Centrum Melbourne
Był wtorek, 30
grudnia 2008 roku. Czekała na nas wspaniała wyprawa do Sydney. Czekały nieznane
barwy i widoki. Wielkie miasta i maleńkie miasteczka wschodniego wybrzeża
Australii. Tajemnicze zakręty drogi, fascynujące, górskie przestrzenie. Nasza
wielka, noworoczna przygoda!
Ja i Cezary wstaliśmy
bardzo wcześnie, nieco zmaltretowani po zbyt krótkim, jak zwykle przed
jakąkolwiek podróżą, śnie. Ożywczy zapach nocy i pojedyncze głosy ptasie zza
okna mówiły nam, że zaraz zacznie świtać. Przemyliśmy zaspane oczy, ogarnęliśmy
się jakoś, snując się początkowo po domu, jak jakieś Marki po piekle... Przed
nami było całe to pakowanie mnóstwa maneli, które zawsze mogą się przydać.
Ubrań i picia na czas jazdy samochodem, dużej lodówki podróżnej, przykryć,
okryć na wszelkie warunki i pogodę, plecaków z aparatami fotograficznymi, z mapami,
kosmetykami, sprejem na muchy i lekarstwami na każdą ewentualność...Uff! Zawsze
dużo z tym roboty, ale we dwójkę uwinęliśmy się błyskawicznie.
Chyba doszliśmy
już w tym wybieraniu się w podróż do jakiejś wprawy, bo chociaż na tak długo,
jak teraz nie wyjeżdżaliśmy stąd jeszcze nigdy, ale jedno, dwu, lub trzydniowe
wyjazdy były normą i naszym weekendowym zwyczajem.
A pamiętam, że
kiedyś wcale nie było tak sprawnie i łatwo. Było tak zanim nie nastąpił między
nami jakiś wyraźny podział obowiązków i spokojne, rzeczowe komunikowanie się na
każdym etapie pakowania. Kiedyś bywało, że zapominaliśmy o tym lub tamtym. Na
przykład wówczas, gdy wybierając się nad rzekę Murray River zapomniałam zabrać
dla siebie majtek na zmianę( trudno raczej się obyć bez zmiany majtek przez
kilka dni!) i jakiejkolwiek koszuli z długim rękawem dla Cezarego. A w czasie tutejszych upałów nie da się jechać
samochodem bez okrytych długim rękawem ramion i rąk. Słońce przypieka nas bezlitośnie
poprzez okna auta i jeśli się przed nim należycie nie zabezpieczymy, to zawsze
jesteśmy jednostronnie spieczeni na raka. Ja cierpię wówczas na niezbyt ozdobną
czerwoność skóry po mojej lewej stronie, a Cezary po prawej –wynika to z miejsc, w jakich
siedzimy w samochodzie, w kraju o ruchu, jak wiadomo, lewostronnym... Co do
zapomnianych majtek to w jednym z przydrożnych domów towarowych, gdzieś hen na
trasie, zakupiliśmy spory ich zapas. Natomiast bez koszuli z długim rękawem Cezary
obywał się do końca tamtej wyprawy i
dzielnie znosił bezustanne ataki promieni słonecznych. Cóż – koszule nie są tak
tanie jak majtki, a na czymś trzeba oszczędzać, jak mawia mój kochany mąż...Dałabym
mu swoją koszulę, ale czy zmieściłby w nią, chociaż jedno ramię? Bardzo
wątpliwe...
A już wracając
do teraźniejszości, to wydawało się, że wszelkie problemy i zaćmienia pamięci
dzisiaj nie będą nas dotyczyć. Pobożne życzenia!
Zadowoleni z
siebie pozanosiliśmy wszystko, co trzeba do samochodu i właściwie byliśmy już
gotowi do wyruszenia w drogę. Mogliśmy sobie jeszcze teraz usiąść przy stole w
dużym pokoju, by spokojnie, tradycyjnie wypić kawę, albo i dwie oraz zjeść małe,
co nieco. Pootwieraliśmy jeszcze wszystkie okna żeby się porządnie wywietrzył
ten nasz domek( poprzedniego dnia paskudnie przypalił się nam bigos, który przecież
sam w sobie jest daniem nader wonnym, natomiast przypalony pachnie tak, że
wprowadza w stan narkotyczny wszystkie okoliczne muchy, które ciągną oczywiście
do tego nieznanego w Australii przysmaku niczym pszczoły do lepu).Przeciąg
wydął jak żagle firanki w naszym living roomie. Zapachniało eukaliptusami i
oceanem. Oby ten zapach nie został zduszony przez odór przypalenizny. Tak
dobrze się zawsze wraca do wywietrzonego, pachnącego świeżością domu.
Na dworze
tymczasem okazało się po świtaniu, że pogoda jest niezbyt zachęcająca do
dalekich wyjazdów– było szaroburo, chłodno i deszczowo. Popatrzyłam, więc na
ten zalany deszczem, australijski poranek bez entuzjazmu i spodziewanego
podniecenia mającą nastąpić podróżą.
A przy tym Cezary nie za dobrze się poczuł.
Jakiś taki był słaby i jakby rozgorączkowany a w głowie mu się kręciło.
