Wreszcie pokazały
się zielone tablice informujące o bliskości miasteczek położonych w obrębie gór
Flindersa. W miejscowości Hawker, ostatniej przed wjechaniem w dziki outback
zatankowaliśmy do pełna samochód i już byliśmy gotowi na spotkanie z
upragnionym celem naszej podróży – jednymi z najstarszych na świecie i
najbardziej dzikich gór.
Łańcuchy górskie ciągną się tu przez nieomal 500
kilometrów. Najwyższym szczytem jest Saint Mary's Peak (1190 m n.p.m.).
Park narodowy tych gór liczy sobie prawie tysiace kilometrów kwadratowych.
Trzeba by tu spędzić parę miesięcy by zobaczyć wszystko co najważniejsze. My
mieliśmy przed sobą zaledwie kilka dni zwiedzania…
I oto one. Podobne do ciągnącego się w
nieskończoność smoczego grzbietu i kolorowe jak najwspanialsza baśń fantasy
grzbiety gór. Zarysowują się przed nami coraz wyraźniej. Wytrzeszczamy oczy i rozdziawiamy w zachwycie
usta, zupełnie zapominając o dotkliwym żarze uparcie lejącym się ze
styczniowego nieba. Jakże zaskakuje nas koloryt i wielowarstwowa faktura tych
wzniesień. Z folderów turystycznych
udało nam się dowiedzieć, iż mają one tak cudowne pomarańczowo – żółto - brązowe
odcienie i niezwykłe kształty, gdyż zbudowane są z kolorowych skał osadowych,
zawierających spore domieszki rud ołowiu i miedzi. Właśnie dzięki temu tworzą niesamowicie
malownicze i niepodobne do żadnych innych ciągnące się w nieskończoność,
wielobarwne łańcuchy.
Żyją tam dziesiątki tysięcy różnokolorowych kangurów, walabi,
ogromnych strusi emu, kolorowych papug i wielkich orłów. Jest tam po prostu
jak na ożywionej pocztówce z Australii. Wszędzie pomarańczowo-ziemiste drogi,
skaliste ścieżki a wokół kolorowe przestrzenie porostów, buszu i eukaliptusów.
A dookoła skaliste, rozpalone słońcem, buchające niezwykłymi barwami góry, niteczki
wielokilometrowych, ekstremalnych szlaków, zwaliska liczących kilkaset milionów
lat skał, grupy bujnych cyprysów, trawodrzew, akacji, skrubu, drzew gumowych i
niteczki wyschniętych, biało-niebieskich koryt prastarych rzek.
Od kilku tygodni tam nie padało, więc wszystkie
miejscowe potoczki i jeziora wyschły,
ale podobno po deszczu wszystko to ożywa, błękitnieje od silnych,
wzburzonych nurtów. Zmienia zupełnie nastrój i koloryt. Tworzą się mniejsze i
większe jeziora. Barwami oszałamiają kwietne kobierce. My, będąc tam w najcieplejszym i
najsuchszym sezonie letnim dostrzegliśmy po drodze zaledwie jakieś marne
resztki wody w wielkim korycie rzeki, a od razu dodawało to głębi tej
pomarańczowo złotej, suchej okolicy.
Późnym popołudniem dojechaliśmy do Wilpena
Pound, ogromnego, bo zajmującego powierzchnię aż 9 hektarów, przypominającego
wielki krater meteorytowy, naturalnego amfiteatru otoczonego łańcuchami
górskimi. Kiedyś był on miejscem zgromadzeń aborygeńskich ludów. Dziś pozostały
tu po nich liczne pamiątki w postaci malowideł i rysunków naskalnych. W XIX wieku znajdowało się tutaj wielkie gospodarstwo
liczące 120 tysięcy owiec! Nie potrzebowano żadnych zagród bo dwa pasma górskie
w naturalny sposób wyznaczały wielkie pastwisko. Do dziś można tu zobaczyć dom
rodziny Hill, która niegdyś prowadziła tę hodowlę. Kotlina Wilpena Pund nazywana jest małym rajem na
ziemi, ponieważ wydaje się idealnym miejscem do pieszych wędrówek po buszu,
obserwacji dzikich zwierząt, wspinaczek i przejażdżek kamienistymi korytami
wyschniętych rzek. Najlepiej widać piękno Wilpeny oraz wiodącej do niej
malowniczej drogi, gdy dotrze się na wzniesienie, gdzie jest punkt widokowy (Razorback
Lookout).
