Obudziliśmy się
wyspani i rzeźcy w pogodny, ciepły, wczesny poranek środowy i zaraz z
ciekawością wyjrzeliśmy na zewnątrz. Okna naszego pokoju z jednej strony
wychodziły na stację benzynową a z drugiej na zabudowania pubu. Pub jeszcze
sobie smacznie spał i spali pewnie jeszcze głęboko wszyscy jego wieczorni
goście. Zapewne biesiady i popijawy trwały w nim poprzedniego dnia do późnej
nocy, co nie dziwi w miejscu nastawionym na turystów, w miasteczku, w którym
jedyną, wieczorną atrakcją jest taki właśnie pub, jego sala gier automatycznych
i wielki, plazmowy telewizor, w którym można obserwować jakieś rozgrywki
sportowe w krykiecie albo w footbolu australijskim. Australijczycy są wielkimi
fanami tych dwóch dyscyplin sportowych i kilka razy w roku na czas finałów czy
mistrzostw gremialnie jadą na stadiony sportowe by wspólnie i zażarcie
kibicować swoim drużynom. A potem przez wiele dni to omawiać, przeżywać,
komentować...Natomiast ci, którzy zostają na miejscu pilnie obserwują zawody
sportowe w swoich telewizorach. A w tym czasie ulice australijskich miast i
miasteczek są kompletnie wyludnione. I nawet najpiękniejsze plaże świecą
pustkami...
Teraz zaś przed
stację benzynową, co chwilę podjeżdżały nowe pojazdy Australijczyków
śpieszących się do pracy albo na poranne wędkowanie ( częsty był widok wędek,
sterczących z tylnych okien ich pojazdów). Z ciekawością zapatrzyłam się na
parkującego pod naszymi oknami starego, zdezelowanego Kingswooda ( to marka nie
produkowanych już dzisiaj, ale bardzo wytrzymałych i cieszących się tutaj dobrą
opinią samochodów). Właściciel samochodu wszedł na stację i zostawił swój
pojazd otwarty a wówczas wybiegły z niego dwa psy i radośnie ulżyły swym
potrzebom na pobliskim słupie. Duży, spasiony ponad miarę ni to kundel, ni to
owczarek niemiecki i maleńki psiak w typie ratlerka obiegły auto z wesołym
poszczekiwaniem i w ten sposób zaznaczyły swoje terytorium. Ten duży i
widocznie starszy pies szybko zagonił do samochodu malucha a sam usiadł przed
nim dumnie, jak na straży i pilnie wbił wzrok w drzwi, wiodące do wnętrza
stacji benzynowej. Po chwili powrócił jego właściciel a pies oparł się
przednimi łapami o jego pierś i dokładnie wylizał mu twarz, a właściwie to, co
dało się na owej twarzy wylizać. Mężczyzna miał bowiem zarost imponujących
wprost rozmiarów. Brodę i wąsy rosochate, gęste i długie po pas, a przy tym
zupełnie bielusieńkie. Na jego głowie tkwił oczywiście nieodłączny tutaj
kapelusz kowbojski, natomiast na nogach miał gumowe klapki w typie: japonki.
Bardzo często
widywałam już w Australii mężczyzn z wielkim zarostem, ale tak ogromnego jak
ten, nie widziałam jeszcze nigdy. Także i te klapki na nogach nie były dla mnie
niczym dziwnym, albowiem większość tubylców przez cały rok, niezależnie od
temperatury i celu, do którego zmierzają chodzi ubrana bardzo cienko, luźno i
niedbale.
Ileż to razy
zauważałam w supermarkecie osoby bose lub odziane w kapcie, wyciągnięte
podkoszulki, wytatuowane, zakolczykowane i fantazyjnie rozczochrane, albo
przyozdobione zapomnianymi chyba wałkami do włosów. Mało się w tym kraju tak naprawdę dba o
konwenanse i pozory. Liczy się wygoda i dobre samopoczucie i chyba tylko świeżo
przybyli z Europy emigranci, zwracają jeszcze uwagę na wygląd i styl ubrania.
Zresztą i ja zaczęłam się pomału uczyć takiego właśnie luzu, czesząc się teraz
najczęściej, jak już wcześniej wspominałam w dwa wygodne warkoczyki albo kucyki
i zupełnie nie wstydząc się tak chodzić po ulicy. Czy zdobyłabym się na to samo
w Polsce? W moim wieku...?!
Brodaty
Australijczyk wytarmosił tymczasem pieszczotliwie oba swoje pieski, dał im po
kawałeczku jakiegoś batonika, zagonił psie bractwo do środka, po czym zapuścił
silnik samochodu i z fantazją odjechał ku swemu przeznaczeniu. A z okien jego auta widać
było dwie, roześmiane psie mordy, których kłaczki i uszy wesoło powiewały na
wietrze...
I na nas też
był już czas. Szkoda każdej chwili na
siedzenie w pokoju, gdy tyle było przed nami do zobaczenia, do przejechania, do
zachwycenia. Dzisiaj mieliśmy dojechać do Sydney. Przed nami były zatem 474 km
drogi.
Chcieliśmy
jednakże zobaczyć, co ciekawego ma do zaoferowania turystom sama Pambula, więc szybko
wypiliśmy kawę, zjedliśmy śniadanie ( ukochane jajka na twardo), zapakowaliśmy
się do jeepa i pojechaliśmy na tutejszą plażę.
Wszystko zapowiadało, że będzie to upalny, bezchmurny dzień, bo chociaż było jeszcze dość wcześnie, to na plaży lokowało się już sporo ludzi, którzy na żółciutkim piasku układali porządnie swoje ręczniki, parasolki, koce i namiociki. Natomiast kilkunastu wędkarzy tkwiło zapewne cierpliwie już od świtu na tutejszych, przybrzeżnych skałach. Ale ponieważ niczym szczególnym się ta plaża nie wyróżniała, postanowiliśmy pojechać jeszcze na pobliskie mokradła – wetlands – miejsca chronione i bezcenne ze względu na żyjące tam endemiczne gatunki ptaków oraz roślin.