Czy zatem w
ogóle pojedziemy? Czy nie należałoby odłożyć naszej podróży na potem? Ale
przecież Nowy Rok na nas nie poczeka i jeśli chcemy go spędzić w Sydney – och,
jakie śmiałe zamierzenia! – to powinniśmy wyruszać tak czy siak. Zrobić, więc trzeba było wszystko, by się
otrząsnąć ze złego samopoczucia, z niechęci do pochmurnej pogody, no i z
prostego lęku przed tak daleką wyprawą (przecież zamierzaliśmy przemierzyć
prawie trzy tysiące kilometrów!). Dla mnie tak daleka wyprawa to była zupełna
nowość, ale dla Cezarego jak gdyby przypomnienie jego dawnych przygód. Bo mój
miły już nie raz przemierzał tę trasę. I nie raz już szykował się do takiej
podróży. Teraz jednak przed nami ta wielka, wspólna, wymarzona podróż. Poprzez różne stany Australii, poprzez
niezmierzone jej równiny, wyżyny, góry... Wyruszamy na nią młodzi duchem,
odważni i mam nadzieję, rozważni...Zbierając przeróżne doświadczenia i
przeżycia, ucząc się, jak to jest być ze sobą w nowych dla siebie
okolicznościach i warunkach, dowiadując się o sobie samych, jacy jesteśmy w różnych,
czasami ekstremalnych momentach i sytuacjach...
A wracając już
do tego grudniowego poranka przed wyjazdem, to Cezary trochę sobie poleżał,
odpoczął, tabletkę przeciwbólową łyknął i jakoś wreszcie doszedł do siebie. W
tym czasie śmieciarze opróżnili nasze śmietniki (zawsze robią to we wtorek), a
było to dla nas ważne, bo kosze na śmieci wystawia się na skraj ulicy, a
opróżnione zabiera do przeznaczonego dla nich miejsca – przydomowego śmietnika.
Nie zabranie koszy z ulicy oznaczać by mogło dla ewentualnego, bystrego
złodzieja, że nie ma nas w domu.
A nie
chcielibyśmy zastać po powrocie naszego domku ogołoconego ze wszystkiego, bo
chociaż dużo nie mamy, to przecież tego, czy owego byłoby nam jednak żal... Tutaj,
bowiem, w tym bajkowym kraju na końcu świata, też nagminnie zdarzają się
bezczelne kradzieże, chociaż nikt z tego powodu nie zakłada krat w oknach, jak
to jest w zwyczaju w Polsce. A do niedawna było tutaj zupełnie inaczej. Ludzie niegdyś
w Australii beztrosko zostawiali mieszkania otwarte, jak i pozostawiali swoje
samochody oraz rowery niezabezpieczone przy sklepach, na parkingach. Bo
kradzieże były ongiś w tym kraju rzadkością. Bo wszyscy żyli sobie niczym w
dużej, spokojnej wiosce...Dlaczego to się zmieniło? Pewnie główną przyczyną
jest napływ wielu cudzoziemców z całego świata. Osób o podejrzanej przeszłości
i nieznanej moralności. Teraz strach zostawić nawet na zewnątrz samochodu
stalowego haka na rowery. Też skradną...
A co do naszych
koszy na śmieci, to byłam też pewna, że chociaż zostawiamy je puste, to po naszym
powrocie zastaniemy je załadowane przynajmniej w połowie jakimiś anonimowymi
reklamówkami pełnymi śmieci. Któryś z naszych sąsiadów, będący zanadto leniwy i
zanadto wygodny, by zapełniać i opróżniać własne kosze od dawna już wrzucał
swoje brudy do naszych pojemników. A przecież nie założymy kłódek na kosze i
nie będziemy czuwać od świtu do nocy, by zdybać złoczyńcę na gorącym uczynku.
Rzecz to nie warta naszego starania i czasu, ale będąca kolejnym przyczynkiem
do rozważań na temat znanej wszem i wobec praworządności Australijczyków. Na
zewnątrz niby tacy prawi i uczciwi, tacy wpasowani zgodnie w tutejszą, ustaloną
normami i przepisami na każdą okoliczność czy rzeczywistość. A w środku, tacy sami
jak reszta ludzkości. A może tylko zepsuci przez tę resztę...Nie wiem.
No i wreszcie decydujemy
się zamknąć dom na cztery spusty i wsiąść odważnie do naszego wiernego, załadowanego
po brzegi jeepa... Jest godzina, mniej więcej, dziewiąta rano. Korki uliczne,
tworzące się wczesnymi rankami z aut Australijczyków, spieszących do pracy,
były już chyba poza nami. Przed nami rozpościerała się szeroka, wygodna autostrada
i nic tylko mknąć i mknąć...
Kilka dobrych
kilometrów było już za nami i nagle naszło nas, oblewające zimnym potem
przypomnienie – portfel ze wszystkimi pieniędzmi, kartami kredytowymi i prawem
jazdy mojego męża został w domu...! A więc w tył zwrot. Oby to nie był zły omen
– pomyślałam – niechże się nam wreszcie ta podróż zacznie bez przeszkód, bo jak
tak będzie dalej, to wreszcie nigdzie nie dojedziemy. Ale nie potrzeba nam
zwątpień i zabobonów. Do odważnych świat wszakże należy.
A więc cierpliwie
i wytrwale wróciliśmy do naszego domku. Zabraliśmy stamtąd, co trzeba,
posprawdzaliśmy raz jeszcze wszystkie palniki czy wyłączone a okna czy zamknięte
i ruszyliśmy ponownie przed siebie. Nad nami rozpościerały się ogromne, szare
chmury, przed nami widoczne były gdzieś daleko zamglone góry Dandenonskie, w
kościach natomiast nareszcie zaczęło się nam rodzić pragnienie podróży w
nieznane i nowej przygody.
Mknijmy, więc
byle dalej i dalej. I miejcie nas w opiece wszystkie bogi aborygeńskie i każde
inne. A wszelkie koty za płoty. Jedziemy!
No tak –
ruszyliśmy w drogę, ale nie napisałam jeszcze ile kilometrów mieliśmy do
przejechania i w jakim czasie, no i którędy w ogóle zamierzaliśmy jechać. Nasza
trasa wiodła z Melbourne, poprzez Yarragon, Moe, Traralgon, Sale, Bairnsdale,
Lake Entrance i ostatnią w stanie Victoria – Mallacootę, aż do Sydney, nie
omijając oczywiście żadnych miasteczek i miast leżących po drodze. Plan
imponujący, bo założyliśmy sobie, że przez dwa dni przejedziemy 1160 kilometrów,
z jednym zaledwie noclegiem w tym czasie – właśnie w owej ładnie brzmiącej z
nazwy Mallacoocie.