Miejsca na nocleg poszukaliśmy na polu
campingowym ośrodka wypoczynkowego Wilpena. Rozłożyliśmy namiot na
różowo-piaszczystym terenie między eukaliptusami. W pobliżu mieliśmy sanitariat
z porządnymi prysznicami i toaletami. A jedynymi naszymi sąsiadami byli bardzo
kiepsko mówiący po angielsku, niezbyt towarzyscy Francuzi. A więc nie
narzucaliśmy się im i chadzaliśmy swoimi drogami, ciesząc się wspaniałymi
widokami dookoła, ciszą i bezludziem.
Wieczorem udawaliśmy się natomiast do
centrum naszego ośrodka wypoczynkowego, gdzie w skromnie, lecz ładnie
urządzonej restauracji raczyliśmy się zimnym piwem oraz oferowanymi tamże egzotycznymi
smakołykami, charakterystycznymi dla kuchni australijskiej. Były to grillowanie
kawałki mięsa kangura, krokodyla i strusia podawane z frytkami oraz nieodłączną
sałatką Coleslaw.
Jak nam to
smakowało? Prawdę mówiąc nie nadzwyczajnie! Mięso kangura jest zbyt włókniste, suche i bardzo czerwone! Krokodyl
zanadto tłusty i kurczakowaty. A struś prawie jak stary indyk! Ale lubiliśmy
zawsze próbować wszystkiego, co się dało, nie wybrzydzając i poprzez dziwne,
regionalne smaki poznawać w ten sposób pełniej krainę tęczy. A tak właśnie nazywają
czasem Australię przybywający do niej cudzoziemcy. Dlaczego? Ponieważ prawie po
każdym deszczu, czy byle mżawce, na niebie pojawia się tam cudownie wyrazista
tęcza. I utrzymuje się długo, dając okazję takim jak my, domorosłym fotografom,
do utrwalania jej po wielekroć w różnych fazach pojawiania się i zanikania. W
górach Flindersa jednakże nie dane nam było ujrzeć tęczy, ponieważ przez czas
pobytu w tamtych okolicach niebo trwało nad nami zupełnie bezchmurne i nie zapowiadało
się by przed jesienią miało się to zmienić.
A wracając jeszcze do naszych wieczornych
odwiedzin w restauracji ciekawą dla nas rozrywką było wspólne z przebywającymi
tam gośćmi oglądanie telewizyjnej relacji z rozgrywek meczy tenisowych na Australia
Open. Jakże się tym Australijczycy podniecali! Jakież entuzjastyczne okrzyki
wydawali, gdy któryś z ich ulubieńców powalał nieomal na łopatki swego
przeciwnika. Ich faworytem był wówczas
rudowłosy Australijczyk Lleyton Hewitt. Naszym zaś działający niczym
niezmordowany cyborg Rafael Nadal. Dzisiaj nie pamiętam już, kto wówczas
wygrał. Wciąż jednak mam w pamięci pełne blasku oczy tamtych rozemocjonowanych
Australijczyków, ich ogorzałe twarze i tę niepowtarzalną atmosferę przeżywanych
wspólnie wzruszeń. Nie wiedzieliśmy jeszcze wówczas, iż za rok o tej porze sami
będziemy śledzić na żywo tenisowe rozgrywki obserwując je z ekscytacją na
położonych w pobliżu centrum Melbourne kortach. Na własne oczy widzieliśmy
wówczas umięśnioną Serenę Williams oraz przystojnego Rafaela Nadala! Wokół nas
szaleli rozemocjonowani ludzie. Pogryzali pop-corn i chipsy. Krzyczeli
dopingując swych faworytów tak głośno, że nie słychać było własnego głosu.