Już nie raz
bywaliśmy z Cezarym na tego typu terenach, ale zawsze byliśmy ich ciekawi i po
prostu lubiliśmy sobie po nich spacerować, by odetchnąć panującą w nich
świeżością i wilgocią. Takie wetlands dość często napotyka się w pobliżu rzek,
oceanu, albo jezior. Czasami tętnią
gwarem śpiewów ptasich i kumkaniem żab. Czasami pachnie w nich bagienną
wilgocią i zgnilizną. Jest w nich wówczas bardzo zielono i niezwykle rzeźko. A spaceruje się tam wtedy nieomal jak po
mazurskich albo kaszubskich lasach. Często jednak te wspaniałe mokradła wysychają,
co jest normalne w tym kraju cierpiącym wciąż na niedosyt wody i opadów. W
czasie suszy wszystko żółknie, zamiera, cichnie, jak gdyby hibernuje się w
oczekiwaniu na zbawczy deszcz. A obserwatorowi przyrody robi się po prostu
smutno i przykro na widok tych pustych, wyschniętych stawów, oczek wodnych,
koryt rzek i potoków. Bezużyteczne są wówczas postawione tam domki do podglądania
ptactwa wodnego, bezużyteczne stają się też mostki nad nieistniejącymi
strumyczkami i bagniskami. Przyroda wytrwale czeka na wielką ulewę i na
odrodzenie wszelkiego życia...
Na szczęście
pambulskie mokradła nie cierpiały w tym czasie na brak wody. Wkroczyliśmy zatem
szeroką dróżką na cudownie zielone, przestrzenne tereny porośnięte, kochającą
wilgoć roślinnością. Nad błyszczącym z daleka stawem straż trzymała
cudownie rozłożysta wierzba płacząca, a spoza niej dochodziły głosy
szczęśliwej, kaczej rodziny, zażywającej właśnie beztrosko porannej kąpieli.
Czarny łabędź kroczył dostojnie przy brzegu, pośród świeżo ściętej, pachnącej
trawy a potem przysiadł sobie na jakiejś kupce liści i schował szlachetną głowę
pod skrzydło.
A my z Cezarym
z przyjemnością spacerowaliśmy sobie mostkami i ścieżynkami, wczytując się w
postawione na zakrętach tablice, informujące nas o tym, jakie rośliny i jakie
zwierzęta możemy na owych mokradłach napotkać i co ciekawego można tam robić.
Była tam szansa na przykład na zobaczenie stad kangurów, wysłuchanie koncertów
żabich, obserwację bagiennych, maleńkich krabów, wyprawienie sobie pikniku w
otoczeniu pachnącego czystą, słodką wodą sitowia i trzciny.
Ale tego dnia
nie dla nas były te rozkosze. Przecież trzeba było jechać dalej, do kolejnego,
wyznaczonego na mapie celu i tylko od czasu do czasu zatrzymywać się, by
podziwiać przydrożne pejzaże i ciekawostki. Nawet żartowaliśmy sami z siebie,
że oto uprawiamy typ turystyki amerykańskiej. To znaczy jedziemy bez ustanku
poprzez kilkaset kilometrów, by wreszcie zatrzymać się chociażby na siku,
zrobić w tempie ekspresowym parę zdjęć na tle samochodu, coś zjeść, coś wypić i
ruszać dalej...Może nie było z nami aż tak źle, jak z owymi zwariowanymi na
punkcie błyskawicznej eksploracji swego kraju Amerykanami. Tym niemniej
wyznaczyliśmy sobie przecież tydzień czasu na przejechanie kilku tysięcy
kilometrów i na zobaczenie najciekawszych miejsc po drodze. I chociaż nie raz
serce nas bolało, że znów trzeba jechać, że czegoś nie zobaczyło się dokładniej
i nie zagrzało nigdzie dłużej miejsca, to jednak inaczej nie można było
przecież, bo Australia jest ogromnym krajem i aby zobaczyć w niej wszystko,
życia by nie starczyło.
Ale zanim na
dobre przyciśniemy gaz do dechy, to jeszcze raz odwiedzić chcemy Merimbulę, by
poznać jej oblicze oświetlone tym razem blaskiem przedpołudniowego słonka.
I już wkrótce
wjeżdżamy serpentyną na wzgórze, skąd będzie widoczna zatoka i całe miasteczko.
Już od Mallacooty obserwować mogę to niezwykłe połączenie widoku gór z morzem.
Ale tam podziwiałam z dala wszystkie odcienie srebrzystej zieleni wzgórz,
widocznych spoza jeziora połączonego z oceanem. Tutaj sama stoję na szczycie
wzgórza i z zapartym tchem spoglądam w dół. A tam turkus we wszystkich
możliwych odcieniach. I jeszcze różowo-fioletowe skały przebijające się spod
przejrzystej wody, wyglądające jak potrzaskana, ametystowa posadzka w otoczeniu
amarantowych ruin jakiegoś zamczyska.
Chcę zobaczyć więcej, więc jak dziecko biegnę w dół. Ale uwaga, bo oto stoję na bardzo stromym wybrzeżu i muszę zważać, by stopy nie obsunęły mi się w dół. Gdzieś za mną przywołuje mnie Cezary, który bojąc się o mnie a jednocześnie samemu cierpiąc na lęk wysokości, nie może spokojnie znieść tak bezpośredniej bliskości tej przepaści w dole. A ja chociaż staję się bardziej ostrożna, to jednak chęć fotografowania pcha mnie wzdłuż wąskiej, biegnącej między cyprysami ścieżki. W innym miejscu widzę niesamowitej białości piasek plaży wyłaniający się spod fal odpływu. Wszędzie rosną ogromne, wspaniałe eukaliptusy i niesie się oszałamiający zapach oceanu, trawy, kory drzew i jeszcze czegoś bliżej przeze mnie niezidentyfikowanego, co jest w tej zapachowej mieszance czymś tak ważnym, jak pieprz w rosole.
I stoję tam
zauroczona z przymkniętymi powiekami i mocno przeżywam cudowność tego miejsca.
Czy widziałam już w życiu piękniejsze? -
pytam samą siebie. I już nie dziwię się Cezaremu, że kiedyś zakochał się w tej
okolicy i tak dobrze pamiętał ten swój zachwyt do dziś. A tymczasem wczasowicze
wszelkiej maści korzystają tam w dole bardzo aktywnie z uroku tej zatoki.
Pływają, kąpią się, wiosłują, jeżdżą na skuterach i nartach wodnych, chlapią
się przy brzegu i po prostu brodzą sobie beztrosko po tym niebiańskim turkusie. A mewy siedzą spokojnie na gałęziach i kikutach pieńków i beztrosko kontemplują otoczenie...