Gdyby nasza
jazda przebiegała w Polsce trwałaby zapewne kilka dni i kosztowałaby nas o
wiele więcej nerwów, zmęczenia a także i pieniędzy ( np. nieporównywalnie
większą ilość benzyny musielibyśmy zużyć na nie najlepszych, polskich drogach,
na wielogodzinnych przestojach w korkach i na kluczeniu w objazdach). Ale w
Australii drogi na ogół są komfortowe, szerokie, nie zatłoczone, czyli po
prostu dobre. Tak, więc pewnie z punktu widzenia typowego Australijczyka
przejechanie takiej odległości w jeden dzień nie jest niczym nadzwyczajnym.
Natomiast dla mnie było to nie lada wyczynem, bo oto przemierzyć mieliśmy dwa
stany Australii i dotrzeć w tempie błyskawicznym do nieznanego mi, a budzącego
ogromne zaciekawienie Sydney. Sydney – miasta ikony, miasta będącego na całym
świecie wizytówką swojego kraju. Do Sydney najbardziej znanego poprzez swoją
niezwykłych kształtów operę. Występującego w wielu widzianych przeze mnie
filmach fabularnych jako główne miejsce akcji. Miasta nowoczesnych wieżowców,
imponujących mostów i pięknych plaż. Tyle mniej więcej wiedziałam o nim mknąc
jeepem razem z moim mężem w ten zachmurzony, wtorkowy poranek. Ale interesowało
mnie oczywiście wszystko, co po drodze. Jednakże niemożliwością było przecież
dokładne zobaczenie wszystkiego. W takim przypadku nasza podróż musiałaby trwać
nie tydzień a co najmniej miesiąc. Tak, więc wiele miejsc oglądaliśmy tylko w
przelocie, mając zaledwie czas na pstryknięcie paru zdjęć i na chwilowe
rozprostowanie kości gdzieś na trasie. Dlatego też nie napiszę o każdym
miasteczku, o każdym ciekawym miejscu, przez które przejechaliśmy a tylko o
tych, które czymś szczególnym utrwaliły się w mojej pamięci, czymś szczególnym
zachwyciły lub zadziwiły.
Lecz oto wciąż
jeszcze był początek naszej jazdy. Chmury tworzyły nad naszymi głowami
imponujące, ogromne baldachimy. Co i rusz wjeżdżaliśmy w strefy ulewnego
deszczu, by po chwili jechać już zupełnie suchą drogą, od dawna już nie
pamiętającą żadnych opadów atmosferycznych. Spoglądałam przez okna na ten nieco
monotonny obraz płaskiej, pokrytej niską zabudową Australii i po raz kolejny
dziwiłam się tym przestrzeniom, tym wszechobecnym, ogrodzonym zewsząd pastwiskom,
polom i lasom.
Irytujące dla
nas już nie raz były te australijskie płoty i zasieki. Ileż to razy chcieliśmy
z Cezarym dostać się bezskutecznie do jakiegoś pięknego miejsca? Do
modrzewiowego, tak rzadkiego tutaj lasu, do orzeźwiającej w letni upał rzeki,
do malowniczych wzgórz czy plaż. Odstraszały nas przed tym wszechobecne napisy
w stylu: private property lub private road. A nie opłacało się nam za bardzo
łamać tych zakazów, bo pewnie jakiś farmer rozsierdzony wtargnięciem na jego
teren wyrzuciłby nas stamtąd natychmiast bez żadnego patyczkowania się, a jakby
był wybitnym nerwusem mógłby nas nawet postraszyć swoją wiatrówką lub nasłać na
nas policję.
Miałam
nadzieję, że mimo wszelkich tych spodziewanych ograniczeń i obostrzeń uda się
nam jednak zobaczyć dużo dzikich, nie zadeptanych jeszcze miejsc, no i że nie
napotkamy tam tłumów wszechobecnych Azjatów.
Pamiętam, jak w
zeszłym roku byłam przykro zaskoczona tłumami turystów w okolicach Twelve
Apostols. Zwłaszcza dużo tam było właśnie Chińczyków, Japończyków oraz
wszelkich innych skośnookich. Przywożeni i rozwożeni po atrakcyjnych
turystycznie miejscach w tym kraju sprawiali wrażenie, że jest wszędzie ich o
wiele więcej niż ludzi innych ras i nacji, albo że za ich przyczyną Australia
już wkrótce stanie się drugimi Chinami.
Wówczas przy
Twelve Apostols pierwszy też raz zaatakowały nas w ogromnych ilościach tutejsze
napastliwe, uparte muchy. Muchy, które siadają na człowieku wszędzie i nie
omieszkają wleźć mu nawet do nosa, ust i do oczu. A jaka na nie rada? Tylko te
oblepiające całe ciało, odstraszające wszelkie owady spraye, albo też okrycie
się od stóp do głów czymś, co by przed muszyskami owymi chroniło. W zeszłym
roku nie mieliśmy niczego takiego, a więc nawet na zdjęciach zrobionych w tych
malowniczych miejscach wyglądamy jak osoby chore na czarną ospę. Oblezieni,
oblepieni przez hordy nieznośnych owadów...
Dlatego też tym
razem zapobiegliwie wieźliśmy ze sobą odpowiednie preparaty oraz ubrania. I nie
baliśmy się niczego poza tym, że coś nieprzewidzianego mogłoby sprawić byśmy na
czas, czyli na Sylwestra nie dotarli do Sydney. Ale nic czegoś takiego, na
szczęście, nie zapowiadało a my, dzielni wędrowcy, zbliżaliśmy się wytrwale do
miejsca przeznaczenia.
