutaj właśnie
latem, gdy tłumy głodnych turystów zawalają nieprzeliczonymi rzeszami spokojne
zazwyczaj miasteczko. I rzeczywiście - przez te kilkanaście minut, gdy
zaspokajaliśmy swój głód kilkanaście osób złożyło swoje zamówienia w smażalni.
Jednak wszyscy poza nami zabierali swoje pudełeczka z jedzeniem ze sobą i
odjeżdżali gdzieś w dal swymi cudownie błyszczącymi w światłach neonów, drogimi
samochodami. Merimbula nie jest, bowiem miejscem wypoczynkowym dla każdego.
Trzeba mieć spory zapas gotówki w kieszeni lub w znaczny sposób uszczuplić
swoją kartę kredytową by spełniać tu wszystkie swoje wczasowe zachcianki.
Droższe, niż w mijanych dotąd miejscowościach są tutaj noclegi. A widać to było
nawet z zewnątrz po merimbulskich, w europejskich stylu wybudowanych domach
wczasowych i noclegowych.
Na szczęście
dla nas ryby z frytkami kosztowały tu niewiele więcej niż w Melbourne, więc
najedzeni i zadowoleni wstaliśmy wreszcie od jedynego, ustawionego przed
smażalnią stolika i podążyliśmy w stronę czekającego na nas wiernie jeepa.
Jeszcze tylko wstąpiliśmy do czynnego całą noc supermarketu – Safeway’a, by
kupić dla Cezarego jego ulubione cygara - Amanda. Wiem, wiem – on nie powinien
palić a ja nie powinnam temu jego paleniu sprzyjać. Jednakże cygara Cezarego
pachną tak słodko a on rozkoszuje się nimi z takim wdziękiem i radością, że
naprawdę trudno sobie odmówić tej wspólnej przecież przyjemności. Zresztą pali
teraz naprawdę rzadko i mało tylko te swoje ulubione, grube cygara. Wygląda
wówczas jak jakiś pewny siebie, przystojny, tajemniczy, amerykański mafioso. A
to nieodmiennie budzi mój uśmiech, zachwyt i wzruszenie...
Wracamy już
teraz szybko do hotelu i kończymy ten długi dzionek spokojnym, paleniem cygara,
błyskawicznym prysznicem a potem już mocnym snem w pokoju hotelowym w Pambuli.
I śpimy jak zabici po tej całodziennej podróży. A snu nie zakłócają nam ani
żadne zapachy, ani dźwięki. Za oknem świat odpoczywa przed jutrzejszym, pełnym
niespodzianek i kolorów dniem. Przed ostatnim dniem 2008 roku...
jeżeli robisz u siebie takie fish&chips to polecam do panierki zamiast wody użyć piwa...:) Taka ryba smakuje jak marzenie..:)
OdpowiedzUsuńPewnie, że robię! Spróbuję metody z piwem. Tylko o dobrą rybę jakos teraz w Polsce jakby trudno! Wszystkie mi się ostatnio trakcie smażenia rozpadaja i przylepiają do dna patelni. I powstaje dziwaczny gulasz zamiast chrupiącego smakołyku! Brr! A może to ze mnie kucharka, jak z koziej dupki trąbkka?!
UsuńA zauważyłaś, że zdjęć jest dużo i są większe niż wczoraj? It's especially for you,my dear:-))
Czekalam niecierpliwie na relacje z kolejnego etapu Waszej wyprawy. Warto bylo! Nie rozczarowalam sie ani troche. Twoja opowiesc, jak zwykle wartka i mistrzowsko prowadzona, zaprzatnela cala moja uwage. Coz mozna wiecej komentowac? Z niecierpliwoscia poczekam na ciag dalszy.
OdpowiedzUsuńPanterko! Komentuj ile tylko masz ochotę! Przecież nie ma tu na blogu jakiegoś zakazu pisania czego i ile się tylko chce! I jak masz jakieś pytania,czy uwagi, to wal śmiało!
UsuńA ciąg dalszy już jutro!:-))
Pytan nie mam. Twoja relacja jest tak pelna, ze czuje sie, jakbym tam byla z Wami razem.
UsuńMam tylko marzenie: kiedys zobaczyc to na wlasne oczy.