Oboje z Cezarym patrzymy na to wszystko z lekką zazdrością. To jedno z tych miejsc, gdzie mielibyśmy ogromną chrapkę by zostać na dłużej, by po prostu poleniuchować. Ale ponieważ zdajemy sobie doskonale z tego sprawę, że jeśli to zrobimy, to nie zdążymy na wieczór do Sydney, godzimy się z naszym losem wagabundów i nie marudzimy dłużej Zjeżdżamy jeszcze w dół, by dotrzeć w Merimbuli do miejsca zwanego Fishing Wharf. Na trochę dłużej parkujemy samochód i idziemy na niewielkie molo.
Oboje z Cezarym patrzymy na to wszystko z lekką zazdrością. To jedno z tych miejsc, gdzie mielibyśmy ogromną chrapkę by zostać na dłużej, by po prostu poleniuchować. Ale ponieważ zdajemy sobie doskonale z tego sprawę, że jeśli to zrobimy, to nie zdążymy na wieczór do Sydney, godzimy się z naszym losem wagabundów i nie marudzimy dłużej Zjeżdżamy jeszcze w dół, by dotrzeć w Merimbuli do miejsca zwanego Fishing Wharf. Na trochę dłużej parkujemy samochód i idziemy na niewielkie molo.
Tam widzimy niezwykły strumień wypływający z ciemnoróżowych skał wprost do morza. Na powierzchni skał woda tworzy tam perliste kaskady. Amarantowe kamienie różnych dziwnych kształtów wyłaniają się z przybrzeżnych wód, ukazując błyszczące między nimi maleńkie zatoczki i sekretne rozpadliny. I tu, jak na każdym molo wędkarze niezmordowanie zarzucają swe wędki i cierpliwie wpatrują się w drgającą na wietrze żyłkę, chcąc wychwycić moment, gdy ryba wreszcie weźmie. A ponieważ na molo tkwiła ogromna tablica informująca o tym, jakie to mianowicie ryby i inne żyjątka można wyłowić w tych okolicach, to z zaciekawieniem się w nią wczytałam i oto, co m.in. tam zobaczyłam.
Ze znanych Polakom ryb pokusić się tu można o złowienie tuńczyka,
makreli i flądry. A poza tym powszechnie występują w tych wodach krewetki,
ostrygi, małże i jadalne kraby. Na tablicy widniały kolorowe rysunki wielu
nieznanych mi, a popularnych w Australii ryb np. : bluefish, snapper, marlin,
kingfish. Nazwy pięknie brzmiące, prawda? A niektóre z tych ryb wyglądały przy
tym na bardzo groźne, bo uzbrojone w kolce, ostre jak brzytwa płetwy i ogony,
oraz w zębiska, jakich nie powstydziłby się nawet rekin.
I znowu przychodzi pora pożegnania z tym widokiem. Kolorowa, ożywiona na chwilę pocztówka Merimbuli oddala się a my jedziemy dalej górską, widokową drogą wiodącą przez parki narodowe.
Specjalnie wybieramy
trudniejszą, ale ciekawszą trasę, bo chcemy jadąc w pobliżu oceanu móc
podziwiać okolice i tutejsze parki oraz miasteczka. A właśnie wjeżdżamy w
kolejny taki park, noszący znowu z aborygeńska brzmiącą nazwę: Bourunda Park.
Przy tej okazji
wypytuję Cezarego o ciągle niezbyt jasny dla mnie sposób i ideę powstawania
tychże parków. Mój mąż tłumaczy mi cierpliwie, że to rząd australijski wykupił
i nadal wykupuje od prywatnych właścicieli ogromne połacie terenu, robiąc to w
trosce o ochronę specyficznej fauny i flory osiedlonej tamże. I właściwie w
Australii jest tak, że nie ma terenów niczyich, nie przeznaczonych do użytku
gospodarczego lub do ochrony. Prędzej czy później nieużytki, dzikie lasy, busz,
wielusethektarowe pastwiska zostają włączane w skład parków narodowych i od tej
pory nie wolno tam prowadzić żadnej działalności gospodarczej, budować niczego
bez zezwolenia rządu, ani w żaden sposób eksploatować tej ziemi. Czasem zdarza
się, że Aborygeni zgłaszają swoje prawo własności do jakiegoś terenu. Wówczas
sąd na specjalnym posiedzeniu przeważnie im te ziemie przyznaje. Chwilę potem rząd
odkupuje od nich te ziemie i natychmiast ogłasza je parkiem narodowym. W ten
sposób Aborygeni zyskują z zadowoleniem środki do życia, a na dodatek satysfakcjonujące
ich przekonanie, że ich rodzimym ziemiom na pewno nie stanie się pod ochroną
rządu żadna krzywda.
Do parków
narodowych można z reguły swobodnie wchodzić i zwiedzać je, korzystając przy
okazji z infrastruktury, w którą są wyposażone: ze schludnych ubikacji, miejsc
na piknik, gdzie przeważnie mieszczą się elektryczne, gazowe lub opalane
drewnem grille, ze stoliczków, ławeczek i wyraźnie oznaczonych tablicami
ścieżek i szlaków. Można tam zazwyczaj swobodnie wjeżdżać samochodem i
przemierzać ciekawe traki, kręte nieutwardzone drogi, przejeżdżać brody rzek i
strumieni a gdzieniegdzie nawet, na specjalnie rzecz jasna oznaczonych
campingach, obozować. Nie wolno tam oczywiście polować na zwierzęta ani
niszczyć żadnej roślinności, dzięki czemu dzika przyroda Australii ma się
bardzo dobrze i nic nie zapowiada tego, by się to zmieniło.
A co ze znanymi
opinii publicznej okrutnymi polowaniami na kangury? - zapytałam znów Cezarego.
Przecież sama widziałam takie widoki na filmach w typie „Krokodyl Dundee”. I
dowiedziałam się, że polowania na kangury są dozwolone na terenie prywatnych
farm, o ile farmerzy wydadzą zgodę na polowanie tamże. Sami farmerzy mają też
prawo do odstrzału wadzących im w jakiś sposób kangurów, ponieważ te zwierzęta
na farmach uważane są po prostu za zwykłe szkodniki. Farmer może więc po prostu
zabić te kangury, które wyjadałyby jego krowom i owcom za dużo, tak cennej
tutaj trawy, albo gdy te torbacze są zanadto agresywne.