Monotonna i
wyczerpująca jest taka wielokilometrowa jazda. Momentami oczy same się
zamykają, co w moim przypadku, jako pasażerki nie było żadnym problemem,
natomiast w przypadku Cezarego – kierowcy stawało się niebezpieczne. W
rozproszeniu tej monotonii pomagało pożeranie kanapek i jabłek, które zabraliśmy
z domu, nasze rozmowy, wspólne śpiewy i słuchanie ulubionej muzyki z kaset.
Ostatnio na tapecie była wciąż Łucja Prus i jej piękne piosenki autorstwa
Agnieszki Osieckiej. A więc odśpiewaliśmy po raz nie wiadomo już, który znane nam
przeboje, napełniliśmy już żołądki domowymi smakołykami, opowiedzieliśmy sobie
po raz kolejny najciekawsze momenty z całego życia a tymczasem deszcz wciąż
monotonnie siąpił i siąpił, jeep szumiał po swojemu i szumiał i znowu zaczęła
napływać znajoma senność i otępienie...Dlatego nawet krótkie zatrzymanie na siku
albo na kawkę były dla nas miłym przerywnikiem i wytchnieniem.
A pierwszy taki
postój zrobiliśmy dopiero w McDonaldsie gdzieś między Traralgon a Sale(ok. 200
km od Melbourne). W Mc Donaldsach dostać zawsze można zadziwiająco dobrą, mocną
kawę oraz skorzystać z czysto utrzymanego przybytku odosobnienia. Zatem zrozumiałe
jest, iż ta sieć restauracji, chociaż nie grzesząca zbyt wyszukanym jedzeniem
czy wystrojem, była na naszej trasie dość częstym miejscem odwiedzin.
Zresztą z
ubikacjami w Australii nie ma żadnego problemu, gdyż są dosłownie wszędzie: w
najbardziej nawet zabitej głuszy, na szlakach, na szczytach gór, w miejscach
gdzie diabeł mówi dobranoc. I są one zazwyczaj czyste, wysprzątane, bezwonne,
zaopatrzone w bielutki papier toaletowy lub w jednorazowe chusteczki
higieniczne.
Po niezbyt
długiej przerwie znowu wsiedliśmy do naszego jeepa i ruszyliśmy w drogę.
Pierwszy, dłuższy postój zamierzaliśmy zrobić dopiero w Lake Entrance,
wypoczynkowym miasteczku nadmorskim, ciekawie położonym na terenie południowo
wschodniego wybrzeża Australii. Wybrzeża, wyżyny i pojezierza zarazem, gdyż
ilość jezior, które upiększają tamtejszy krajobraz jest imponująca i kompletnie
nie przystająca do wyobrażenia Australii jako krainy suchej, płaskiej i
monotonnej. W Lake Entrance byliśmy już kilka miesięcy temu, ale mieliśmy
wówczas pecha natrafić na pogodę chłodną i szaroburą. A tymczasem my, jako
zapaleni fotografowie pragnęliśmy słonka, jaskrawych, wyrazistych kolorów i
turkusowo błękitnych widoków tamtejszych jezior i zatok. Ogromny,
wielotysięczny zbiór zdjęć, które do tej pory zrobiliśmy aż prosił się o
kolorowe i po prostu ładne zdjęcia z tamtej okolicy. No tak, ale czy dzisiaj się
nam to uda? Wszak pogoda jak na razie nie dawała większych nadziei na
poprawę...Jednakże tak to już często w tym kraju bywa, że pochmurny poranek i
południe wcale nie zapowiadają całego dnia w tym właśnie kolorycie. I oto na
wiele już kilometrów przed Lake Entrance łaskawe niebo pojaśniało i na jego
lazurze tkwiły już tylko gdzieniegdzie bardzo malownicze, pierzaste chmurki...
Zatrzymaliśmy
się wreszcie tuż przy drodze, w bardzo wysoko położonym punkcie widokowym, skąd
wspaniale widać było rozpościerające się w dole całe Lake Entrance.
Wraz z naszymi
nieodłącznymi aparatami fotograficznymi wygramoliliśmy się z samochodu wprost w
objęcia radośnie powiewającego tam wiatru. Przystanęliśmy tuż przed barierkami,
odgradzającymi nas od przepaścistych i zapierających dech w piersiach widoków
jezior, zatok, wielokolorowej, bogatej roślinności tutejszych drzew i krzewów. Karmiliśmy
nasze oczy tymi turkusowo, zielono, niebieskimi, niekończącymi się połaciami
wód. Tym bezkresem i sięgającym w niezmierzoność widnokręgiem. Napełnialiśmy
płuca ożywczym, pachnącym powietrzem morskim, obecnym tu mimo bezpośredniej
bliskości szosy szybkiego ruchu i tych setek aut, mijających nas z głośnym świstem.
No i rzecz jasna cały czas fotografowaliśmy te cuda, robiąc ujęcia panoramiczne
i szczegółowe. To jedno z tych miejsc, gdzie można by stać cały dzień, by
podziwiać, by robić zdjęcia, by malować to wszystko.
