Po opuszczeniu Riverlandu wjechaliśmy w
krainę żółto-oliwkowych pól, bezkresnych dróg, szczerej pustki dookoła, nieba
niebieskiego jak ocean i słońca bezlitośnie
jarzącego zewsząd. Widzieliśmy od czasu do czasu cudowne, malownicze
wzgórza, pustynne stepy, bardzo podobne do afrykańskich, karłowate drzewka
i wyschnięte na wiór połaci traw oraz porostów zwanych skrubem. I tak przez
kilkaset kilometrów mijając po drodze maleńkie, z rzadka pojawiające się
miasteczka oraz przydrożne motele czy puby. Każdy budyneczek, każda
miejscowość były przyjemnym przerywnikiem w monotonii krajobrazu. A jeśli
jeszcze w którymś z tych miejsc dało się znaleźć odrobinę cienia i
wody oraz toalety, to skwapliwie się tam zatrzymywaliśmy, aby rozprostować
kości i chociaż na chwilę odetchnąć od morderczej jazdy. Koniecznie trzeba było
odpocząć od szumu samochodu, klimatyzacji prawie na okrągło w nim włączonej, czy
też gorącego wiatru wdzierającego się do wnętrza i szarpiącego naszymi włosami,
zatykającego uszy i nielitościwie wysuszającego gałki oczne.
Droga przed nami i za nami była pusta.
Wyglądało na to, iż jesteśmy jedynymi śmiałkami, którzy tamtego dnia
postanowili przemierzyć bezludne przestrzenie gorącej, Południowej Australii.
Nie raz zastanawialiśmy się, czy to przypadkiem nie jakieś nieznane nam święto
narodowe? Może wszyscy Ozzie siedzą teraz wokół barbaque i zajadają grillowane
steki, popijając je lodowatą colą? I tylko my, dwoje potępieńców, nie wiadomo
po co pchamy się w ten futurystyczny krajobraz?
Aby się nieco rozerwać i
zabawić w tej szczerej pustce wypełzaliśmy z zakurzonego jeepa i niby
jaszczurki zasiadaliśmy na rozgrzanym asfalcie tej drogi do nikąd.
Wpatrywaliśmy się w horyzont, czasem nawet i przez pół godziny nie dostrzegając
żadnego pojazdu. No i cóż to za szalona rozrywka, gdy się losu w niczym nie
prowokuje? Nawet sępów tam wszak nie było, które by się połasiły na nasze
bezwstydnie wystawione na działanie promieni słonecznych członki!
Wydaje się, iż sami Australijczycy też chyba
mając czasami dość tej monotonnej przestrzeni robią, co mogą, by ją urozmaicić.
I tak na przykład takim śmiesznym i pomysłowym wyróżnikiem trasy z Morgan do
Burry było dziwaczne drzewo butów, stojące przy drodze właśnie pośród takiej
niesamowitej pustki. Łysawa kazuaryna przy szosie niczym futurystyczna choinka rosła
sobie obwieszona setkami starych butów. Wręcz owocująca rozmaitym obuwiem! A
obok stało drugie wesołe drzewo, w zaczątku też już ciekawie udekorowane -
starymi majtkami i kolorowymi szmatami! Salvador Dali nie powstydziłby się
takich szalonych wizji! Skwapliwie zatrzymaliśmy przy nich jeepa, chcąc
rozprostować kości i ucieszyć się tym niespotykanym widokiem. Żałowaliśmy, że
nie mamy przy sobie zniszczonych już trampek czy chociażby kapci na zbyciu. Przynajmniej
zostałby tam po nas jakiś ślad. Może do dzisiaj nasze trampki łopotałyby na
wietrze i wołały nas do siebie z powrotem…? Bo może te zwariowane drzewka
miały magiczną moc i właśnie po to te buty tam zawieszano, by kiedyś jeszcze
móc tam wrócić…? Wtedy jednak nie przyszło nam to do głowy. Staliśmy tam
chichocząc beztrosko, pstrykając fotografie, pijąc ciepłą już, niestety, wodę
mineralną a następnie ładując się do rozgrzanego jak piekarnik jeepa i ruszając
w dalszą drogę!