No tak,
przypomniało mi się, że nie raz widywałam już w tutejszych sklepach spożywczych
mięso czy kiełbasę z kangura. Sama nie miałam i nie sądzę bym kiedykolwiek
miała ochotę na wypróbowanie tego specjału. Tyle się napatrzyłam na pasące się
beztrosko i leniwie ogromne stada tych z reguły łagodnych zwierząt. Tyle razy
podziwiałam je z daleka i z bliska robiąc mnóstwo zdjęć kangurzym matkom,
oseskom i wielkim samcom. Obserwowałam ich zwyczaje godowe, zabawy i bijatyki, wzruszałam
się ogromną czułością i troską macierzyńską, z jaką kangurzyce pochylały się
nad główkami, wyglądających z ich przepastnych toreb kangurków.
Zresztą
podobnie rozczulałam się nad króliczkami, masowo rozmnażającymi się w tym
sprzyjającym im klimacie. Niekiedy drobne, spiczastouche figurynki owych małych
ssaków tkwiły nieruchomo przy drodze i wygrzewały grzbiety w promieniach zachodzącego
słońca. A potem nagle wystrzelały jak z procy i umykały w gęstwę krzaków tak
szybko, że widać tylko było ich bielejące z oddala kuperki.
A tymczasem
właśnie dojeżdżaliśmy do Tathry – nadmorskiego, wypoczynkowego miasteczka.
Jednego z wielu, przez jakie tego dnia będziemy przejeżdżać. W większości z
nich nawet się nie zatrzymywaliśmy, bo czas nas gonił. Od czasu do czasu jednak
jakiś punkt na mapie, wyróżniający się
na przykład niezwykłą rzeźbą terenu, ładną nazwą, skojarzeniem czy wspomnieniem
sprawiał, że grzechem byłoby nie przystanąć tam chociaż na chwilę by odetchnąć
atmosferą i kolorytem danego miejsca.
A właśnie Tathra była takim miejscem, po pierwsze dlatego, że Cezary już kiedyś tu był a nawet nocował, a po drugie podobała mi się tatrzańska nazwa miasteczka i chciałam zobaczyć, czy jest tu cokolwiek, co by się z polskimi górami mogło skojarzyć. Ach, ta moja wieczna skłonność do szukania ukrytych znaczeń, szyfrów i przesłań! Większość nazw w Australii ma pochodzenie aborygeńskie i jako takie pewnie coś ważnego w ich języku oznacza. Nam jednak, nie znającym ich języka przybyszom ze środkowej Europy, pozostaje tylko domysł i snucie swoich własnych, najczęściej bzdurnych wyobrażeń. Może kiedyś jakiś urzędnik, mający talent do słowotwórstwa administracyjnie ponadawał nazwy miejscowościom i ulicom? I nie było w tym ani nic tajemniczego ani romantycznego? Jednakże ja, wolę myśleć, że dawno, dawno temu dotarł tu jakiś polski góral i z tęsknoty, albo z miłości do swoich rodzinnych stron nazwał to miejsce Tathrą.
Podjechaliśmy
na najwyższy chyba punkt widokowy w tym mieście i podziwialiśmy z daleka plaże,
kamieniste wybrzeża, żółte piaski i schowane pomiędzy skałami zatoczki.
A potem
zaparkowaliśmy samochód przy zielonym, równiutko przystrzyżonym trawniku sąsiedniego
wzgórza i idąc wspaniale zadbaną aleją wśród krzewów i kwietników
przeczytaliśmy tablicę informującą nas o tym, że znajdujemy się oto na
cmentarzu, na którym pochowani są m.in. żołnierze, weterani drugiej wojnie
światowej. Nie było tam jednak żadnych grobów ani pomników lecz tylko maleńkie
płyty nagrobne, umieszczone bezpośrednio na usłanym kawałkami kory podłożu. Ten
skromny lecz pełen szacunku sposób potraktowania zmarłych zdziwił mnie trochę,
ale nie zgorszył. Pomyślałam sobie, że przecież najważniejsza jest pamięć o
tych, co odeszli a ta pamięć nie zależy od okazałości grobów lecz od tego, kim
był zmarły i czy kogoś kochającego, pamiętającego po sobie zostawił. Obok
większości płytek nagrobnych leżały piękne, świeże kwiaty. To mówiło samo za
siebie.
A w pobliżu
cmentarza olśnił nas kolejny wspaniały widok na ocean, długie molo w dole, na
odległe plaże i na kolorowe, śliczne stateczki płynące po wodzie jak zabaweczki
małych chłopców...
Jedziemy dalej
widokową, zawiłą trasą położoną cały czas w bezpośredniej bliskości oceanu. Jedziemy tędy, bo to znacznie ciekawsza dla nas droga, niż przebiegająca kilkanaście kilometrów stąd autostrada Princess HWY –
szybka, wygodna, ale i straszliwie nudna.
Zanim
dojedziemy do następnego miasteczka – Bermagui - zatrzymujemy się wielokrotnie oszołomieni
pięknem, kolorytem i dzikością okolicy. Przystajemy w pobliżu rozlewających się
szeroko rzek i jezior. Jest gorąco i bardzo słonecznie, a więc odziani w
kapelusze z szerokim rondem wybiegamy wraz z naszymi nieodłącznymi aparatami
fotograficznymi na spotkanie kolejnej uczty dla oczu.
Najbardziej urzeka nas swą barwą jezioro Cuttage Lake oraz jego rozlewające się aż do plaży morskiej płytkie, zielonkawo żółte, cieplutkie wody. Taplamy się w nich z rozkoszą. Obserwujemy ławice drobnych, srebrzystych rybek, przepływających migotliwie między naszymi stopami. Brodzimy na przestrzeni wielu metrów a woda sięga nam zaledwie do połowy łydki. Jakiś pies szczęśliwy, że nareszcie może swobodnie pobiegać bez smyczy ogromnymi susami przemknął obok nas, wzniecając przy tym perliste kaskady wody. Po tym niespodzianym prysznicu śmiejemy się zadowoleni i machamy życzliwie dłońmi do przepraszającego nas za wybryk psa jego właściciela.