A stał tam właśnie w pobliżu pewien malarz,
który najwyraźniej specjalizował się w oddawaniu na płótnie uroków tamtych
okolic. Tuż przy drodze wystawił też na sprzedaż kilka swoich olejnych obrazów,
moim zdaniem bardzo udatnie przedstawiających specyfikę tego australijskiego
pojezierza. Wpatrzyłam się w jego dzieła i westchnęłam sobie w duchu, że gdzież
mi tam do takiego poziomu malowania. Nawet delikatne, cieniutkie wierzchołki
eukaliptusów wyglądały na jego malowidłach jak żywe, nie mówiąc już o
srebrzystych rozbłyskach fal jezior i precyzyjnie oddanych kształtach łódek i
stateczków, płynących sobie beztrosko tam, w dole...Ale, o dziwo, nikt od
malarza żadnych płócien w tym czasie nie kupił, więc pewnie to jego malowanie,
chociaż przynoszące mu tak wiele radości i doznań estetycznych, jest jednak
ciężkim kawałkiem chleba w kraju, w którym ludziom niezbyt śpieszno do
nabywania oryginalnych, współczesnych dzieł sztuki. Tu, tak jak przeważnie
wszędzie na całym świecie, obywatele najpierw muszą myśleć o tym, czym napełnić
własne żołądki, w jakie podstawowe sprzęty wyposażyć swoje mieszkania, a
dopiero potem, ewentualnie mogą planować jakieś jego estetyczne przyozdobienie.
A może ten malarz jest rencistą czy emerytem i tylko tak sobie dorabia, nie
przejmując się zanadto brakiem zbytu? Dumałam postanawiając, że mimo, iż żadna
ze mnie artystka, to jednak i ja nadal będę wytrwale fotografować i malować, bo
po prostu robienie tego sprawia mi ogromną przyjemność. A pamięć ludzka jest
zawodna i nie jest się w stanie zachować na kliszy wspomnień nawet jednej
dziesiątej tego, co się w życiu widziało i przeżyło...
Po mniej więcej
półgodzinnym postoju ruszyć musieliśmy dalej, bo chociaż nader szybko udało nam
się przemierzyć te 309 km, to przed nami było zaplanowane na ten dzień prawie
drugie tyle.
Tuż za Lake
Entrance zaczęliśmy wjeżdżać w teren typowo górski. Zaczęło się robić coraz
cieplej i widać było, że chociaż w tych okolicach zupełnie niedawno padało, to
by napoić spragnione wody rośliny, potrzeba by było znacznie więcej tych
opadów.
Na szczęście
piękne, asfaltowe drogi górskie niezależnie od wszelkich deszczy lub ich braku
wiły się przed nami nieskazitelne i wygodne, opatrzone białą, przerywaną linią
na środku oraz słupkami ze światełkami odblaskowymi po bokach, znacznie
ułatwiającymi na przykład górskie podróże nocne. Zresztą, w takich podróżach
nocnych zawsze najbardziej liczą się umiejętności i doświadczenie kierowcy i
podczas tej obecnej naszej wyprawy będę miała nie raz jeszcze okazję, by
przekonać się jak dobrym kierowcą jest mój mąż, także i nocą...Ale o tym potem.
Jedziemy tymi
górami i jedziemy, a nasza szosa wciąż tak samo nudnie nieskazitelna, a po bokach
wciąż busz eukaliptusów. Znowu opanowuje nas znajome zmęczenie i senność. Można
wprawdzie umilać sobie drogę chwilowymi przyśpieszeniami na wirażach, można się
trochę pościgać z równie zmęczonymi monotonią drogi innymi kierowcami, ale
przecież wciąż istnieje świadomość, że za następnym zakrętem będzie czekał na
nas wóz policyjny i wlepi nam taki mandat za przekroczenie szybkości, że aż
miny nam zrzedną.
Z tutejszymi
policjantami nie ma, co dyskutować i próbować ich przekonać do zmiany zdania.
Oni wiedzą swoje i wypełniają swe obowiązki niczym sprawne, nie znoszące
sprzeciwu cyborgi. Pojawiają się ni stąd ni zowąd w swych ozdobionych
biało-granatową kratką samochodach albo w zupełnie niewinnie wyglądających
prywatnych pojazdach i zatrzymują auta podróżnych pod byle pretekstem. A już
nagminne jest, ze stoją sobie na poboczach, takie na oko zupełnie nieszkodliwe,
przeciętnie wyglądające prywatne autka a tymczasem w środku są zakamuflowane
radary do pomiaru prędkości jazdy. A potem do tego i owego, nieświadomego
oczywiście niczego kierowcy, przychodzi do domu koperta z zawiadomieniem o
zapłaceniu w określonym terminie sporego mandaciku. I tym oto sposobem budżet państwa
australijskiego nie będzie cierpieć nigdy na brak świeżego napływu funduszy. Wszak
tutejsze, wspaniałe drogi aż się proszą o rozwijanie większych szybkości, o
szybsze przemierzanie tych ogromnych, pustych połaci...
Kilka miesięcy
temu, właśnie w drodze powrotnej z Lake Entrance złapał nas nagle jeden taki niższej
rangi oficer policji i pod pretekstem, że o kilkanaście kilometrów
przekroczyliśmy dozwoloną tam szybkość wypisał mandat na niebagatelną sumę
prawie trzystu dolarów. I zapłaciliśmy, cóż było począć, chociaż Cezaremu
wydawało się wówczas, że jechał z dozwoloną tam prędkością 110 km/h. Hmm...A
może to nasz licznik pomiaru szybkości się myli? Już kilka razy mieliśmy, co do
niego takie podejrzenia.
Tymczasem
dziesiątki kilometrów umykają wciąż spod kół naszego niezwyciężonego jeepa i
jesteśmy coraz bliżej dzisiejszego celu podróży, czyli położonej na samiutkim
skraju Wiktorii Mallacooty.
Wjeżdżamy już na tereny oznaczone symbolami parków
narodowych. A właśnie na terenie jednego z nich, zwanego Croajingolong National
Park położona jest Mallacoota – podobno śliczna i zaciszna miejscowość
nadmorska. Taka przynajmniej zapisała się w pamięci Cezarego od czasów, gdy
nocował w niej kilkanaście lat temu. Ale już za kilkadziesiąt kilometrów mój
mąż będzie mógł zrewidować swoje wspomnienia. Ja natomiast będę mogła zobaczyć
na własne oczy miasteczko znane dotąd tylko z zapisu na mapie...A tyle się tej
mapy nastudiowałam, tyle się napatrzyłam na te wszystkie tajemniczo brzmiące,
aborygeńskie nazwy, że aż dziw mnie bierze, że oto nadszedł czas realnego ich
zobaczenia i poznania.