"Wszystko się może zdarzyc, gdy głowa pełna marzeń" - jak głosi tekst pewnej popularnej piosenki...Ale coś w tym jest, bo zycie potrafi nas zaskakiwać nie tylko negatywnie przecież.
UsuńA póki co, Panterko - podróżuj z nami. Zapraszamy do naszego czarnego jeepa. Wsiadaj!Przed nami jeszcze wiele, wiele kilometrów i przygód!:-))
A na mapie wszystko wyglada tak blisko...
UsuńPoki co, chyba najpierw sie przespie, a jutro z samego rana wsiadam z Wami do jeepa i... hajda!
Już poranek, a więc hajda na koń!:-))
Usuń
OdpowiedzUsuńAchhh, jak pięknie!
Dosiadam się na dalszą podróż :)
Zmieszczę się?
Moja droga Mar! Choćby się nasz jeep miał nawet zamienić w wesoły, podróżny autobus, to niech się tak dzieje! Razem raźniej i droga się tak nie dłuży!
UsuńWsiadaj, pasy zapinaj i wiooo!:-))
mogę jechac z Wami?
OdpowiedzUsuńwspaniała podróż...
tylko pozazdrościć..
No pewnie - wsiadaj, Kingo! Miejsca jest dość!
UsuńNiech nam wiatr świszcze w uszach a wyobraźnia niech przenosi czytelników czarodziejsko na sam koniec świata!:-))
czytam i z przyjemnością czekam na jeszcze:)
OdpowiedzUsuńPodróż trwa i na razie nie zamierza sie skończyć! Podróżujemy w czasie i w przestrzeni a nasze wspomnienia ożywają na nowo i tańczą nam kolorowo w sercach...:-))
UsuńCzytajac Twoja opowiesc, przedstawiasz ja tak szczegolowo, ze nawet gdyby nie bylo zdjec (a sa piekne) jestem w stanie wyobrazic sobie te wszystkie miejsca.
OdpowiedzUsuńWiesz Olu, podroze zawsze mnie fascynowaly i jesli tylko czas na to pozwala, no i oczywiscie fundusze to staramy sie z p. pedzic gdzie nas poniesie.
Czasami jest to zwykly wypad do parku na rolki ale najwazniejsze, ze sie chce.
Planujc nasze wakacyjne eskapady stawiamy na "dzicz"jesli jest to mozliwe.
Lubimy miejsca z dala od ludzi, pustkowia i namiot, to nasz nieodlaczny przyjaciel.
Z hoteli korzystamy wtedy, kiedy naprawde musimy.
Uwielbiam takie eskapady i coraz bardziej podoba mi sie Australia dzieki Twoim opisom:)
Odkrywamy w sobie wzajemnie coraz więcej podobieństw, droga Ataner!
UsuńMy - wędrowcy szukamy wciąz nowych, ciekawych rzeczy do zobaczenia i wciąż nam się chce szukać, odkrywać, przemierzać i fotografować.
I właśnie dzicz jest najpiękniejsza - z dala od ludzi, hałasu, pospiechu!
Na pewno kiedys i do Australii dotrzecie wraz ze swym P. To całkiem blisko!
Pozdrawiamy serdecznie!:-))
Wreszcie zasiadłam do lektury , Olgo chciałabym Cię widzieć w tych warkoczykach ala pipi :) to zaskoczyłaś mnie tym że w Australii nie wolno rozbijać namiotów gdzie komu pasuje, myślałam że taki ogromny kraj że wiele można a tu okazuje się że nie , ja też lubię zapach cygar :)
OdpowiedzUsuńFajnie wyglądałam z tymi warkoczykami! Tak młodo i wesoło! Chyba znowu zapuszczę włosy i będę się tak czesać, choćby i całą wieś miała mnie wziąć na języki!:-))
UsuńA te cygara przyczyniły się do tego, ze mój Cezary rozpalił sie na dobre i teraz kopci śmierdzące papierosiska!
To faktycznie się rozpalił :)
UsuńNo, niestety, nad czym biadam, alem bezradna w tej kwestii!!!
UsuńŚpijcie spokojnie bo jutro czas zabawy nocnej pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńMało sie spi w podrózach, Mimo zmęczenia człowiek za bardzo jest podekscytowany by spokojnie spać...
Usuń