Najbardziej urzeka nas swą barwą jezioro Cuttage Lake oraz jego rozlewające się aż do plaży morskiej płytkie, zielonkawo żółte, cieplutkie wody. Taplamy się w nich z rozkoszą. Obserwujemy ławice drobnych, srebrzystych rybek, przepływających migotliwie między naszymi stopami. Brodzimy na przestrzeni wielu metrów a woda sięga nam zaledwie do połowy łydki. Jakiś pies szczęśliwy, że nareszcie może swobodnie pobiegać bez smyczy ogromnymi susami przemknął obok nas, wzniecając przy tym perliste kaskady wody. Po tym niespodzianym prysznicu śmiejemy się zadowoleni i machamy życzliwie dłońmi do przepraszającego nas za wybryk psa jego właściciela.
Ze strefy słońca wkraczamy na chwilę w strefę
cienia, mieszczącą się pod długim, wąskim, białym mostem. Mostem, po którym za
chwilę przyjdzie nam jechać, bo właśnie tamtędy wiodła nasza dalsza droga. Ale
póki co poruszamy się boso, nieśpiesznie w tym cienistym raju pod sufitem z pachnącego
starym drewnem mostu. Dalej rozlewisko gwałtownie się zwężało i skręcało w delikatny, seledynowy strumyk biegnący ledwie widocznym korytem wśród
białych, nadmorskich piasków w stronę bezkresu oceanu.
Niechętnie znów
wsiadamy do niezmordowanego, nagrzanego jeepa. Chciałoby się tak brodzić w
nieskończoność. Chciałoby się zwiedzać bez żadnego pośpiechu wszystkie te
tajemnicze ścieżki i zatoczki. I znowu żal, że to nie tym razem...
Zatrzymujemy
się jednak niedługo potem, bo widzimy, ze tuż przy drodze ciągną się malownicze
mokradła i zarośla. Jakże tu ich nie sfotografować, jak nie przyjrzeć się z
bliska tym tak szczodrze ofiarowywanym nam przez naturę cudownościom. Lśniące
granatem, błękitem i zielenią wody bagnisk, okalają gęste trawy i trzciny.
Między nimi rosną podobne do kaczeńców kwiatuszki, uwijają się rzesze ważek i
motyli. Pokryte jasnozielonym, mięciutkim mchem wysepki lądu na tych mini
stawikach są miejscem lęgu kaczek i łabędzi.
Czujemy się trochę jak odkrywcy nieznanych lądów, bo te najbardziej się nam podobające miejsca, nie są w żaden sposób szczególnie wyróżnione na mapie, zaznaczone chociażby gwiazdką dla turystów. Daleko stąd do zabudowań miejskich, do tych wszystkich pizzerii, McDonaldsów i smażalni ryb. Daleko do zgiełkliwych i męczących tłumów ludzkich. Od czasu do czasu dociera tu pewnie jakiś rybak albo złakniony odludzia turysta. A poza tym jest spokojnie i nieomal zupełnie cicho, a tę ciszę zakłócają jedynie przejeżdżające tędy od czasu do czasu samochody. Jesteśmy z Cezarym jak gdyby w naszym prywatnym Edenie i tak wyróżnieni przez sprzyjający los i dobrą pogodę z wielką przyjemnością samotnie kontemplujemy to dzikie piękno.
Ściągamy nasze wygodne, skórzane klapki, w
których zwykliśmy zawsze podróżować i znowu boso idziemy po gorącym piasku
graniczącej z tymi mokradłami, bezludnej plaży.
Spoglądamy z zachwytem na łagodne grzbiety wydm. Nie ma na nich najmniejszego
śladu bytności ludzkiej. Tylko wszędobylskie mewy krążą dookoła i przysiadają
na tej niepokalanej, złocistej wyżynie. We mnie znowu wstępuje duch małej
dziewczynki i biegnę z radością po tej ogromnej, żółtej, piaskowej przestrzeni
w stronę oceanu. Spoglądam na wyłaniające się z morza skały, tworzące w oddali
niedostępne wysepki. Wyobrażam sobie, że to pewnie idealne siedliska dla ptaków
i fok, ale jestem za daleko, by cokolwiek stąd zobaczyć.
A oto przed
nami już Bermagui. Jesteśmy z Cezarym trochę głodni, więc tym razem mniej
zwracając uwagę na uroki tegoż miasteczka a bardziej na potrzeby swych
żołądków, szukamy dla siebie elektrycznego albo gazowego grilla. Chcemy kupić w sklepie spożywczym surowe steki albo
kiełbaski i samodzielnie je sobie upiec gdzieś nad morzem, w cieniu...Och, to
marzenie ściętej głowy. Cienia nad morzem nie znajdujemy nigdzie, takoż i grilla.
Brak cienia nas nie dziwi – w końcu to Australia w środku lata. Ale nie możemy
się nadziwić brakowi jakiegokolwiek barbaque.
Melbourne i w ogóle stan Wiktoria zdążył nas już przyzwyczaić do tego,
że grille to powszechne, bezpłatne i ogólnie dostępne dla Australijczyków wynalazki. Typowy Australijczyk chyba nie wyobraża sobie
weekendowej wyprawy za miasto bez tradycyjnego grillowania i wielogodzinnego
biesiadowania przy nim. Czasem nawet
wydaje mi się, że jedzenie jest ulubioną i najważniejszą rozrywką Ozzich (tak
nazywają sami siebie Australijczycy)...
Jednak w tym przepięknie położonym tuż nad oceanem Bermagui, małym miasteczku stanu New South Wales nie znajdujemy tego dnia niczego, na czym dałoby się upiec nasze wymarzone steki czy w ogóle cokolwiek. Może szukamy zbyt chaotycznie a może jesteśmy zbyt zmęczeni? Tak czy siak, po zrobieniu na głodniaka serii panoramicznych zdjęć w tych okolicach ruszamy dalej i obiecujemy sobie solennie, że w następnym miasteczku już koniecznie coś sobie przekąsimy. A więc w drogę!
Jednak w tym przepięknie położonym tuż nad oceanem Bermagui, małym miasteczku stanu New South Wales nie znajdujemy tego dnia niczego, na czym dałoby się upiec nasze wymarzone steki czy w ogóle cokolwiek. Może szukamy zbyt chaotycznie a może jesteśmy zbyt zmęczeni? Tak czy siak, po zrobieniu na głodniaka serii panoramicznych zdjęć w tych okolicach ruszamy dalej i obiecujemy sobie solennie, że w następnym miasteczku już koniecznie coś sobie przekąsimy. A więc w drogę!