Wcześniej
jednak zajeżdżamy do maleńkiej osady zwanej Gipsy Point. Stąd już bardzo
niedaleko do Mallacooty, a jeśli byłyby tu możliwe jakieś niedrogie noclegi, to
moglibyśmy właśnie tutaj zostać do jutra.
Cichutko i
spokojnie w tym Gipsy Point. Duże stado kangurów pasie się beztrosko na terenie
czyjegoś trawnika. I sporo tu pięknych, ze smakiem wybudowanych domów,
otoczonych niezwykle kwiecistymi, zadziwiająco zielonymi ogrodami. Ta żywa, nie zgaszona suszą zieleń jest w
Gipsy Point możliwa ze względu na korzystne usytuowanie tego miejsca. Leży
sobie ono w zacisznej dolince, z dala od wielkich aglomeracji miejskich, z dala
od ciekawskich tłumów. Oblewają to miejsce wody przejrzystego jeziora, które
zasilane jest wciąż dopływami świeżej wody rzecznej, no i blisko jest też do
oceanu, a więc duża tu wilgotność terenu i roślinności. Widać to nawet w tak
ciepły dzień, jakim był tamten grudniowy wtorek.
Pospacerowaliśmy sobie z Cezarym
brzegiem tego jeziora, z przyjemnością obserwując jego wody i napawając oczy
otaczającą nas bujną, żywiczną, nietypową jak na letnią Australię zielenią.
Obserwowaliśmy jak nieliczni wędkarze, kajakarze oraz inni wczasowicze nieśpiesznie
i pogodnie wypływali właśnie na szerokie, spokojne wody jeziora. Słychać było z
dala ich śmiechy i przekomarzania. Widać było jak wspaniale się tu czują. Jezioro
lśniło łagodnie i zachęcająco. Bardzo przyjemny chłodek owiewał nasze zmęczone
twarze i naprawdę nie mieliśmy nic przeciw temu, by właśnie w Gipsy Point zażyć
dzisiaj zasłużonego odpoczynku i wzorem tu obecnych turystów skorzystać z
dobrodziejstw jeziora. Można by chociaż zamoczyć nogi w jego chłodnych nurtach,
posiedzieć sobie przy molo, albo i połowić jakieś ryby (Cezary zawsze woził ze
sobą wędki – tak na wszelki wypadek).Jednakże w jedynym tutejszym, zresztą
bardzo luksusowym, jak na nasze kieszenie motelu, nie było żadnych wolnych
miejsc. Tak więc, westchnąwszy z żalem, że nie każde marzenie da się, niestety,
ziścić musieliśmy znowu wpakować spocone ciała do jeepa i jechać dalej, tak jak
uprzednio było zamierzone.
Ach, jakże
rozbudowała się i rozrosła przez te lata Mallacoota - rzekł na pół z żalem na pół z niedowierzaniem
mój mąż, gdy już wreszcie wjeżdżaliśmy do tej maleńkiej i nieznanej niegdyś
nikomu mieściny. No tak – kiedyś była tu
podobno tylko jedna niepozorna stacja benzynowa, prowadzona zresztą przez
jakiegoś Polaka. Dzisiaj było tych stacji już kilka. Popyt, jak wiadomo rodzi
podaż. A przecież turystyką Australia stoi, turystyką żyje. W centrum miasta
zobaczyliśmy tłumy turystów. Także wszelkie Caravan Parki i pola namiotowe, nie
mówiąc już o motelach były zajęte i zatłoczone. No tak – to przecież wyczekane,
australijskie lato. Mnóstwo tubylców na ten czas właśnie zaplanowało sobie
urlopy i pewnie na kilka miesięcy wcześniej zarezerwowali sobie noclegi. To
tylko my z Cezarym, przyzwyczajeni do tego, że zawsze i wszędzie z łatwością
znajdywaliśmy miejsca do spania i trochę tym, niestety, rozpuszczeni, i tym
razem nie zadbaliśmy o żadną wcześniejszą rezerwację. A zresztą to przecież nie
w naszym stylu. Jak przygoda, to przygoda. Jak niewiadoma, to nie wiadoma. My,
wiecznie młodzi, zwariowani wagabundzi, nie zniewoleni żadnymi terminami czy
umowami wierzymy w naszą dobrą gwiazdę i zwyczajne szczęście, a więc tak łatwo
się nie poddamy.
Niezmordowani,
więc i nie zniechęceni niczym dojechaliśmy w Mallacoocie do ogromnego pola
namiotowego położonego tuż nad jeziorem, bezpośrednio zresztą, (co tutaj
częste), łączącego się z oceanem. Niesamowity widok! Morze kolorowych
namiocików i łódek tuż obok przepięknego, dzikim sitowiem obrośniętego jeziora,
upstrzonego maleńkimi wysepkami i wystającymi gdzieniegdzie z jego toni
powalonymi, suchymi drzewami. A wśród tej zieloności mrowie dzikiego ptactwa: pelikanów,
mew, dzikich kaczek, czarnych łabędzi, perkozów i nieznanych mi z nazwy
szpiczastodziobych, łażących po przybrzeżnym mule ptaków. Pięknie...Ale jakim
cudem te ptaszyny wytrzymują towarzystwo tych nazbyt głośnych, wszędobylskich
turystów, tych watah dzieciaków, które mknąc po plaży robią hałas nie gorszy
niż pewnie panuje na przerwach w ich rodzimych szkołach...? Czy to, zatem
miejsce sprosta naszym oczekiwaniom i tak niewyszukanym potrzebom, jak potrzeba
ciszy i spokoju w nocy a przy tym maleńkiego, chociaż odosobnienia? Mieliśmy,
co do tego duże wątpliwości i chociaż okazało się, że na owym polu namiotowym
jest jeszcze, o dziwo, kilka miejsc wolnych na postawienie swojego namiotu (a
na pierwszy rzut oka było tam tłoczno jak na wielkim bazarze), to
zrezygnowaliśmy z idei rozbijania tam naszego namiotu i z niejakim żalem, bo
mocno już czuliśmy zmęczenie w głowach i kościach, znowu ruszyliśmy dalej.