Umęczeni upałem i mocno już od niego
otępiali mknęliśmy przed siebie pragnąc dotrzeć do jakiegoś cienia, źródła czy
choćby stacji benzynowej zaopatrzonej w toaletę z zimną wodą. Czasem
podróżnikom tak niewiele do szczęścia potrzeba…Ot, spocząć, ochłodzić się,
przysnąć na parę chwil…
Z radością zatrzymaliśmy się kilkadziesiąt
kilometrów dalej w maleńkiej miejscowości Burra, gdzie po wizycie w centrum
informacyjnym i przestudiowaniu tamtejszych folderów kupiliśmy sobie w miejscowym
sklepiku świeże pieczywo a potem podążyliśmy na poszukiwanie skrawka zieleni i
ochłody. Z rozkoszą przysiedliśmy nad jeziorkiem i dopływającą doń rzeczką,
gdzie w cieniu płaczących wierzb pochłanialiśmy nasze wiktuały dzieląc się nimi
z rodziną kolorowych kaczek przepływających obok. Niedaleko nas siedziały matki z
małymi dziećmi w wózkach. Toczyło się ich zwyczajne, codzienne życie,
którego obserwatorami i przypadkowymi uczestnikami stać się mogliśmy na około pół
godziny…
- Jakie to swoją
drogą dziwne - dumałam - że wszędzie są ludzie wraz z ich codziennymi troskami i
radościami. Trzymają się swoich miejsc, rzadko kiedy wychylając stamtąd nosa i
dziwiąc się takim, jak my podróżnikom, którym chce się pałętać po świecie
walcząc z własnym zmęczeniem, wiatrem, kurzem i zniewalającym upałem. Tymczasem
my, wchodząc na chwilę w ich rzeczywistość jesteśmy jak przypadkowi widzowie w
kinie. Wpadliśmy na moment, nie rozumiejąc, o czym jest ten film, a tęskniąc za
tym by go kiedyś jednak zobaczyć od początku do końca.
- Tyle jest
niepowtarzalnych miejsc do zobaczenia, zachwycenia, dotknięcia, zachłyśnięcia
się. Tyle ludzi do poznania. Lecz nie ma czasu. Trzeba dalej biec. Płynąc z nurtem przeznaczonej sobie rzeki...Toczyć swoją
historię, dotykając zaledwie strzępów, odprysków tego, co najważniejsze…
- Po co właściwie
tak mkniemy, szukając guza…? A nie lepiej to osiąść gdzieś i mieć święty
spokój…? Ale przecież na odpoczynek jeszcze przyjdzie pora! Jeszcze zdążymy
zatęsknić za tym wszystkim. Za tą wolnością trampów, za magiczną drogą wołającą
nas i zapraszającą by pędzić wciąż dalej i dalej… - wzdychałam sobie,
zanurzając dłonie w nurcie rzeczki i obserwując mknące przed siebie suche
kawałki eukaliptusowej kory. A potem uniósłszy głowę wpatrzyłam się w gałęzie
stareńkiego, ale całkiem nieźle trzymającego się eukaliptusa rosnącego na
przeciwległym brzegu rozlewiska…
Eukaliptus
O czym
rozmyślasz?
Jakie historie w Twoim poszumie
Mknęły wraz z nurtem spokojnych rzek
Może się znajdzie ktoś, kto umie
Z kawałka kory wyczytać dźwięk
Czyjegoś łkania, akord bezradny
Krzyku niezgody, jęku, gdy marł
Eukaliptusie w strzępy odziany
Trwasz pełen wiary, choć wokół żar
Tak łatwopalny, a nieulękły
Ocalasz jądro, choć ronisz łzy
Zarosną drogi, ludzkie rozterki
Miną, lecz nadal trwać będziesz Ty
Jakie historie w Twoim poszumie
Mknęły wraz z nurtem spokojnych rzek
Może się znajdzie ktoś, kto umie
Z kawałka kory wyczytać dźwięk
Czyjegoś łkania, akord bezradny
Krzyku niezgody, jęku, gdy marł
Eukaliptusie w strzępy odziany
Trwasz pełen wiary, choć wokół żar
Tak łatwopalny, a nieulękły
Ocalasz jądro, choć ronisz łzy
Zarosną drogi, ludzkie rozterki
Miną, lecz nadal trwać będziesz Ty
Jedną gałązkę
Twoją zabiorę
Zatrzymam chwilę, gdy
gnał mnie wiatr
Spękaną swoją uleczę korę
Wspomnieniem z minionych lat…
Postanowiłam przejść się trochę i obejrzeć mini park przylegający do rozlewiska rzeki. Spacerowałam nieśpiesznie między eukaliptusami i pojedynczymy brzozami. Patrzyłam na dzieciaki, bawiące się w chaszczach w berka. Nagle za jednym z drzew ujrzałam małą ławeczkę. Siedziała tam jakaś przygarbiona postać kobieca. Nieruchoma jak rzeźba a przecież żywa. Emanował z niej nieokreślony chłód a może napięcie...? Dyskretnie odeszłam dalej, nie chcąc jej przeszkadzać, ale w pewnym momencie coś kazało mi sie odwrócić i raz jeszcze na nią spojrzeć. Patrzyła na mnie. W jej oczach był bezbrzeżny smutek, rozpacz i...lęk tonącego, który nie ma się czego uchwycić. Aż zadrżałam na ten widok, ale nie umiałam odwrócić od niej oczu. W owej nieznajomej kobiecie była jakaś dziwna bliskość. Jakbym widziała samą siebie sprzed wielu lat. Jakbym dotykała najbardziej intymnego, lecz odsuwanego w mroki niepamięci wspomnienia.