Zaczyna się już
robić późne popołudnie i na niebie zbierają się podejrzanie wyglądające chmury.
Czyżbyśmy mieli tego wieczora i nocy moknąć w Sydney? Chyba i ciśnienie
atmosferyczne gwałtownie zaczęło się obniżać, bo ziewamy z mężem na potęgę i
przecieramy zmęczone oczy. Mijamy Tilbę, Naroomę i Bodallę i w ten sposób
dojeżdżamy do miasta Moruya, gdzie postanawiamy zrobić sobie dłuższy postój i
trochę odetchnąć.
W barze przy
głównej ulicy zamawiamy sobie po wielkim hamburgerze z wszelkimi możliwymi dodatkami.
Do tego frytki i zimny napój gazowany. W oczekiwaniu na pożywienie siedzimy
sobie wygodnie, w cienistym zakątku na zewnątrz baru i dyskretnie obserwujemy
innych ludzi. Jako, że coraz mocniej burczy nam w brzuchach, to ze szczególnym
zainteresowaniem przyglądamy się temu, co i jak jedzą. A młodzi ludzie przy
sąsiednim stoliku pożerają właśnie ogromne porcje kurczaka z frytkami oraz
nieśmiertelne fish and chips. Nie używają przy tym żadnych sztućców (co jest tu
częste, albowiem obsługa, nie poproszona żadnych sztućców nie kwapi się dawać).
Młodzi Ozzi jedzą, oblizują z apetytem palce i hałaśliwie żartują. Wszyscy mają
bose stopy i wilgotne ubrania, z czego wnoszę, że właśnie wracają z plaży lub
znad rzeki. Wiele osób, a zwłaszcza dzieci chodzi tu latem po ulicach i
sklepach zupełnie boso. To chyba nie dziwi nikogo w kraju, gdzie średnie
temperatury latem oscylują w granicach trzydziestu paru stopni, a dostępność do
plaż jest ogromna (długość wybrzeża Australii wynosi ok. 34 tysiące kilometrów)
. Sama Moruya także posiada szeroki dostęp do oceanu. Ma też tutaj ujście rozgałęziająca się pięknie rzeka także zwana Moruyą. To raj dla
rybaków, wędkarzy, małych stateczków, łódek i kajaków.
Wreszcie i my
się doczekujemy jedzonka. I nam dane jest napełnić puste studnie naszych
żołądków. Wsuwamy te wielgachne hamburgery bez żadnego problemu. Nie
przejmujemy się estetyką ani jakimikolwiek normami. Bezwstydnie się po prostu
obżeramy i wzorem młodych Australijczyków oblizujemy wytłuszczone palce. Dopychamy
się jeszcze frytkami i wreszcie syci i zadowoleni odpoczywamy sobie spokojnie. Cezary
pali swoje ulubione cygaro, ja wącham z lubością jego dym, no i robi się nam
tak błogo, że aż sennie...
Trzeba by zatem
wypić jakąś kawę na orzeźwienie, ale w tym momencie jesteśmy zbyt pełni by coś
więcej móc jeszcze w siebie wepchnąć. I chociaż po drugiej stronie ulicy kusi
nas ogromny szyld z napisem „cafe”, to ledwo żywi z przejedzenia pakujemy się
do jeepa i ruszamy dalej.
Po
kilkudziesięciu minutach zatrzymujemy się w Ulladulli, miasteczku oddalonym od
Melbourne o 820 km, za to dość bliskim Sydney (około trzy godziny jazdy stąd).
W Ulladulli
chcemy się napić naszej upragnionej kawy, ale okazuje się to sprawą niełatwą,
gdyż w większości kawiarń i restauracji w tymże miasteczku trwają już
przygotowania do dzisiejszego Sylwestra. Stoliki nakrywa się świeżymi obrusami
i przystraja odświętną zastawą. Obsługa sprząta i poprawia wnętrza lokali
gastronomicznych, by zachęcały sylwestrowych gości do długiej i hucznej zabawy. To wszystko jednakże sprawia, że wszędzie traktuje się nas jak intruzów
i odmawia się nam filiżanki mocnej kawy. Zniecierpliwieni tym i mocno już
znużeni wyruszamy zatem dalej, aż wreszcie w mieście zwanym Nowra zajeżdżamy do
niezawodnego McDonaldsa i tam raczymy się naszym upragnionym, boskim napitkiem.
Tak wzmocnieni jedziemy autostradą Princess HWY już właściwie bez ustanku aż do
Sydney. A zachód słońca i dogasające już kolory dnia oświetlają nam mijane w
przelocie miasta i miasteczka...
__________#’+*.’
OdpowiedzUsuń_________#’+*.
_______(' " " ()
______("( 'o' , )___
______.(")(")(,,)__
______(¨`•.•´¨)
_____`•.¸(¨`•.•´¨) "
________ ×`•.¸.•´×"
________§§§§§§§§§§§§§§§§§§§§§§§
________§§___________________§§
__________§§_SZCZESLIWY____§§
___________§§___ Rok_______§§
____________§§____2013___§§
_____________§§ ________§§
________________§§___§§
__________________§§§§
___________________§§
___________________§§
___________________§§
___________________§§
___________________§§
___________________§§
_____________s§§§§§§§§§§§§s
Niech taneczny lekki krok
będzie z Tobą cały rok.
Niech prowadzi Cię bez stresu,
od sukcesu do sukcesu!
____$$$$$$$$_____$$$$$$$$
__$$$$____$$$$___$$__$$$$
__$$$$____$$$$_______$$$$
__________$$$$_______$$$$
__________$$$________$$$$
________$$$__________$$$$
____$$$$$$$$_________$$$$
__________$$$$_______$$$$
__________$$$$$$_____$$$$
$$$$______$$$$$$_____$$$$
$$$$______$$$$$$_____$$$$
__$$$$$$$$$$$$___$$$$$$$$$$$$
________ GRUDNIA _______
________ SYLWESTER ______
NIECH JUŻ WYSTRZELĄ KORKI
S Z A M P A N A !
A TY BAW SIĘ ŚWIETNIE
DO BIAŁEGO RANA !
Dziekujemy serdecznie za szampański kielich i piekne zyczenia!:-)
UsuńI Tobie także Agato życzymy wszystkiego dobrego w Nowym Roku!!!