A więc to nie Mallacoota pokaże nam dzisiaj swoje nocne, ukojone senną
atmosferą, oblicze. Wielka niewiadoma znowu usiadła nam na karkach i swoim
łaskotliwym skrzydłem dodawała siły do dalszych eksploracji wschodniego coraz
bardziej już na północ wybiegającego wybrzeża Australii....
Jak długo Olga mieszkaliście w Australii? Czy Wy tam się poznaliście,czy wyemigrowaliście razem?
OdpowiedzUsuńMieszkaliśmy tam dość długo, by zjeździć i zwiedzić sporo jej cudownych miejsc i zakątków. A wyemigrowaliśmy, jak zresztą wynika z tekstu, osobno.
UsuńJeśli chcesz wiedzieć coś więcej na ten temat, to możemy porozmawiać za pomocą e-maila. Nie chcę się tu za bardzo na te tematy rozpisywać...
Napisz lepiej czy nie umarłaś z nudów, czytajac tę opowieść i czy dasz radę przeczytać następną i następną (niestety, mam ich jeszcze kilka w zanadrzu - ha, ha!!!)
Pozdrowienia serdeczne zasyłam!:-)
Mnie Australią czy Nową Zelandią nie można zanudzić w żaden sposób...:)Ja w swoich planach i marzeniach przemierzłałam Australie samochodem, pociągiem , autobusem i na motorze..hehe....Caly czas planuje wyjazd tam na wakacje w ciągu następnych 20 lat..:) Więc każda wskazówka mile widziana. Mam tylko jedno zastrzeżenie - za mało zdjęć..:)
UsuńW następnych częściach będzie coraz więcej zdjęć. Mamy ich w swoich zbiorach ponad 60 tysięcy z samej tylko Australii i jest tylko problem z wyborem, co publikować i kiedy. Tak samo dużo jest opowieści i wspomnień stamtąd. Wszystko w nas jeszcze takie żywe i świeże...
UsuńWciąż jestem głodna świata,
OdpowiedzUsuńwięc z wielkim zainteresowaniem czytam
Twoje wspomnienia.
Zaczynają się jak rozdział dobrej
książki przygodowej, na dodatek
autentycznej i pięknie ilustrowanej.
Już się cieszę na następne części.
Połacie nieskończone w tej Australii!
Kontynentalne!
3 tysiące kilometrów to jest akurat
odległość, którą przemierzam z Hiszpanii
do Polski, pokonując po drodze terytorium
trzech krajów, a tam wszystko w jednym!
Fajnie będzie poznać Waszą noworoczną
przygodę :)
Kochana Mar!Cieszę się,iż masz ochotę poznać ciag dalszy tej opowieści. Napisałam ją kilka lat temu, na świeżo po właśnie zakończonej podróży i niedawno przeczytałam z przyjemnością przypominając sobie tamte odczucia i kolory. I stwierdzam, że dobrze jest coś pisać, nawet dla samych siebie, bo nasza pamięc jest zawodna a zdjęcia nie zawsze są w stanie oddać nasze przeszłe stany ducha i emocje. A to mi się wydaje najwazniejsze ze wszystkiego.
UsuńMam nadzieję, że ludzi nie zanudzi ani nie zniechęci długość tej historii.Zresztą, nawet gdyby niewielu to przeczytało,to trudno! Powiedziałam "A", to powiem i "Be", a potem poleci jeszcze parę liter alfabetu:-))
A poza tym wszystkim Australia jest naprawdę pięknym i ciekawym krajem, więc dlaczegóż by się miała moja opowieść o niej marnowac w jakiejś zakurzonej szufladzie?
Myślę, ze podobnie jest z Twoimi opowieściami o Hiszpanii i innych ciekawych krajach, w których byłaś. Jest parę ciekawych reminiscencji z podróży na Twoim blogu a domyslam sie, ze Twoja pamięć i szuflady skrywają ich o wiele, wiele więcej!!!
O tak! W szufladach
Usuńdzieje się niejedno...
;)
Tajemnicze życie szuflad...Szuflandia - kraina cierpliwych marzeń:-))
UsuńOlgo zaglądnęłam ale poczytam jutro , teraz lecę u Ciebie do wczoraj :)
OdpowiedzUsuńDobrej nocki :) och Australia żebym ja tam mogła kiedyś nogę postawić :)
Człowiek nigdy nie może na sto procent być pewnym tego, co czeka go za kolejnym zakrętem...I na każdego czeka gdzieś jego wymarzona kraina. Czasem wchodzimy do niej w snach i jest tak prawdziwie i pięknie, że żadna jawa tym cudom by nie dorównała!:-))
UsuńNiesamowite! Dla mnie pelna egzotyka. Fascynujacy i niezwykly kontynent, znany mi jedynie z filmow i ksiazek. Z tym wiekszym zainteresowaniem pochlaniam Wasze z niego wspomnienia. Inny punkt widzenia, inne spojrzenie, osobiscie przezyta przygoda. Wszystko dalekie od prospektowych obrazkow.
OdpowiedzUsuńJestem niezmiernie ciekawa dalszego ciagu, jak zreszta wszystkiego, co piszesz, Olenko.