Są takie chwile w życiu, gdy ból potrafi oddalić człowieka tak bardzo od spraw tego świata, ze choćby wokół mieniły się najcudniejsze kolory, śpiewały najbarwniejsze ptaki i wabiły najdalsze przestrzenie, to człowiek trwa znieruchomiały, niezdolny zrobić zupełnie nic. Przykryty nie dającym się unieść kloszem swej gorzkiej samotności.
Stałam jak wmurowana. Serce biło mi jak oszalałe a po policzkach płynęły łzy...Tymczasem nieznajoma kobieta westchnąwszy ciężko wstała i szybko oddalając się parkową alejką wkrótce zniknęła mi z oczu...
Wytarłam twarz rękawem koszuli. Rozejrzałam się półprzytomnie. Wokół jak gdyby nigdy nic toczyło się życie. Eukaliptusy szumiały i rozsiewały wokół swoją upajającą woń. Ich kora szeleściła pod stopami. Dzieciaki chichotały i uganiały sie jak przedtem. W oddali Cezary karmił kaczki naszymi bułkami. A matki kołysały wózkami, chcąc przedłużyć drzemkę swoich osesków i mieć jeszcze trochę spokoju...
Spękaną swoją uleczę korę
Wspomnieniem z minionych lat…
Postanowiłam przejść się trochę i obejrzeć mini park przylegający do rozlewiska rzeki. Spacerowałam nieśpiesznie między eukaliptusami i pojedynczymy brzozami. Patrzyłam na dzieciaki, bawiące się w chaszczach w berka. Nagle za jednym z drzew ujrzałam małą ławeczkę. Siedziała tam jakaś przygarbiona postać kobieca. Nieruchoma jak rzeźba a przecież żywa. Emanował z niej nieokreślony chłód a może napięcie...? Dyskretnie odeszłam dalej, nie chcąc jej przeszkadzać, ale w pewnym momencie coś kazało mi sie odwrócić i raz jeszcze na nią spojrzeć. Patrzyła na mnie. W jej oczach był bezbrzeżny smutek, rozpacz i...lęk tonącego, który nie ma się czego uchwycić. Aż zadrżałam na ten widok, ale nie umiałam odwrócić od niej oczu. W owej nieznajomej kobiecie była jakaś dziwna bliskość. Jakbym widziała samą siebie sprzed wielu lat. Jakbym dotykała najbardziej intymnego, lecz odsuwanego w mroki niepamięci wspomnienia.
Są takie chwile w życiu, gdy ból potrafi oddalić człowieka tak bardzo od spraw tego świata, ze choćby wokół mieniły się najcudniejsze kolory, śpiewały najbarwniejsze ptaki i wabiły najdalsze przestrzenie, to człowiek trwa znieruchomiały, niezdolny zrobić zupełnie nic. Przykryty nie dającym się unieść kloszem swej gorzkiej samotności.
Stałam jak wmurowana. Serce biło mi jak oszalałe a po policzkach płynęły łzy...Tymczasem nieznajoma kobieta westchnąwszy ciężko wstała i szybko oddalając się parkową alejką wkrótce zniknęła mi z oczu...
Wytarłam twarz rękawem koszuli. Rozejrzałam się półprzytomnie. Wokół jak gdyby nigdy nic toczyło się życie. Eukaliptusy szumiały i rozsiewały wokół swoją upajającą woń. Ich kora szeleściła pod stopami. Dzieciaki chichotały i uganiały sie jak przedtem. W oddali Cezary karmił kaczki naszymi bułkami. A matki kołysały wózkami, chcąc przedłużyć drzemkę swoich osesków i mieć jeszcze trochę spokoju...
I znowu ruszyliśmy w drogę. Znowu przed siebie. Wierny jeep odpoczął a i my nabraliśmy dość
sił. Tyle jest przecież jeszcze dzisiaj do zobaczenia. Przecież ten czas podróżowania jest jak skarb. Nie mam wpływu na fale smutku przelewające się między ludzkimi sercami. Nie mogę zrobić w tym momencie nic ponadto, jak jechać dalej. Na nieustannej podróży polega przecież ludzkie życie. To banalne, ale przecież jakże prawdziwe stwierdzenie...
Tymczasem mapa rozłożona na moich kolanach obiecywała same cudowności. Wędrowcy nie mają czasu do stracenia, gdy dziesiątki kilometrów szos czekają na przemierzenie…Do wymarzonych gór Flindersa było coraz bliżej. Niebo nad nami ubrało się w muślinową sukienkę i tańczyło powiewając śnieżnobiałymi koronkami, bufkami, falbanami i wyzierającymi spod spodu lśniącymi srebrzyście haleczkami…Podziwialiśmy je zafascynowani i zdumieni, że jest ono tak bardzo inne, niż wszystkie widziane do tej pory nieba…Czy w te odświętne barwy ubrało się specjalnie dla nas, na nasze powitanie…?
Tymczasem mapa rozłożona na moich kolanach obiecywała same cudowności. Wędrowcy nie mają czasu do stracenia, gdy dziesiątki kilometrów szos czekają na przemierzenie…Do wymarzonych gór Flindersa było coraz bliżej. Niebo nad nami ubrało się w muślinową sukienkę i tańczyło powiewając śnieżnobiałymi koronkami, bufkami, falbanami i wyzierającymi spod spodu lśniącymi srebrzyście haleczkami…Podziwialiśmy je zafascynowani i zdumieni, że jest ono tak bardzo inne, niż wszystkie widziane do tej pory nieba…Czy w te odświętne barwy ubrało się specjalnie dla nas, na nasze powitanie…?
Do zboczenia z wyznaczonej trasy zachęcił
nas w pewnym momencie znak informujący o magnetycznym wzgórzu położonym w
pobliżu nazwanej z aborygeńska miejscowości Orroroo. Chcąc sprawdzić jego
działanie na naszym jeepie, pomknęliśmy między porośniętymi suchymi trawami
wzgórzami na poszukiwanie tej graniczącej z cudem przygody.
O tym, że dotarliśmy do celu poinformował nas odpowiedni znak, przedstawiający magnetyczną podkowę i objaśnienia co do tego, jak należy postępować w tymże miejscu. Odpowiednio poinstruowani wjechaliśmy do wyznaczonego punktu i zatrzymaliśmy się tuż przed wjazdem na wzniesienie, wyłączając samochód, biegi nastawiając na luz i zostawiając w spokoju hamulec. Nagle poczuliśmy coś w rodzaju gwałtownego szarpnięcia i nasz jeep, mimo wyłączonego silnika w mocno tajemniczy sposób zaczął powoli wjeżdżać pod górę. Popatrzyliśmy na siebie z Cezarym z lekkim niedowierzaniem.
O tym, że dotarliśmy do celu poinformował nas odpowiedni znak, przedstawiający magnetyczną podkowę i objaśnienia co do tego, jak należy postępować w tymże miejscu. Odpowiednio poinstruowani wjechaliśmy do wyznaczonego punktu i zatrzymaliśmy się tuż przed wjazdem na wzniesienie, wyłączając samochód, biegi nastawiając na luz i zostawiając w spokoju hamulec. Nagle poczuliśmy coś w rodzaju gwałtownego szarpnięcia i nasz jeep, mimo wyłączonego silnika w mocno tajemniczy sposób zaczął powoli wjeżdżać pod górę. Popatrzyliśmy na siebie z Cezarym z lekkim niedowierzaniem.
- To chyba jakiś
cud! – zawołałam, kręcąc się na siedzeniu niespokojnie i usiłując wypatrzeć
jakieś aborygeńskie duchy, które pchają nas pod górę, śmiejąc się w kułak z
naszych ogłupiałych min.
- Cudów nie ma! –
odrzekł poczerwieniały z podniecenia Cezary a tymczasem samochód sam z siebie
zatrzymał się na szczycie pagórka.
- Zjedziemy sobie
teraz tyłem i spróbujemy wjechać jeszcze raz! Zobaczymy, czy ta sztuczka znowu
podziała?! A może to wszystko tylko nam się zdawało? – zawołał i już po chwili
znowu auto jak gdyby nigdy nic cichutko i wytrwale wspinało się na wzniesienie.
- A wiesz, że w
Polsce też jest takie niezwykłe miejsce? Byłam kiedyś w Gorcach, czy może w
Pieninach na górze Wżdar. Tam piłeczki pingpongowe same toczą się pod górę! –
poinformowałam męża podekscytowana.
- Na pewno jest
na to wszystko jakieś naukowe wytłumaczenie! – odrzekł lekko zdezorientowany
Cezary.
- To pewnie tylko
takie złudzenie optyczne! Może ta góra wcale nie jest u góry, tylko na dole? –
zawołałam z głupia frant i jak się okazuje wcale nie byłam tak daleka od
prawdy. Wyczytałam potem w Wikipedii, że takie zjawiska tłumaczy się właśnie
różnicą miedzy postrzeganiem terenu a rzeczywistym jego położeniem. Tłumaczenie
tłumaczeniem, ale ja nadal nie jestem pewna jak to wszystko działa i czemu w
pewnych miejscach na ziemi (a jest ich mnóstwo!) dzieją się tak dziwne, nieomal
czarodziejskie rzeczy…
A poza tym uważam, że w podróży nic nie przytrafia się przypadkiem. Mieliśmy odwiedzić ten magnetyczny punkt i dotknąć magii tej ziemi. Miałam spotkać tamtą kobietę o magnetycznie smutnych oczach i dotknąć jakże ludzkiego bólu tej krainy...
A poza tym uważam, że w podróży nic nie przytrafia się przypadkiem. Mieliśmy odwiedzić ten magnetyczny punkt i dotknąć magii tej ziemi. Miałam spotkać tamtą kobietę o magnetycznie smutnych oczach i dotknąć jakże ludzkiego bólu tej krainy...
Moim zdaniem nadszedł właściwy czas, abyś opisała te wspomnienia, żeby nie zostały tylko w Waszej pamięci. I to też pewnie nie dzieje się przypadkiem.
OdpowiedzUsuńWesoło uśmiechnięta, pełna oczekiwania, będę wyglądać następnej części :)
Pisanie o tym, wspominanie raduje moją duszę...
UsuńUsmiechnięta usmiech Twój witam, Alis!:-))
Szkoda, ze tego nie sfilmowaliscie, chetnie bym obejrzala, bo brzmi to wszystko bardzo niewiarygodnie.
OdpowiedzUsuńCzytam z wypiekami na twarzy, bo dzieki Twojej narracji czuje sie, jakbym tam byla razem z Wami. Niezwykla podroz!
Buzinki :***
Może brzmi niewiarygodnie, ale przeżylismy to naprawdę. Zresztą i w Polsce są takie magnetyczne punkty. Mozna samemu sprawdzić.
UsuńPodróz trwa!:-))
Uściski Anusiu!***
Czytam, podziwiam :)) Drzewko z butami wygląda niesamowicie, każdy się tam pewnie zatrzyma, chwilę odpocznie od monotonii krajobrazu ....
OdpowiedzUsuńTak, nie mamy za bardzo wpływu na fale smutku, jedynie wtedy, kiedy sami jesteśmy jego przyczyną. To przykre, bo nic na to nie możemy poradzić. Tak, jak Ty nie mogłaś zaradzić smutkowi tej kobiety.
Co do zjawisk magnetycznych, to koło Karpacza jest też taka górka - kiedyś tam byliśmy i widziałam samochód toczący się pod górkę, a my sami kulnęliśmy butelkę z wodą bodajże. Też toczyła się pod górkę :) To ciekawe doświadczenie ...
Fajnie, że piszesz o tym zjawisku magnetycznym w Karpaczu (potwierdzasz tym samym, że takie rzeczy naprawdę sie zdarzają)!
UsuńFale smutku, fale radości, ...uczuciami tetni ten świat. A my jesteśmy jak idbiorniki radiowe, któe to wszystko wyłapują.
Ściskam serdecznie Liduś i bardzo sie cieszę, że czytasz!:-))
Czytałam wspomnienia Marka Kamińskiego z wyprawy przez pustynię Gibsona, wózek z najpotrzebniejszymi rzeczami i własne nogi, pisał o tych ostrych trawach, tnących jak żyletki, o masakrycznym upale, o rezygnacji niektórych uczestników przez wzgląd na zdrowie; odnalazłam podobne klimaty w Twoim opisie, bezkres, żar, spalona ziemia ... pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńUpał to bardzo męcząca, wręcz obezwłądniajaca i przygnębiająca rzecz. Szkoda, ze nie wyruszyliśmy w tę naszą podróż jesienią czy wiosną. Wtedy nie męczylibyśmy sie tak bardzo i widzielibyśmy inne rzeczy. Na przykład kwiaty tamtych okolic, które ponoc istnieją i są piękne.
UsuńPozdrawiamy serdecznie Marysiu!:-)
Co za wyprawa! Pięknie opisana, pokazana.
OdpowiedzUsuńBardzo fajnie, że czytasz Gaju i że Ci się ta opowieśc podoba! Dziękuję i pozdrawiam serdecznie!:-))
UsuńOlenko, kazdy odcinek tych wspomnien jest dla mnie emocjonujacy :)
OdpowiedzUsuńPiekna ksiazka by z tego powstala :)
Cieszę się Orszulko, że tak uważasz!
UsuńŚciskam Cię mocno, mocno i zapraszam do dalszej lektury!:-))
Oleńko, leczysz cudownie wspomnieniami- nie tylko siebie!
OdpowiedzUsuńDziękuję, droga Basieńko!:-))*
UsuńOch, kraina Żar-Ptaka przeraża mnie ... Czuję, że zostałaby tam ze mnie kupka popiołu.
OdpowiedzUsuńWidoki nieziemskie, zupełnie jak z innej planety, fascynujące obcością i przedziwnym pięknem. I Ty z włosami jak płomyk, wpisana kolorem w otoczenie.
Bardzo często mam takie uczucie, jak opisałaś - uczestnictwa w maleńkim fragmencie filmu, który jest czyimś życiem. To bardzo silne i jakoś niewytłumaczalnie smutne doznanie. Ściska gardło i serce.
Buziaki !
Na szczęście kraina Żar-Ptaka ma rózne odsłony. Jesienna, zimowa i wiosenna jest znacznei bardziej ludziom i naturze przyjazna. Po deszczu wszystko oddycha, kwitnie, zieleni się, nabiera energii.
UsuńRudzielcem byłam w tamtych czasach...Ale dopiero Ty zwróciłaś mi uwage na to, że kolor moich włosów wpasowałsiew otoczenie!
Nasz film, cudzy film, przenika sie to wszystko albo rwie, jak taśma klejona przez niewprawnego montazystę...
Buziaki zasyłam Magduś i zapraszam do dalszego czytania!:-))
Tak, smutek, nieszczęście moze uczynić z siebie wiezienie i nic nie pomaga cudne otoczenie.
OdpowiedzUsuńDzięki za twoją opowieść Olgo. Jest wspaniała.
Jakże często tak bywa, że mijamy ludzi zamknietych w swoim świecie i nic dla nich zrobic nie możemy...A oni są wszędzie - takze w krainach, które tak piekne i bajkowe sie wydają.
UsuńBardzo mi miło, ze podoba Ci sie Gosiu moja opowieśc!:-))
W końcu moje ulubione opowieści o krainie kangurów...., ociepliłaś polską szarość kolorem.
OdpowiedzUsuńLuty świetnie nadaje się do snucia takich opowieści...Zanim przyjdzie wiosna człowiek robi wszystko by ocieplic jakos rzeczywistość.
UsuńCałusy Zofijanko!:-))
Jak człowiek mknie to chciałby osiąść... a jak osiądzie to chciałby mknąć...tak źle tak niedobrze ;)))
OdpowiedzUsuńŚciskam Cię Oleńko i buziaki zasyłam! :)***
Tak Zosieńko! Zawsze człowiekowi czegos potrzeba, brakuje, zawadza...Tak dziwnie jestesmy skonstruowani, że dopiero po czasie potrafimy cos zauwazyć, docenić.
UsuńCałusy gorące przesyłam Ci Zosiu z ciepłego dzisiaj podkarpackiego przysiółka!:-))***
Ciekawe opowieści. Urzekający lazur nieba.
OdpowiedzUsuńTo wszystko jest takie inne, ale utwierdziło mnie w przekonaniu, że mieszkamy w pięknym kraju, zielonym i kolorowym. Te zasuszone trawy są przygnębiające.
Dziękuję za opowieści.
Ściskam serdecznie
Te trawy, choc wówczas tak suche na wiosnę pieknie sie zielenią. I wszystko wówczas magicznie ozywa. Australia to kraj ogromnych kontrastów, wielu kolorów, klimatów. Pogoda potrafi zmienic sie diametralnie po kilka razy w ciagu dnia. A w Wiktorii, którego stolicą jest Melbourne lato nie jest tak dokuczliwe. Ot, prawie jak w Polsce!
UsuńI ja ściskam Cie serdecznie Jolando i dziekuję, że czytasz moje opowieści i tak zyczliwie je odbierasz!:-))
Takie wielkie przestrzenie słońce pożera miast wspierać, woda, woda tam jest potrzebna a jej nie ma. Smutna kobieta. Kiedyś w pociągu wracając z Warszawy przeciskając się zawzięcie pomiędzy pasażerami, (jakoś nigdy nie wierzę ze miejsc wolnych nie ma), zaglądając do przedziałów z pytaniem o wolne miejsca i znalazłam w jednym przedziale dwa, dla siebie i koleżanki, ludzie tak łatwo się poddają nie pytając, więc tam, spojrzałam na mężczyznę z naprzeciwka, miał tak przeogromnie smutne oczy i spojrzenie pełne bólu, że łzy same mi poleciały zupełnie niechcący, w przedziale pełnym ludzi. Do dziś pamiętam tego człowieka.
OdpowiedzUsuńSą takie spotkania które zatrzymują i zostają w pamięci, nie trzeba tu żadnych słów, bliskość niewyrażona słowami wystarczy.
Pięknie piszesz z radością czytam. ♥
Silne uczucia zapamiętuje się na zawsze. One znajdują odbicie i zrozumienie w naszych sercach. Otwieraja furtke do innego patrzenia. Ten człowiek z pociągu mieszka w Twoim sercu, a nie wie o tym...
UsuńWoda w środku Australii, w jej interiorze rzeczywiscie jest wartoscia deficytową. Ale w reszcie kraju jest jej dużo - szczególnie zimą i wiosną. Ach, jak wówczas sie wszystko zieleni i przecudnie kwitnie!
Bardzo sie ciesze Elus, ze odwiedzasz mnie i czytasz te opowieści. Wiesz, jak lubie o australijskich czasach opowiadac...
Uściski gorące zasyłam!:-))♥
Jakiś taki leniwy czas mam teraz, Ty szybciej Oleńko piszesz niż ja czytam. Ale nic nie ginie w wirtualnej rzeczywistości, czasem to dobre a czasem złe. Zostawiam cz 2 na troszkę później. A tu magia nie tam gdzie się spodziewałam, nie na magnetycznym wzgórzu ale przy smutnej, samotnej kobiecie.
OdpowiedzUsuńJa zdaję sobie sprawę Krystynko, ze strasznie lece z tymi opowieściami. Ale tak dobrze mi sie teraz pisze! A poza tym musze sie spieszyć, póki jeszcze mam czas. Lada chwila kózki urodzą swoje małe a wtedy mój czas znacznie sie skurczy.
UsuńDla mnie zawsze najbardziej magnetyczne są spotkania z ludźmi. Uczuc, silnych uczuć nigdy sie nie zapomina - zwłąszcza jeśli znajduje sie w sobie ich odzwierciedlenie. Wszystko inne przy tym blaknie.
Ciepłe mysli Ci zasyłam!:-))
A może, po skończeniu serii, skopiujesz je na nową stronę bloga, wtedy moglibyśmy do nich wracać w każdy ciemny, deszczowy dzień. Tak jak ja wracam do Twoich kulinarnych wierszyków. Taka sobie luźna propozycja.
OdpowiedzUsuńUściski
Dzieki Krystynko za podpowiedź. Pomyslę nad tym.
UsuńŚciskam serdecznie!:-))
Powalają mnie na kolana Wasze zdjęcia i bezkres australijskich bezdroży.
OdpowiedzUsuńTam jest niesamowicie - nic tylko robić zdjęcia!
Usuń