Tak się zaczytałam, że myślałam, że dzisiaj dotrzecie do Sydney :)
OdpowiedzUsuńWszystkie opowieści przeczytałam jednym rzutem i tak lubię, nie lubię czekać i napisu CDN :)))
Ciągle się powtarzam, piszesz rewelacyjnie. Jakbym tam z Wami była ...mogłabym rzec ... i ja tam byłam, miód i wino piłam ....
Wcześniej była rozmowa o filmie "Australia", nie widziałam, chyba-bo nieraz tytułu nie pamiętam a po pierwszych scenach, nie no widziałam już ten film - to teraz z chęcią obejrzę.
No i koniecznie musicie zmienić jeepa na duży busik, tylu macie chętnych na dalszą wspólną podróż :) Ja też się zabieram.
Za wygodami nie przepadam, nasze wakacyjne wyjazdy zawsze były w ciemno, gdzieś znajdziemy przecież nocleg, a jak nie to i w samochodzie można się jedną noc przespać !!! I też kochamy "pokręcone trasy" , takie by jak najwięcej zobaczyć.
Najbardziej zazdroszczę widoków wody, jej kolorów. To jest to czego u nas brak.
Uwielbiam zapach dobrego tytoniu, czasami chciałabym by mąż palił fajkę, ale boję się, że mogłoby skończyć się na zwykłych papierosach, a już prawie trzydzieści lat nie pali.
Tak więc czekam na tego sylwestra :)))
Nie wiem, nie raczej wiem, że jutro do Ciebie nie zajrzę ( wieczór spędzamy u nas,ze swoimi 35-letnimi znajomymi), i już dzisiaj składam noworoczne życzenia.
Spełnienia marzeń, tych dużych i tych malutkich, gdzieś tam na dnie serc ukrytych. Życia na luzie, warkoczyki górą !!!,i czasu na dalsze relacje z podróży.
Niech się kury niosą !!!
Niech w tym 2013 Roku spełni się Wam wszystko co sobie planujecie zrobić w domu, w zagrodzie.
Całuski przesyłam.
A, martwiłaś się czy nie nudne te Twoje wspomnienia, nie za długie ... w żadnym przypadku i zdjęć więcej proszę. Jeśli można oczywiście. To tak jakbym jedną nogą tam była :)))
Mireczko, nawet nie wiesz jaką radość nam sprawiłaś tym komentarzem! Dziekujemy z całego serca!:-))
UsuńJuż choćby dla tak długiego, ciekawego i po prostu merytorycznego komentarza, dla takiego, jak Ty czytelnika warto było zamieszczać tutaj tę relację!Niech Cię uściskamy!Uch!!!
Mówisz, że ma być jeszcze więcej zdjęć? Och, w takim wypadku posty będą miały długość węży boa...Czy mi tu ludzie nie posną?!
Nasz jeep tylko sie jeszcze jeepem nazywa, a tak naprawdę mknie już przed siebie jako wesoły busik z kilkoma sympatycznymi podróznikami na pokładzie!Niech mknie tak radośnie, byle dalej i dalej i niech się wesołe, żądne przygód i eksploracji Australii bractwo dosiada. Nam tylko się ciszyć z tego wypada!Bo przykro jest pisać w próznię. Bo smutno jest, gdy chcemy się z kimś podzielić tym, co mamy najlepszego a nie ma komu tego dać...
Ale już nie smęcę! Teraz czas na radość, na usmiech,na Sylwestra, na Nowy Rok i na ciąg dalszy przygody, która się nazywa zycie!
Mirko! Chcemy Ci oboje zyczyć samych dobrych rzeczy na ten Nowy Rok. Niech Ci sie szczęści. Niech Ci zdrowie i dobry humor dopisują a kochająca Cię rodzina, niech zawsze o Tobie pamięta i będzie blisko - jeśli nie cieleśnie, to przynajmniej w rozmowach, listach, telefonach.
Wszystkiego najlepszego dla Ciebie i dla Twojej rodziny (nie zapominam tu też o psiakach i kurkach - niech sie tylko niczego w Sylwestra nie przelękną)!
Całusy przesyłamy gorące!:-)))
Zapomniałam, wspomniałaś, że malujesz ... czy będzie szansa by obejrzę Twoje obrazy ?
OdpowiedzUsuńJesteś wszechstronna, a czy też śpiewasz :))) bo jak tak to wpadam w kompleksy :)))
Mireczko! W poście o zimowym wędrowaniu jest kilka moich akwarelowych malowideł...Nie ma sie za bardzo czym chwalić, ale malowanie jest przyjemne i po prostu czasami dopada mnie nagła potrzeba wzięcia pędzla w dłoń, zanurzenia go w akrylowej farbie i przelania wyobraźni na płótno!Nie przejmuję się juz tym, czy mi to wychodzi, czy nie. To tak, jak z tymi warkoczykami! Niech żyje wolność i swoboda, prawda?:-))
Usuńby obejrzeć ... miało być,
OdpowiedzUsuńto tak jest jak się śpieszę i szybciej piszę niż myślę ... albo odwrotnie :)))
E śpiewasz, bo przecież pisałaś, że z Cezarym śpiewacie razem w aucie
Już lepiej znikam bo myślenie coś dzisiaj nie jest moją mocną stroną :)))
Uwielbiam śpiewać! Ostatnio na tapecie są kolędy, ale w ogóle śpiewam wszystko, co mi wpada w ucho. Zaraziłam tą pasją Cezarego i wydzieramy się we dwoje! On wprawdzie troszkę fałszuje, ale co tam! Polubił spiewanie, polubił moje warkoczyki, a ja jego cygara (i parę innych rzeczy też!)...
UsuńLubimy tez niekiedy potańczyć!
Najlepiej nam to wychodzi w naszej własnej kuchni! Do tańca dołącza się oczywiście natychmiast nasza wesoła Zuzia i tak sobie we trójkę wywijamy młynki i szalone kółeczka!:-)))
Ale nie potrafię grać na zadnym instrumencie i moim marzeniem jest, że w końcu naucze się grac na gitarze!Czyli wciąz jeszcze są przede mną jakieś wyzwania!