No to wobec tego powoli zaczynam czuć ulgę, że znajdują się tacy jak Ty, którzy mają ochotę i cierpliwosć by czytać te moje kilometrowe opowieści. Dziękuję Panterko, że zawsze mogę w tej mierze liczyć na Ciebie!
UsuńWiesz, nie sądzę byśmy szybko tam znowu pojechali.A może nigdy już nie będzie nam to dane...? Dlatego dla mnie i dla Cezarego te spisane kiedyś tam opowieści są rodzajem bezcennego, utrwalonego w czasie, ciepłego wspomnienia...
Pozdrawiam już porannie!:-)
Spisywaliscie je tam, na biezaco, czy dopiero tutaj, na potrzeby bloga?
UsuńDwa dni temu obejrzalam zawalony oscarami film z Kidman i Jacksonem "Australia". Moglam napatrzec sie na piekna scenerie tego kraju. Wasze wspomnienia sa kontynuacja mozliwosci jego dalszego poznawania.
Chcialabym choc raz moc zobaczyc Australie na wlasne oczy, zreszta nie tylko ja, jest tyle pieknych miejsc na swiecie...
Jedna drobnostka: finanse.
Większość relacji z podrózy spisywałam tam, na bieżąco jako takie reportaże tuż po fakcie. Część z nich jest zawarta w długaśnych e-mailach do rodziny. A część - te bardziej tematyczne czy podsumowujące opowieści o Australii napisałam niedawno, na potrzeby bloga.
UsuńWspomnień jest tyle, że możnaby napisać co najmniej dziesieć książek.
Na filmie "Australia" bylismy w kinie w Australii. I bardzo się nam wówczas spodobał. A potem obejrzeliśmy go na DVD i w telewizji i nadal byliśmy pod wielkim jego urokiem.To naprawdę przepiękny, ogromny kraj, niepodobny do żadnego innego na ziemi...
A czy jeszcze kiedyś zobaczymy Australię na własne oczy? Watpliwe, gdyż tak, jak i w Twoim przypadku jest jedna, decydująca o tym drobnostka - finanse...
Olu, czytajac Twoja opowiesc odnosze wrazenie jakbym czytala o naszych wyprawach z ta roznica, ze ja opisuje nasze podroze po USA, a Ty pieknie odkrywasz przed nami Australie.
OdpowiedzUsuńAhoj przygodo! Wsiadamy w samochod i jedziemy:)))
Ot tak, spontanicznie. Wiadomo, ze jakies plany sa, ale jak zwykle w takiej podrozy moze wydarzyc sie tysiace nieprzewidzianych rzeczy.
Najfajniej jest własnie tak pojechać spontanicznie, prawie z biegu, niczego wczesniej szczegółowo nie planując i zdajac sie na łut szczęścia oraz własne zamiłowanie do przygody!
UsuńDzięki temu jest sie młodym, troche szalonym, radosnym i spełnionym.
I ile się potem pamięta! Ile sie tych drobnych szczególików w głowie utrwala - to aż niesamowite!
Nie do porównania jest przeczytanie o czymś i przezycie tego na własnej skórze, prawda?
Podróze to jedne z najpiękniejszych rzeczy, jakie się w zyciu człowiekowi moga zdarzyć.
A czasem wcale nie trzeba jechać daleko. Wystarczy piesza, albo rowerowa, wielokilometrowa wędrówka po własnych okolicach. To też moze dostarczyć mnóstwa ciekawych przezyć, spostrzeżeń, wspomnień.
Bo świat cały jest piekny i wart zobaczenia. Nie tylko Australia i Ameryka - takze tu obok, za miedzą wciaz jest pełno tajemnic do odkrycia i zapomnianych scieżek do przejścia...
Pozdrowienia serdeczne od wędrowców dla wędrowniczki!:-))
Miedzy innymi dlatego wlasnie prowadze blog, aby utrwalic te chwile.
UsuńPamiec ludzka jest zawodna, a zawsze milo wrocic do wczesniejszych postow.
Masz racje Olu, w Polsce jest wiele pieknych miejsc chociazby Wasze Pogorze o ktorym tak cieplo piszesz. Moze kiedys zawitam i zapukam do Waszych drzwi proszac o przewodnika:)
Tyle jeszcze miejsc do zobaczenia, zycia nie starczy.
Pozdrowienia sle zza wielkiej wody:)
Och, Ataner! Gdybyś tu kiedyś osobiście zawędrowałą, to uściskaliyśmy Cię najpierw serdecznie, potem poczęstowali, czym chata bogata tym rada, potem dali chwilę spocząć, a wreszcie powędrowalibyśmy razem po tym górach i polach, pachnących czystym powietrzem i wspomnieniem dzieciństwa...
UsuńŻycie jest cudne, także przez to, że dane jest nam w nich spotkać ciekawych, dobrych, bliskich sercem ludzi - takich, jak Ty!:-)
Trzymaj się kochana Ataner i pisz,jak najwięcej. Zatrzymuj tm pisaniem, tym blogowaniem chwile i uczucia. A kiedyś, gdy zapragniesz dotyku swojskości, przyjedź tu i powiedz po prostu - jestem!
Ściskamy serdecznie!:-)
Wpadne na 100%, na kromke chleba ze smalcem:)
UsuńA gory i pola pachnace czystym powietrzem sa tym, co lubie najbardziej.
Serdecznosci Wam sle w tym Nowym Roku:)
A mam włąśnie w lodówce pyszny smalczyk...
UsuńI Tobie sanmych dobrych rzeczy życzymy na ten Nowy Rok!:-))
Witajcie,chłonę z Wami faunę i florę i wędruję razem z Wami po Australi i żałuję,że mnie tam nie było.
OdpowiedzUsuńJak to wszystko już dawno temu...
Usuń