Zażarte potyczki trwały aż do nocy. A ciekawskie gwiazdy zaglądały na tą ludzką
ciżbę poprzez ogromny, magicznie rozsuwany dach kortów.
Pierwszego poranka spędzonego na górskim
obozowisku wstaliśmy bardzo wcześnie obudzeni przez wlewające się nam do
namiotu złociste światło świtu. Nie przejmując się wcale swobodnym, domowym negliżem
powędrowaliśmy przed siebie w stronę pomalowanej na intensywnie pomarańczowe
odcienie widocznej w oddali góry.
Mijaliśmy pasące się wszędzie, nie zwracające
na nas najmniejszej uwagi kangury oraz uśpione jeszcze namioty innych,
odległych od nas obozowiczów. Powietrze było cudownie rzeźkie. Niebo
bławatkowe. A ponad buszem kołowały papugi kakadu, galah i rozele, lśniąc
czerwienią, żółcią, różem, zielenią i błękitem. Ptaki obsiadły także gromadnie suche
gałęzie rosnących w pobliżu powyginanych od wichrów drzewek, kazuaryn, oraz wielkich eukaliptusów z gatunku drzew gumowych.
Nagle tę pełną słodyczy ciszę przerwały
histeryczne chichoty szarobiałych kokabur, zresztą także należących do gatunku
papug. Pewnie się czegoś wystraszyły
albo tylko chciały nam dać znać o swoim istnieniu. Zawirowało w powietrzu.
Tuman kurzu wzniósł się wysoko. I po chwili nie było już widać w pobliżu ani
jednej papużki…
Wróciliśmy szybko do obozu i w kilkanaście
minut potem mknęliśmy już przed siebie, chcąc zwiedzić jak najwięcej wabiących
nas zewsząd swym czarem zakamarków gór Flindersa.
Jadąc
za znakami trafiliśmy do tajemniczego, aborygeńskiego wąwozu, zwanego Sacred Canyon,
gdzie panowała kompletna cisza i jakiś nastrój monumentalnej wielkości oraz
niepojętej, obcej magii. Pomarańczowe skały w kanionie pokrywały wykonane tysiące
lat temu tajemnicze rysunki Aborygenów ze szczepu Adnyamathanha. Aby zrozumieć,
co one przedstawiają i pojąć, iż był to swoisty kod komunikowania się między
członkami plemienia trzeba przestudiować dokładnie tablicę z objaśnieniami tychże
rysunków. Tablica postawiona była tuż przy szlaku. Zobaczyliśmy na niej proste,
piktograficzne znaki: okręgi, ślimaczki, strzałki, półkola oraz kilkoma
kreskami oddane podobizny ludzkie.
Studiowałam ją z szacunkiem i przejęciem,
wyobrażając sobie jak niezwykłe życie toczyło się w tych okolicach setki,
tysiące lat temu. Jak bardzo cywilizacja białych osadników wyrugowała stąd
utrwalony przez tysiąclecia naturalny porządek rzeczy, zamieniając to i inne
miejsca w przepiękny, oddany na pastwę często przypadkowych i nieświadomych
rangi tego miejsca turystów park narodowy, przemierzających tę mityczną krainę
w kolorowych autokarach i hałaśliwych autach z napędem na cztery koła...
Chcę wierzyć jednak, że siła i duch Australii nie
podda się do końca naporowi współczesnej kultury i technicyzacji. Wszystko to,
choć tak przytłaczająco wszechobecne, zniknąć może tak szybko, jak woda w
słonych jeziorach. I wróci stare, niezniszczalne piękno nieograniczonej niczym
natury. Wrócą i odrodzą się w pełni ludzie z tej ziemi się wywodzący. A magia
tych skał, dolin, jaskiń i rzek znów przemówi z całą wyrazistością. Ożyją mity,
tubylcze sny, legendy i tradycje. Odezwie się znowu świat, który istniał tutaj ponad 40 tysięcy lat zanim
nastały rządy białych, jakże aroganckich ludzi.
Mit
W tysiącach, milionach kropeczek,
w tych wirach i splotach skupienia
Wyłania się rzeka bez kresu,
wokół czerwona trwa ziemia
w tych wirach i splotach skupienia
Wyłania się rzeka bez kresu,
wokół czerwona trwa ziemia
Przy skale srebrzysta jest ścieżka,
to wąż, który pełznie lękliwie
Bo dalej kołuje orzeł, rozgląda sięwokół wnikliwie
to wąż, który pełznie lękliwie
Bo dalej kołuje orzeł, rozgląda sięwokół wnikliwie
A stara kobieta klęcząca coś
szepcze wnukowi od świtu
I palce w farbie zamacza, wzór biegnie magiczny, wspaniały
Czerwienie, zielenie i biele, i
granat jak tło tego mitu
Staruszka spogląda przed siebie a potem szepcze – patrz, mały:
szepcze wnukowi od świtu
I palce w farbie zamacza, wzór biegnie magiczny, wspaniały
Czerwienie, zielenie i biele, i
granat jak tło tego mitu
Staruszka spogląda przed siebie a potem szepcze – patrz, mały:
…Wąż błyska nową nadzieją i umknąć chce drogą
krętą
A orzeł w niego wpatrzony przemierza krainę tę świętą
Ucieczka trwa w nieskończoność i pogoń, co nie zna zmęczenia
Czy nigdy nie zmierzą się w walce? Czy spoczną w spokoju strumienia?
Lecz zobacz, już kula słoneczna wynurza się nad falami
A orzeł przysiada za drzewem, zasadzkę szykuje wężowi
Tam kaczek stado nadpływa, by bawić się promieniami
A widząc orła znikają, w błękitnej tajemnic toni
Lecz zguba czai się wszędzie, wąż skręca za wielkim drzewem…
-Co dalej babuniu będzie?
-Me palce to wiedzą, ja nie wiem…
I śni się ta stara historia i żyją legendy i znaki
A stara kobieta na kamień nakłada magiczne swe plamki...
A orzeł w niego wpatrzony przemierza krainę tę świętą
Ucieczka trwa w nieskończoność i pogoń, co nie zna zmęczenia
Czy nigdy nie zmierzą się w walce? Czy spoczną w spokoju strumienia?
Lecz zobacz, już kula słoneczna wynurza się nad falami
A orzeł przysiada za drzewem, zasadzkę szykuje wężowi
Tam kaczek stado nadpływa, by bawić się promieniami
A widząc orła znikają, w błękitnej tajemnic toni
Lecz zguba czai się wszędzie, wąż skręca za wielkim drzewem…
-Co dalej babuniu będzie?
-Me palce to wiedzą, ja nie wiem…
I śni się ta stara historia i żyją legendy i znaki
A stara kobieta na kamień nakłada magiczne swe plamki...
Z innej tablicy natomiast dowiedziałam się,
czym kiedyś odżywiali się przebywający w tych stronach Aborygeni. Jakież to
przysmaki rodzi ta spieczona słońcem, fascynująca miedziano - żółta ziemia?
Okazuje się, że w górach Flindersa natknąć się można na dziką odmianę
pomarańczy zwaną przez lud z plemienia Yuras igą, a także na dzikie gruszki
zwane maiaką. Rosną tam także drzewa Urti owocujące dzikimi brzoskwiniami. A z
akacji nazywanej przez tubylców Nguri dało się pozyskiwać pożywne nasiona,
które po utłuczeniu na mąkę nadawały się do wypieku chleba. Natomiast nektar z
pałkowatych kwiatów trawodrzew po rozpuszczeniu w wodzie tworzył wyśmienity,
słodki napój. Z kolei liście ogromnego, rosnącego nad brzegami rzeki czerwonego
eukaliptusa Wida wykorzystywane były do sporządzania lekarstw na gorączkę i
przeziębienia. W diecie tutejszych Aborygenów były oczywiście także zwierzęta: mrówki, cykady, dzikie pszczoły i ich miód, kangury, wombaty oraz ryby,
które w sezonie deszczowym występowały w górskich rzekach w wielkiej obfitości…
W innej części gór Flindersa widzieliśmy pozostałości opuszczonych sto lat temu siedzib ludzkich – pionierów osiedlających się
tam w dziewiętnastym wieku. Były to małe, kamieniste, rozpadające się chaty
dziewiętnastowiecznych osadników. Te ceglasto-gliniaste szczątki domów mają
swoją ciekawą historię i ducha przeszłości, a są australijskimi zabytkami, bo
przecież o inne zabytki trudno w kraju, który liczy zaledwie dwieście lat
istnienia. Zwiedzaliśmy pozostałości po dawnych
cmentarzach. Obejrzeliśmy też ruiny osady Kanyaka Homestead, gdzie istniał w XIX wieku najbardziej
oddalony od stolicy stanu Adelajdy budynek poczty. Powodem osiadlania w tych
dziewiczych okolicach była kopalnia odkrywkowa węgla brunatnego (w miejscowości Leigh Creek) oraz złoża srebra, rud ołowiu i miedzi.
Kilkukrotnie wjeżdżaliśmy na wysokie szczyty,
aby zachłysnąć się pięknem okolicy, tymi ciągnącymi się w nieskończoność oranżowymi
górami albo widoczną w oddali
niezmierzoną sawanną. Wierzyć się nam nie chciało, że może istnieć
takie piękno, spokój, oszałamiający bezkres. I prawie nigdzie nie spotkaliśmy
żywego ducha! Niekiedy tylko widywaliśmy w oddali jakieś znikające za linią
horyzontu, pokryte pomarańczowym pyłem auto terenowe. A poza tym krążyliśmy
łososiowymi w odcieniu, kamienistymi drogami tak bardzo dalekimi od cywilizacji,
iż zastanawialiśmy się niekiedy, czy aby nie przenieśliśmy się w czasie i czy
za chwilę nie wyskoczy nam na drogę jakiś nagi Aborygen z oszczepem,
przeganiając nas zazdrośnie ze swych sekretnych miejsc!
Zamiast rzeczonego Aborygena napotykaliśmy
często grupki kroczących dostojnie strusi emu. Te ogromne ptaki popatrywały na
nas uważnie i gdy próbowaliśmy się zbliżyć odbiegały na bezpieczną odległość,
aby paść się na trawach i wyjadać spośród nich nasiona oraz owady. Ukryci
bezpiecznie za krzakami fotografowaliśmy je aż do czasu, gdy znudzone
odmaszerowały spokojnie w gęstwinę pobliskiego buszu.
Żałowałam, iż nie
natrafiliśmy wówczas na ich okres godowy. Moglibyśmy wówczas wysłuchać ich
charakterystycznych, buczących dźwięków a może i zaobserwować taneczne, miłosne
podchody tak, jak w pobliżu Melbourne udało nam się po wielekroć być świadkami
kangurzych zalotów. A propos godów, to przypomniało mi się wtedy, iż u emu to głównie
samiec poświęca się wysiadywaniu jaj i opiece nad potomstwem, podczas gdy samica
zajmuje się zdobywaniem pożywienia i pogaduszkami ze swymi siostrami i
przyjaciółkami. Tak więc, modne obecnie „tacierzyństwo” nie jest jakimś
oryginalnym pomysłem ludzi, ale rozsądnym wzięciem przykładu z zachowań tych
największych na świecie, mądrych ptaków.
Na naszym górskim campingu, gdzie spędziliśmy
kilka nocy mieliśmy do czynienia z prawie zupełnie oswojonymi kangurami, które
dały się głaskać, karmić i poić. Spoglądały nam ufnie w oczy. Cierpliwie
pozowały do zdjęć a potem wciskały się do namiotu i gmerały w torbach w
poszukiwaniu przysmaków. A były przy tym tak namolne i silne, iż z ogromnym
trudem udawało się je wypchnąć z namiotu i odwrócić uwagę czymś na zewnątrz. Z
tego wszystkiego żałowaliśmy, iż zaczęliśmy je częstować, bo wprost nie dało
się odczepić od tych sympatycznych, lecz upartych torbaczy.
Byliśmy niczym dobrzy Mikołajowie dla
tamtejszych spragnionych zwierzątek, bo szczodrze dokarmialiśmy kangury oraz okoliczne
ptactwo naszym suchym pieczywem, nalewaliśmy im wody do miski, polewaliśmy spieczoną,
złaknioną odrobiny wilgoci ziemię. Ach, jak te stworzenia się tym cieszyły!
Ptaki zlatywały się gromadami i nie wierząc własnym oczom gremialnie piły wodę
z miski. Chyba pierwszy raz w życiu miały możność pić z jakiegoś naczynia, bo
najpierw nie wiedziały nawet, co to za przedmiot i do czego właściwie służy?!
Okrążały raz po raz miskę, dziobały ją i usiłowały zajrzeć pod spód. Wreszcie ośmieliwszy
się widocznie wszystkie po kolei wykąpały się w tej cudownie zimnej wodzie. Rozkoszowały
się każdą kroplą i każdym okruchem bułki. Podskakiwały. Wyrywały sobie jedzenie
z dziobków. Moczyły skrzydełka a potem rozpościerały je szeroko, rozkoszując
się wilgocią. A my obserwowaliśmy ich igraszki z ogromną przyjemnością!
Także i my, spędzając całe dnie w tym
gorącym, suchym powietrzu korzystaliśmy z każdej nadarzającej się okazji by
zaznać ożywczej kąpieli, czy przynajmniej spryskania twarzy chłodną wodą. Po
zwiedzeniu kolejnych ruin domków osadników przysiadaliśmy pod ustawionymi na
szlaku wiatami i polewaliśmy się wzajemnie kubkami zimnej wody, czerpanej z
ogromnych, zaopatrzonych w kraniki baniaków, ustawionych tam zapewne dla takich
jak my, przegrzanych turystów…
Mimo upału góry Flindersa zdawały się nam cudownie ocalałym rajem. Krainą, którą dane nam było zaledwie delikatnie dotknąć, przeczuć, i na zawsze pozostawić nas w zachwycie, oszołomieniu i szacunku dla potęgi dzikiej, wciąż tajemniczej, nie zepsutej jeszcze przez człowieka natury…
Mimo upału góry Flindersa zdawały się nam cudownie ocalałym rajem. Krainą, którą dane nam było zaledwie delikatnie dotknąć, przeczuć, i na zawsze pozostawić nas w zachwycie, oszołomieniu i szacunku dla potęgi dzikiej, wciąż tajemniczej, nie zepsutej jeszcze przez człowieka natury…
Czytamy z Malzonkiem moim kochanym, ogladamy zdjecia, usmiechamy sie oboje rownoczesnie widzac kangurka jedzacego z reki :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiamy Was Olenko serdecznie dziekujac za nasz wieczor z Waszymi pieknymi wspomnieniami :)
Orszulka z Robertem :***
Oboje z Cezarym jestesmy wzruszeni, że Ty Orszulko i Twój Robert zechcieliście spedzic z nami ten czas i przenieść sie wyobraźnia do gorącej, Południowej Australii. Dziekujemy Wam za to serdecznie! Trzeba przecież było poswiecić sporo czasu na przeczytanie i obejrzenie wszystkiego w tym poście. A chciaż miło mi sie snuje i spisuje te wspomnienia bo duszą przenoszę sie do tamtych chwil, to te moje opowieści nabieraja dodatkowego znaczenia, gdy jest ktos, kto je czyta i napisze potem o tym tak zyczliwy, jak Wasz komentarz!♥
UsuńPozdrawiamy Was bardzo serdecznie!:-))***
Zazdroszcze Wam mozliwosci tak bliskiego obcowania z fauna australijska. Wszystko takie egzotyczne, strusie, papugi i kangury. A czy w tamtych okolicach nie ma misiow koala? A slawetne psy dingo?
OdpowiedzUsuńZnow dalas nam wielka porcje Australii do poczytania i obejrzenia. Dziekuje, Olenko :***
Misiów koala w tamtych okolicach nie ma. Natomiast psy dingo owszem są w Górach Flindersa, ale chyba w jego bardziej północnej stronie. My ich nie spotkaliśmy w naszych wędrówkach. Moze i dobrze, bo to przecież niebezpieczne drapieżniki.
UsuńCieszę sie Anusiu, ze czytasz moje wspomnienia i że Cię nie nudzą za bardzo. Dobrze mi sie to pisze i aż dziwię sie samej sobie, jak duzo rzeczy mi sie przypomina, gdy oglądam te zdjecia sprzed lat.
Usciski gorące zasyłam!:-))***
I ja po prośbie......
OdpowiedzUsuńJeśli jest taka możliwość zimowa, to na kolejne opowieści czekam...
Herbatkę z cytryną przynoszę, dziś jeszcze pączka i w świat z Wami wędruję....
Pozdrawiam blogowo Waszą dwójkę, przygody niedostępne dla zwykłego człowieka podziwiając z życzliwością i uśmiechem.
Droga Alis! Jestem w trakcie pisania ostatniej części tej upalnej opowieści. A ponieważ australijskich wspomnień mamy oboje z męzem mnóstwo, to pewnie nie raz jeszcze cos w tym stylu sie na blogu pojawi. Szkoda przeciez, by tyle pieknych wspomnień marnowało sie to w szufladkach naszej pamieci i w komputerowych archiwach, prawda?
UsuńPozdrawiamy Cię oboje bardzo serdecznie i cieszymy się, że mamy w Tobie zyczliwą i wierną czytelniczkę!:-))
P.S.
A pączka by mi sie chciało, tak na sniadanko, do kawki...!:-))***
:)
Usuńszkoda, że nie mogę przez monitor Ci podać, bo u mnie 3 zostały..........
No szkoda!:-))
UsuńUfff... wreszcie udało mi się załadować ten wpis i poprzedni... internet mamy lichy, a jak jest tyle zdjęć, to w ogóle dramat...
OdpowiedzUsuńAle jak to wspaniale, że jest tyle zdjęć! Jakie są niesamowite ;) Co prawda, zgadzam się z Magdą S., że to kraina Żar-Ptaka, ale... jak cudnie ogląda się Twoje wspomnienia, gdy za oknem wciąż brakuje słońca, ciepła ;)
Kangury jedzące z ręki rozczuliły mnie, mają pyszczki bardzo podobne do owczych ;D
Toście sobie sprawili wycieczkę... wyprawę nawet. I już chcecie wracać? Chcemy jeszcze!
Nasz Internet tez czasem urządza nam wielkie spowolnienie, wiec rozumiem dobrze o czym mówisz doga Inkwizycjo. Wkładam w te posty duzo zdjęc, ale przeciez to i tak tylko marny wycinek tego, co mamy w naszych archiwach! i za kazdym razem mocno sie zastanawiam, co z tego pokazac a co zachować w cieniu.
UsuńKangury w tamtym obozowisku były niesamowicie namolne! Momentami wręcz agrsywne - tak mocno dopominały sie o jedzenie! A pyszczki maja rzeczywiscie urocze. No i wygłaskałam je, w zwiazku z tym, wypiesciłam, bo jak wszystkie znane mi ssaki lubia być drapane za uszami!
Tak, przed nami w tej opowieści juz tylko powrót. Zmęczeni już byliśmy juz tą wędrówką, a nasi obecni czytenicy czytaniem tych przydługawych postów. Ale jesli lubisz Inkwizycjo takie australijskie opowieści, to obiecuje, ze na pewno nie raz sie one tu jeszcze pojawią. Jak znowu najdzie mnie ochota na wspominki a czas będzie łaskawy...
Oboje z męzem pozdrawiamy Cie gorącoInkwizycjo i zyczliwy uśmiech w przepiekne Góry Izerskie zasyłamy!:-))*
Kangury w namiocie!:) Takie namolne kangurzyska skojarzyły mi się z naszymi rozpuszczonymi kozuchami :) Nie miałabym szans ich wyrzucić z namiotu!
OdpowiedzUsuńA wędrując tak przez Dreamtime, nie zaplątaliście się w ich sny? A może wyśniliście powrót?
Życie wszak jest snem. I tamta podróz jak sen dzisiaj mi się zdaje. Dziwne to wszystko...
UsuńUściski Madziu!:-))
Surowe krajobrazy, wiek gór przyprawiający o zawrót głowy, zdawać by się mogło, że nic nie ma prawa tu żyć; a jednak prawowici mieszkańcy tych ziem doskonale dawali sobie radę; dzięki opisom i zdjęciom z wyprawy wędruję z Wami tam, gdzie nigdy nie będzie mi dane dotrzeć; pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńByliśmy tam latem - w najbardziej suchym okresie. Dlatego też góry te i ziemie zdawały się nieco nieprzyjazne i jałowe. Ale zimą zmienia sie tu diametralnie wszystko. Oglądałam zdjęcia i czytałam relacje z zimowych wypraw w Góry Flindersa - wtedy to raj pełen kwiatów, strumieni, zapachów i życia w każdej postaci.
UsuńA Aborygeni dawali sobie radę w każdej sytuacji - wielotysięczne doświadczenie tubylców nauczyło ich tej sztuki. To my, biali, pozostawieni tam samym sobie sczeźlibyśmy na trzaskę....Ach! Fascynuje mnie wiedza i kultura Aborygenów. Mogłabym o nich czytać godzinami.
Pozdrawiam Cię ciepło Marysiu, dziękując za merytoryczny, refleksyjny komentarz!:-)*
Każda kraina ma przodków, którzy żyli zgodnie z naturą i radzili sobie doskonale. Ale czasem zdarza się tragiczna historia, gdy obcy zawłaszczają ziemię i dziesiątkują tubylców, traktując ich z pogardą a pozostałą resztę oswajają z alkoholem, zarażają przywiezionymi chorobami... Tak było z Indianami, Aborygenami, Murzynami, Tybetańczykami... Prawie zawsze arogancja białego czy żółtego człowieka, niszczyła mądrą, starą, bogatą kulturę. I mimo działań obecnych stowarzyszeń " to se ne wrati". Bardzo szkoda.
OdpowiedzUsuńMimo piękności zdjęć i opisów jakoś smutno mi. I żal. I wstyd za białasów.
Wiesz krysiu, spisując te wspomnienia sięgnełam znowu do dostepnej mi na temat Aborygenów literatury, obejrzałam parę filmów w necie i tez ogarnał mnie ten swoisty smutek...To taka bezradnosć, że nic sie nie da zrobić, poprawić. Świat toczy sie po swojemu i kieruje swoimi prawami czy raczej bezprawiem. Słabsi giną lub są spychani na margines. Dopiero po czasie przychodzi jakies opamięanie wzród butnych do tej pory zwyciezców. Przepraszaja nawet, tak jak premier Australii Kevin Rudd w 2007 przepraszał Aborygenów za wszystkie krzywdy. Słuchali go ze łzami w oczach...Ale ich krzywdy sie już nie zmaze, nie odwróci biegu czasów...
UsuńPozdrawiam Cie Krystynko ciepło, w zamyśleniu i dziękuję za mądry komentarz!***