Olga, w takim tempie to my do tego Sydney nie dojedziemy nigdy! Ale jak tu sie nie zatrzymywac co chwile, skoro swiat dookola taki piekny? Nie sposob po prostu obok przejechac, no nie sposob! Fishing Wharf zauroczyl mnie calkowicie, moglabym tam zostac do konca zycia. Co za cud natury, jakie niespotykane piekno emanujace spokojem i harmonia! Co za kolory! Nawet w snach nie wyobrazalam sobie, ze natura moze tworzyc takie skonczone doskonalosci. Wszedzie fascynujace widoki i czlowiek czuje niedosyt, ze trzeba sie pospieszyc, ze nie mozna w kazdym z tych miejsc zakotwiczyc na dluzej.
OdpowiedzUsuńJak ja Wam zazdroszcze, ze mogliscie obejrzec to wszystko na zywo!
Jutro dojedziemy do Sydney na czas, Panterko! Nasz wesoły busiko-jeep jest trochę magiczny, a więc nie dość, że pomieści tylu chętnych, ilu będzie chciało się z nami zabrać, to jeszcze przeniesie nas w czasie i razem powitamy w Sydney Nowy, 2009 Rok!
UsuńTyle pięknych miejsc widzieliśmy wówczas po drodze, o których tu nie napisalismy, że gdybyśmy napisali to wyszłaby epopeja na miarę Odysei!
Te amarantowe skały też mnie wówczas zupełnie oczarowały. Mnóstwo cudownych kolorów widziałam wcześniej i potem w Australii, ale takich, jak tam skał, już nigdy!
Przed nami jeszcze kilka dni tej australijskiej wyprawy ( być może pierwszej z wielu?). Zdązymy jeszcze nacieszyć oczy nowymi barwami. Zdązymy spiec się na słońcu, zmarznąć, przestraszyć sie, pobawić a nawet wzruszyć...Wszystko przed nami - ciekawymi świata podróżnikami!
Zatem jedźmy Panterko! Zapuszczamy motor, bo oto już za zakrętem czeka na nas w całej swej nocnej okazałosci Sydney!:-))
Podroz noworoczna z Wami, to niezwykla przyjemnosc. Po prostu, odplynelam. Wcale nie dziwi mnie Olu, ze zachwycalas sie kazdym miejscem i widokiem.
OdpowiedzUsuńAustralia, jest piekna. Tyle niezwyklych miejsc pokazalas nam, jestem zauroczona.
Moim wiekim marzeniem jest odwiedzic ten kontynent, tyle niesamowitych miejsc jeszcze do zobaczenia.
Wpadne jeszcze do Was jutro, aby dotrzec z Wami do Sydney:)
Samych pieknych chwil Wam zycze, aby szczescie i milosc zawsze byly Waszymi towarzyszami w tym Nowy 2013 Roku.
Pozdrawiamy Was i moc usciskow przesylamy
Ataner i p.
P.S. Mam straszne zaleglosci na Waszym blogu i mam nadzieje, ze w przyszlym roku nadrobie zaleglosci.
Kochana Ataner! Z Ameryki znacznie łatwiej jest skoczyć do Australii, niż z Polski. Na pewno wiec kiedyś zrealizujesz swoje marzenie o podrózy do kraju kangurów. A póki co zwiedzasz Amerykę i relacjonujesz nam na bieząco to, co Ciebie tam zaskoczyło albo zachwyciło.
UsuńPodróże to piękna rzecz! Nawet w wyobraźni, albo w trakcie czytania cudzych relacji!
Serdecznie dziękujemy za Twoje i P. życzenia noworoczne!I Wam rózwnież zyczymy nieustającej miłości i szczęścia oraz wiecznej młodości i zdrowia, które są są niezbędne by cieszyc sie tym zyciem i mieć siłę do poznawania tego cudownego świata!
Uściski gorace zasyłamy!:-))
Ależ cudne to zdjęcie 3 kangurów i ten jeden taki wyprostowany, jakby mówił do was "witamy, witamy w naszych skromnych progąch"..:)
OdpowiedzUsuńKangury to ciekawskie i dość towarzyskie istoty. Nie raz obserwowaliśmy się wzajemnie. One na dwóch nogach i my też!One - nieokiełznani wagabundzi i my też!
UsuńTyle, że one przemierzaja niesamowite przestrzenie tymi swoimi wspaniałymi, dalekimi skokami a my zależni jestesmy od warkotliwych pojazdów mechanicznych i własnych, słabych nóżek...:-))
Olgo
OdpowiedzUsuńObiecuję że nadrobię zaległości w czytaniu postów o cudownej Australii , może jutro , gdyż nie chcę czytania po łebkach ale takiego aby się wczuć w ten klimat :)
Ale dziś chciałabym Wam złożyć najserdeczniejsze życzenia z okazji Nowego Roku aby wszystkie Wasze marzenia się spełniły .
Pozdrawiam Was i ściskam Ilona
Witaj Ilonko! Dziekuję Ci, że wpadłas mimo nawału swoich zajęć i zobowiązań. Kiedyś tam przeczytasz sobie na spokojnie naszą relację z podrózy a teraz zajmij się tym, co najpilniejsze wokół Ciebie, co najważniejsze i co czekać nie może...
UsuńDziękujemy za Twoje ciepłe zyczenia!
Niech i Tobie się spełni to, o czym marzysz i niech ten Nowy Rok przynosi Ci same pozytywne zaskoczenia!
Ściskamy Cię gorąco!:-))
Dzięki Wielkie uciekam do swoich prac między gary a stroje :)))
UsuńCałusy zasyłam! Leć ptaszyno!:-)))
UsuńChciałabym widzieć u nas w markecie kogoś na bosaka albo w kapciach , a w Australii pełen luz :) te różowe skały piękne co tam nie ma pięknego wszystko , przyroda mieć palmę w ogrodzie marzenie , kangury na wyciągnięcie ręki , wspaniale jesteście SZCZĘŚLIWCAMI :)
OdpowiedzUsuńKangury są trochę jak duże zające! Skaczą podobnie i mają podobne pyszczki. Ale są mniej płochliwe, dlatego godzinami moglismy je obserwować z zupełnie bliska i robic im zdjęcia.
UsuńA te rózowe skały ze strumieniem to było chyba coś najpiekniejszego, co do tej pory w zyciu zobaczyłam!:-))
Witajcie żałuję,że mnie tam nie było ale wszystko widziałam Waszymi oczyma.
OdpowiedzUsuńSuper artykuł. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń